Podróż na północ

Mariusz Wilk /fot. A. Kramarz

20.06.2006

Czyta się kilka minut

TYGODNIK POWSZECHNY: Podróżujesz po rosyjskiej Północy, poznałeś Wyspy Sołowieckie, potem Karelię. Czytając "Dom nad Oniego", Twoją najnowszą książkę, trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że podróże nie zawsze wymagają pokonywania niezmierzonych przestrzeni. Kupiłeś stuletni dom we wsi Konda Bierieżna nad jeziorem Oniego i mieszkałeś w nim kilka lat. Czy zadomowienie to także sposób podróżowania?

MARIUSZ WILK: Już nie jestem zadomowiony, od pewnego czasu koczuję, jak Saamowie z półwyspu Kolskiego, o których piszę następną książkę. Nad Oniego jednak rzeczywiście zdarzało mi się odbywać podróże w czasie i w przestrzeni, na przykład do Japonii, nie wychodząc z pokoju. Michaił Priszwin, jeden z moich ulubionych autorów piszących o Karelii, powiadał, że zamiast trwonić czas na podróżowanie, lepiej zapuścić korzenie w jakimś zakątku i stamtąd uważnie przyglądać się krajowi. Tym zakątkiem była dla mnie Konda.

W tym stuletnim domu odkryłem istotne dziś dla mnie pojęcie pustki. Nie chodzi o synonim nicości i nihilizmu, ale o pustkę, która jest potencjalną pełnią bytu. Jak ta pusta szklanka: mogę ją napełnić sokiem, ale gdy to uczynię, niczym innym już jej nie wypełnię, więc niech pozostanie pusta. To pustka w rozumieniu buddyjskiego Wschodu. Nałożyło się na to moje przeżycie Północy, ogromnych przestrzeni bez śladów cywilizacji, bez ruin, akweduktów, dróg. Po czterech latach spędzonych nad Oniego, patrząc na wymierające wsie karelskie, uznałem, że Północ nie jest miejscem dla ludzi osiadłych. Skończywszy "Dom nad Oniego", ruszyłem za koło polarne. To ja jestem teraz domem, noszę go w sobie jak koczownik dźwiga ze sobą czum, czyli namiot, moje oczy są jego oknami. Czesław Miłosz napisał kiedyś, że pragnie być czystym spojrzeniem...

- Dom jest w Twojej nowej książce miejscem mitycznym, zwłaszcza dom północny, który - jak piszesz - odzwierciedla Kosmos.

- Ruscy osadnicy zaczęli przybywać do Karelii już w XIV wieku, parę stuleci później pojawili się tam starowiercy, uciekając przed prześladowaniami religijnymi. Do Karelii zsyłano również wyklętych przez Cerkiew skomorochów, wesołków i włóczykijów z gęślami i dudami. Byli i tacy, którzy przybywali tam z nieprzymuszonej woli, bo ciągnęła ich ziemia, choć gleba karelska jest kamienista, klimat surowy, przymrozki częste, plony może zawsze szlag trafić, a komary w czasie sianokosów strasznie dręczą.

Na Północy zima jest długa, budowano więc takie domy, aby przy czterdziestostopniowych mrozach wychodzić z nich jak najrzadziej, a bydło mieszkało pod jednym dachem z ludźmi. Trochę jak w arce Noego, na której człowiek wraz z bydlęciem płyną przez zawieje i mrozy.

To prawda, zaonieżski dom odzwierciedla kosmos. Nikołaj Klujew, wielki poeta rodem z Obonieża rozstrzelany w 1934 roku, przyjaciel Siergieja Jesienina, powiadał, że wiejski dom jest izbianą liturgią - taka matka na przykład, czyli bela stropowa, jawiła mu się jako Mleczna Droga na ciemnym nieboskłonie powały, do matki przywiązywano zybkę, po naszemu kołyskę, i w niej niemowlę zybano. Koło stołu widział poeta drogę z Wysp Sołowieckich do Tybetu. Jeden kąt izby był święty, w krasnym kącie wieszano więc ikony i tam Klujew ujrzał Białe Indie. Drugi kąt nazywano nieczystym, mieszkały w nim złe duchy i tam stawiano pieczkę. Klujew widział mużyka wylegującego się na pieczce niczym na górze Tabor, w garncu na pieczce szumiała rzeka Nil, w przepastnej komodzie-wielorybie biblijny Jonasz żegnał się dwoma palcami, dwoma - bo izbę zamieszkiwał starowier. Gdy zaś nastał czas, że baba miała rodzić, otwierano "uście" pieczki, by magicznym gestem otworzyć drogi rodne położnicy. Bywało, baba rodziła w pieczy, płód wyskakiwał więc z łona babskiego i zarazem z łona pieca ognistego; bywało, że dorosły chłop właził do pieczki, by się wykurować z różnych przypadłości. Podobno poetę Dzierżawina leczono zapiekając go w cieście; czy to prawda, nie wiem.

Karelska wieś była niby prawosławna, ale co i rusz spotykało się tam ducha domu, lasu albo wody. Takie spotkania zdarzają się i dziś. W nieczystym kącie wciąż żyje sobie w najlepsze Domowoj, pogański duch opiekuńczy, trzeba być dla niego grzecznym, bo gotów się rozeźlić i nieszczęście gotowe. W centrum domu wciąż stoi pieczka; na podłodze woda zamarza w wiadrze, a na pieczce gorąco i rozkosznie niczym w raju. Całe życie kręci się wokół pieczki, w której chleb się piecze i koło której można się umyć. Ruska izba w każdym szczególe związana jest ze sferą sacrum, sięgającą czasami obyczajów pogańskich. W moim domu sufit okraszono na ciemno, dawno temu ktoś namalował na nim złote gwiazdy, by spać pod nocnym niebem; dach wieńczy zaś kaniok, typowa dla wiejskiej architektury zaonieżskiej stylizowana głowa konia; znak, że przystanęli tu koczownicy, którzy wnet ruszą w świat.

Rosja wiejska już nie istnieje. Klujew był jednym z ostatnich obrońców kultury chłopskiej, kolekcjonował ikony i rzemiosło, interesował się poezją i pieśnią ludu. Nie bez racji powiada się, że zagłada wsi to największa katastrofa, jaka się zdarzyła w dwudziestowiecznej Rosji. Dziś próbuje się wskrzesić wiejską tradycję, poświęca się temu na przykład moja znajoma Jelena Opołownikowa, córka nieżyjącego architekta Aleksandra Opołownikowa, założyciela muzeum i słynnego skansenu architektonicznego na Kiżi, wyspie na Oniego. Dom w Kondzie miał również trafić do owego skansenu, ale nie zgodził się ówczesny właściciel, dzięki czemu mogłem potem kupić ten piękny budynek, wzniesiony w 1910 roku w stylu tzw. moderny zaonieżskiej. Nikt tam nie zimował przez pięćdziesiąt lat, właściciel pomieszkiwał w nim tylko latem. Ja też latem dom kupiłem, by zimą poznać wszystkie jego niedostatki: wiatr hulał po izbach, codziennie rano biegałem do skutego lodem jeziora, wyrąbywałem przeręble, targałem wiadra do domu, po czym woda w wiadrach zamieniała się w lód.

Ale co tam, mieszkaliśmy w Kondzie cztery lata, dom co nieco wyremontowaliśmy, zaczynając od nowej pieczki, a ponieważ na ruskiej wsi nie ma już prawdziwych zdunów, musieliśmy sami ją postawić. Dom ożył; gdyby trafił do skansenu, byłby martwy, czasami jakaś babcia otworzyłaby go ruskim lub fińskim turystom. Teraz chcielibyśmy, by dom nad Oniego był otwarty dla naszych przyjaciół z Polski i Rosji, by stał się domem pracy twórczej dla pisarzy, malarzy, muzyków. Miałem pomysł, żeby zaprosić kilku pisarzy polskich; jeśli każdy napisałby wiersz, esej czy co mu się podoba, powstałaby ciekawa książka o polskim spojrzeniu na Karelię. Nie mieszkam już w Kondzie, ale tuszę, że dzięki mojej książce dom nie umrze.

- Czy jednak mit ma szansę w konfrontacji z realnością? Po wsi karelskiej przejechał przecież walec komunistyczny, zniszczył religię i poczucie świętości.

Coś się zaczyna dziać. Ludzie, którzy się tam urodzili i spędzili nieraz całe życie, albo umierają, albo, jeśli są młodzi, uciekają do miasta, ale na wieś przybywają ludzie podobni do mnie. Na przykład Maksym Filander, który urodził się w Paryżu, w rodzinie emigrantów - pracuje w ONZ, zjeździł cały świat, w końcu postanowił zbudować dom nad Oniego, według starych wzorów. Parę wsi dalej mieszka małżeństwo z Pietrozawodska. Borys jest malarzem, Galina pisarką, w swoim wiejskim domu założyli galerię sielskiej sztuki. Moja Natalia próbuje natomiast odnowić tradycyjne rzemiosła. Chodziła po babuszkach, ciągnęła je za język, zbierała fragmenty starych krosien, w końcu zrekonstruowała jeden warsztat tkacki i zamówiła u stolarzy sześć innych na jego wzór (potem Finowie przysłali nowoczesne, szybsze warsztaty). Znalazła kilka chętnych do pracy dziewuch, które nie miały roboty i wkrótce zapewne zaczęłyby pić na umór.

Dziś Natalia uczy się innych północnych rzemiosł: rzeźby w kości i szycia ze skór. I słowo daję, to nie jest Cepelia! Uszyła mi letnią czapkę ze skóry renifera, na zimę przyrzekła czapę z rosomaka, spodnie z rena i buty z futra. Moja mama skarżyła się, że marzną jej nogi, to jej zamówiłem kapcie z podwójnego futra: jedno na zewnątrz, drugie do środka, więc mama na pewno przestanie narzekać.

A co do sacrum: ktoś, kto na maslennicę, zapusty po naszemu, zażera się blinami, bo tak nakazuje tradycja, nie musi wiedzieć, że ażurowy naleśnik jest pogańskim symbolem solarnym. Przecież i Polacy, topiąc Marzannę, na ogół nie znają głębokich korzeni tego obrzędu. Przyjechali kiedyś do Kondy moi przyjaciele z Pietrozawodska, muzycy z Va-ta-gi, zespołu grającego etno--rock. Ci muzycy, szczególnie ich lider Sasza Live-Sempler, świadomie nawiązują do tradycji skomorochów oraz karelskich szamanów i czują, co to sacrum. Sasza i jego kompania koncertowali ze słynnymi Tuwińcami z Huun-Huur-Tu, ci zaś grali z Frankiem Zappą.

- Wymyślasz język, starając się, by maksymalnie przystawał do świata opisywanego. Czerpiesz z ruszczyzny, odwołujesz się do słowiańskiej wspólnoty językowej. Nie boisz się zarzutu manieryzmu? Albo tego, że Twoje teksty staną się niezrozumiałe?

Mam świadomość niebezpieczeństw, jakie na mnie czyhają. Dziś oczyszczam język, ale nie dlatego, że się zląkłem albo chciałbym być przez każdego rozumiany. Odchodzę od "wilczego volapüku", jak nazwał go kiedyś Jerzy Giedroyc, ponieważ nie piszę już o Rosjanach.

Przeżywszy jednak piętnaście lat w Rosji, uświadomiłem sobie, że jestem pisarzem słowiańskim, poczułem się częścią szerszej wspólnoty plemiennej. Czuję słowiańskość polszczyzny, chcę przywrócić zapomniane, a piękne i trafne słowa, bo ograniczanie się do słów będących w obiegu to rodzaj kastracji językowej. Czesław Miłosz w przedmowie do swojego przekładu "Psalmów" powiada, że istnieje "sporo słów i określeń, przebywających niejako na granicy przestarzałych, ale ciągle jeszcze znajomych, i te są do uratowania. Pod jednym warunkiem: że będą użyte nie po to, żeby służyły za ozdoby nadające tekstowi patynę, ale dla nich samych, jako celnych".

Pilnuję się, by nie popaść w manieryzm, ale mam chyba większe prawo do użyźniania polszczyzny niż ci, którzy ją dziś zaśmiecają modnym żargonem internetowo-komputerowym czy anglicyzmami. Piszę na głos, powtarzam zdanie, dopóki nie pojawi się w nim rytm, wtedy dopiero je zapisuję. Często stare słowo daje lepszy rytm niż współczesne. Przykład: w rosyjskim od słowa "nadieżda" utworzono czasownik "nadiejatsja". Mówi się: "ja nadiejus", co na polski tłumaczy się: "mam nadzieję". Ale przecież w staropolszczyźnie istniało słowo "tuszę", słowo - jak powiedziałby Miłosz - do uratowania. Co brzmi lepiej: "mam nadzieję, że mnie kochasz" czy "tuszę, że mnie kochasz"?

- Zali na Twoim biurku leży słownik Lindego?

Wolę "zali" od partykuły "czy". A na biurku mam Lindego i Karłowicza, w komputerze zaś dwunastotomowego Doroszewskiego. Czasem jakieś słowo wypływa nagle z mojej podświadomości genetycznej czy językowej, słowo, którego - wydaje się - nie znałem. Nie mając pewności, czy jest polskie, czy rosyjskie, i czy w ogóle istnieje, sięgam do Doroszewskiego - owszem, istnieje. W rosyjskim jest na przykład słowo "tucza" - ciężka, ołowiana chmura. Sprawdziłem u Doroszewskiego: okazało się, że w polskim także używano tego rzeczownika. To nie rusycyzm, lecz słowo słowiańskie, które żyje w ruszczyźnie, a w polszczyźnie umarło. Zdarza się i odwrotnie: północ to po rosyjsku "siewier", ale w czternastowiecznym ruskim zabytku literackim znalazłem określenie "połnocznaja strana".

Dzięki rosyjskiemu wchodzę głębiej w dawną polszczyznę. Przykład z innej beczki: nasz współczesny język jest niezmiernie ubogi w określenia związane z seksem i erotyką. Ubogi, a w dodatku prymitywny i wulgarny. Postudiowałem erotyczną polszczyznę renesansu i baroku i znalazłem piękne określenia: na przykład "rząpie" na narząd męski. Każda rzecz musi mieć imię...

- Kto jest Twoim idealnym czytelnikiem?

Gdy na warszawskich targach książki podpisywałem "Dom nad Oniego", podeszła do mnie pewna pani, prosząc, żebym napisał dedykację dla jej umierającej na raka przyjaciółki, bo karelska opowieść może dać jej trochę światła. Grzegorz Kaczorowski, dwudziestoletni wówczas student polonistyki z Warszawy, na Gwiazdkę '98 roku dostał od ojca "Wilczy notes". Przeczytał, wziął plecak, narty i 6 stycznia 1999 roku pojawił się u mnie na Sołowkach. Planowaliśmy wspólną wyprawę od Bajkału do Gusinnego Oziera, gdzie jest klasztor lamajski, ale w ostatniej chwili coś mi wypadło i Grzegorz pojechał sam. Dostawałem od niego potem kartki z Góry Atos i z Wenecji; teraz jest w klasztorze karmelitów bosych pod Poznaniem. Nie zależy mi na masowym odbiorcy, bliski mi jest francuski pisarz Pascal Quignard, który mówi, że wystarczy mu jedenastu czytelników. Mnie też wystarczy redaktor Giedroyc, dla którego pisałem "Wilczy notes", i Grześ Kaczorowski.

Giedroyc był - by nawiązać do tradycji prawosławnej - moim starcem i ojcem duchowym. Zaproponował mi współpracę z "Kulturą", służył radą, choćby wtedy, gdy ogarniały mnie wątpliwości, czy nie dziwaczę językowo. Pisałem dla niego, czułem się jego uchem i okiem przyglądającym się Rosji. Dla mnie pozostaje żywy, umarło tylko Jego ciało, dusza przebywa między nami, cały czas czuję obecność Redaktora w moim życiu.

Mam szczęście do redaktorów i wydawców, bo po "Wilczym notesie" zadzwonił do mnie Jan Michalski, współwłaściciel wydawnictwa Noir sur Blanc, proponując kupno praw na wszystkie języki świata. Zaprzyjaźniłem się z Jankiem i jego żoną Verą, planowaliśmy nawet podróże na Nową Ziemię i do Patagonii. Po śmierci Janka przyjaźń i pomoc okazuje mi jego siostra Hania Zaremba: znajduje w antykwariatach interesujące mnie dzieła dotyczące archeologii, etnografii, etnologii, antropologii i wszystko śle na Północ. Dzięki Noir sur Blanc mogę, skromnie żyjąc, całkowicie poświęcić się pisaniu.

Jankowi Michalskiemu zawdzięczam także odkrycie świetnego szwajcarskiego pisarza Nicolasa Bouviera. Czuję z nim pokrewieństwo, bo nie był zwykłym podróżnikiem, lecz włóczęgą: wyruszał na przykład w trzymiesięczną podróż, która kończyła się po trzech latach. Ludziom takim jak on nie zależy na samym pisaniu. Pisanie i podróżowanie to przecież rewers i awers tego samego życia.

- "Dom nad Oniego" to także dziennik Twoich lektur. Wspomniałeś już o Klujewie, o Bouvierze - nazwiskiem, które często w tej książce powraca, jest też Thomas Merton.

Merton, zwłaszcza późny Merton, autor "Dziennika azjatyckiego", to dla mnie także ojciec duchowy. Należał do zakonu trapistów, czyli mnichów milczących. Milczenie stało się początkiem jego drogi. Moim zdaniem milczenie jest ważniejsze od słowa, nie całkiem zgadzam się tu ze św. Janem... Wierzę, że na początku było milczenie.

- Są jeszcze Japończycy, dawni i współcześni.

"Krainę śniegu" Kawabaty czytałem już 30 lat temu. Teraz mogę swobodnie poznawać japońską klasykę - po rosyjsku. Japonistyka rosyjska to chyba najlepsza japonistyka na świecie. Tłumaczą wszystko i wydają ze świetnymi komentarzami.

- Dlaczego Rosjan tak ciągnie w stronę Japonii?

Nie tylko Japonii, również Chin i Tybetu. Rosja graniczy przecież i z Japonią, i z Chinami. Także kultura rosyjska znajduje się między Zachodem a Wschodem. Dlatego zajmuje mnie Wiktor Pielewin. W Polsce wydano dotąd trzy jego powieści; staram się czytać wszystko, co opublikował.

- Napisałeś o nim: "To Rosja zwrócona twarzą na Wschód".

Rosyjscy krytycy zauważyli, że "Puszkin to było nasze wszystko, a Pielewin - to nasze nicestwo!". Nicestwo w znaczeniu pustki, tej buddyjskiej. Pielewin wpuszcza w siebie wschodnie kultury. Na początku września w W.A.B. ukaże się jego najnowsza powieść, chyba najlepsza, nazywa się to "Pismo święte wilkołaka". Bohaterką jest Chinka, która może przemieniać się w lisa. Żyje już dwa tysiące lat w różnych wcieleniach, teraz jest wirtualną prostytutką w Moskwie. Spotyka się z rosyjskim generałem służb specjalnych, który przemienia się z kolei w wilkołaka. Zabawa na wszystkich piętrach...

Pielewin napisał też opowiadanie-medytację, które zrobiło na mnie takie wrażenie, że postanowiłem je przetłumaczyć. Zaczyna się od obrazu czerwonych kropli, które przesuwają się przed oczami narratora, dopiero po chwili dowiadujemy się, kim on jest. To Yukio Mishima, pisarz, który zakończył życie poprzez harakiri. Podczas tego rytuału samobójca rozcina sobie brzuch i w tym samym momencie partner ścina mu głowę. Czerwone krople to krew, bo głowa Mishimy już spada, a cała medytacja jest o tym, co się w tej głowie w ostatnich chwilach dzieje. Żeby to przetłumaczyć, musiałem przeczytać całego Mishimę i poznać jego biografię. Całe życie poszukiwał piękna i w końcu doszedł do wniosku, że najpiękniejsza jest śmierć...

- Przejdźmy do Twoich planów - zrealizowanych i niezrealizowanych.

Redaktor w jednym z ostatnich listów napisał mi, że warto byłoby przejechać się śladami Wacława Sieroszewskiego do Jakucji i do Korei. Traktuję to jako testament. Muszę jednak najpierw skończyć "Dziennik północny", który ma się ułożyć w formę kwartetu. "Dom nad Oniego" jako tom pierwszy, potem "Tropa Saamów", dalej rejs na Nową Ziemię i Labrador.

- Pracujesz teraz nad "Tropą Saamów", jej rozdział ukazuje się właśnie w "Zeszytach Literackich". Kim właściwie są Saamowie, czyli Lapończycy?

To koczowniczy mieszkańcy północnej Skandynawii, od Norwegii przez Szwecję i Finlandię po Rosję, mówiący wieloma narzeczami. Na Półwyspie Kolskim żyje ich około 1800. Uważa się, że narzecza saamskie należą do grupy języków ugrofińskich, ale np. profesor Kiert, autor książki "Język Saamów", dowodzi, że spora część ich zasobu leksykalnego jest od tych języków starsza. Pojawia się więc pytanie, skąd i kiedy przybyli. Niektórzy uczeni dowodzą, że z Ałtaju, ale mnie przekonuje teoria, że z rejonu Pirenejów (tak np. twierdzi prof. Czerniakow, nestor sowieckiej saamistyki).

Dlaczego stamtąd? Trzeba się cofnąć do epoki lodowcowej. Na południowej granicy lodowca żyły reny i polujący na nie myśliwi. Gdy lodowiec zaczął się cofać, reny ruszyły na północ, a myśliwi za nimi. Jeśli pamiętamy malowidła z jaskini w Lascaux, zauważymy ich podobieństwo do pochodzących sprzed sześciu tysięcy lat rytów naskalnych z Biesow Nosa, cypla na wschodnim brzegu Jeziora Oniego. Te neolityczne ryty przedstawiają zwierzęta, pojawiają się na nich także symbole solarne. Niektórzy wiążą je z magią myśliwską, inni z mitologią zapisaną na skale, jeszcze inni znajdują w nich nawiązania do fińskiego eposu "Kalevala". Wszystko to hipotezy, ale może rzeczywiście przodkowie Saamów przybyli spod Pirenejów, by zatrzymać się nad jeziorami karelskimi, gdzie zostawili po sobie naskalne ryty. Potem reny znów ruszyły na północ, a Saamowie za nimi.

Kiedy zaś Północ dostała się w orbitę Rusi Nowogrodzkiej, a później Moskiewskiej, zaczęła się chrystianizacja Saamów. Oznaczała zniszczenie starej animistycznej wiary i wielu pogańskich tradycji. Ślady walki z pogaństwem odnaleźć można w żywotach prawosławnych świętych. W żywocie mnicha Łazarza, założyciela Muromskiego monastyru nieopodal Biesow Nosa, czytamy na przykład, że obmierzłe ludojady miotały w niego kamieniami i odgrażały się, że go zjedzą. Obok pogańskich petroglifów na Biesowym Nosie prawosławni wyryli wówczas krzyż, co też jest gestem magicznym.

W końcu Saamowie dotarli na półwysep Kolski. Istnieje wiele świadectw historycznych, że palili na stosach misjonarzy, i choć oficjalnie przyjęli chrześcijaństwo, do dziś zachowali rodzaj dwuwiary. Pewien XIX-

-wieczny etnograf pisał, że przystępując do Komunii Świętej nie połykają chleba, ale dzielą się nim z renami, ponieważ wierzą, że te zwierzęta są ich braćmi. Że mają rację, pojąłem, gdy z Natalią zjedliśmy zimą dwa reny. Czujesz, jak krew ludzka miesza się ze zwierzęcą, jak twoje ciało powstaje z jego ciała, jak stajecie się krewnymi - od krwi!

Saamska legenda mówi, że pewnego razu kobieta nojd (szamanka) znużyła się własnym człowieczeństwem i zamieniła się w reniferzycę. W saamskim dialekcie, którego się uczę, jest czternaście określeń na reny, w zależności od ich płci, wieku i roli w stadzie, np. reniferzyca zdolna do rodzenia nazywana jest ważenką. No więc przemieniła się w ważenkę, pokochała się z Miwrasem (byk rena), po czym zaszła w ciążę. Pomyślała jednak, że wolałaby powić człowieka, wróciła więc do ludzkiej postaci i urodziła syna Mjandasza, który także mógł się zamieniać w rena lub w człowieka.

- To piękny mit - ty jednak mieszkasz teraz w sowieckim bloku w małej dziurze na Półwyspie Kola. Jak się tam czujesz?

Kiepsko. Owszem, mam niezły widok z okna, na wspaniały masyw górski Wawnbed. Mam też pod nosem rzekę, która cztery kilometry dalej wpływa do jeziora, codziennie chodzę jej brzegiem do jeziora i z powrotem. Natomiast sam posiołek, blok, wrzaski za ścianą, pijani ludzie, którzy mylą mieszkanie i do mnie się dobijają - wszystko to męczy.

Tyle że Lowoziero to centrum kultury saamskiej; jest tam muzeum, jest świetna biblioteka saamska ze zbiorami, jakich nawet w Petersburgu nie znajdziesz. Są ludzie, którzy mi podpowiadają, co warto czytać, odbywają się kongresy, na które przyjeżdżają ci, którzy zajmują się Saamami. Mieszkam w niezbyt komfortowych warunkach, ale jestem w środku, a dla mnie to klucz do zajmowania się jakimkolwiek tematem. Wiele kontaktów zawdzięczam szefowej działu poświęconego Saamom we wspomnianej bibliotece. Weszła do internetu, poczytała o mnie, nabrała zaufania i teraz tłumaczy różnym babuszkom, że warto się ze mną spotkać. Dzięki temu są mniej nieufne.

Ale jeszcze nie jesteś swój.

Nigdy nie będę swój, bo mam trochę inny kolor skóry, inny wykrój oczu, inny układ kości policzkowych. Mam jednak przewagę nad Ruskimi, bo stosunek Saamów do Rosjan jest, podejrzewam, trochę taki jak Indian do Amerykanów...

- A oni sami pamiętają o swojej tradycji?

Z tym bywa różnie, bo Saamowie są różni. Warstwa pierwsza to liderzy, osoby publiczne, artyści, poeci. Biorą udział w rozmaitych konferencjach, próbują nawet robić politykę. Niedawno prezydentem Związku Saamów został po raz pierwszy człowiek z półwyspu Kola; jeździ teraz do ONZ, do Kanady na Labrador...

Druga warstwa, najliczniejsza, to ci degenerujący się, opuszczeni, pijący - spotykam ich na poczcie czy w sklepie. I jest trzecia warstwa, najciekawsza: ci, którzy pasą reny. Do nich dopiero teraz złapałem kontakt, przez zupełnie niezwykłego człowieka. Jest nojdem, czyli szamanem, a oprócz tego malarzem i rzeźbiarzem. Ma wystawy w Szwecji i w Norwegii, wykorzystuje stare tradycje, z epoki kamienia, a równocześnie ozdabia rękojeść czy pochwę noża motywami modernistycznymi. Wznowił też tradycję bębnów szamańskich; na skórze takiego bębna są różne znaki magiczne, bo bęben miał nie tylko grać, ale i zapewniać łączność z duchami.

- Jak się zostaje nojdem?

Też mi pytanie. Etnograf Nikołaj Charuzin, który w końcu XIX wieku napisał pierwszą rosyjską książkę o Saamach, próbował pokazać genezę szamanizmu. Saamowie żyli we wspólnotach rodowych, stąd tyle narzeczy, bo na wielkich przestrzeniach te rody rzadko się kontaktowały, każdy chodził swoją tropą, za swoim stadem renów. Przywódca rodu był nie tylko wodzem, ale również znachorem, musiał się znać na ziołach i kamieniach. Był też wróżbitą, prosił duchy przodków o pomoc i radę - czyli pełnił funkcje szamana...

- Czekają na Ciebie inne tematy. W "Wołoce" wiele pisałeś o Szałamowie, jego przyjaciele traktowali Cię niemal jak przyszłego biografa autora "Opowieści kołymskich"...

Uważam Szałamowa za jednego z ważniejszych pisarzy XX wieku. Jest kimś znacznie więcej niż tylko świadkiem epoki łagrów. W jednym z opowiadań łagrowych pisze na przykład o traceniu ciała i o tym, jak tracąc ciało, tracimy też uczucia. Bardzo szybko odpadają takie uczucia, jak przyjaźń, miłość, życzliwość; ostatnia zostaje nienawiść, najgłębsza w człowieku. To przecież przewraca do góry nogami naszą antropologię! Nie wyobrażam sobie jednak pisania książki o Szałamowie bez pobytu na Kołymie - a ja tam jeszcze nie byłem. Jeśli mi zdrowie, wiek i czas pozwolą - pojadę.

- Kiedyś już planowałeś podróż na Syberię...

Do Syberii trzeba znaleźć klucz, bo jest zbyt ogromna. Północą europejską zajmuję się już 15 lat i kilka lat jeszcze mi zejdzie - a w porównaniu z Syberią to pryszcz... Takim kluczem może być Szałamow, mogą nim też być biografie naszych zesłańców, nie tylko Sieroszewskiego.

W 1992 roku poznałem zupełnie już zruszczonego Polaka, wnuka Michała Jankowskiego, zesłańca z 1863 roku, który razem z Benedyktem Dybowskim wędrował po Syberii. Nie wiem, czy ten człowiek jeszcze żyje, kiedy go poznałem, miał ponad 90 lat, ale nieźle się trzymał. Był myśliwym, razem z ojcem odławiał tygrysy ussuryjskie dla ogrodów zoologicznych. Podczas II wojny znalazł się w łagrze na Kołymie. Próbował uciec, ale wpadł przez towarzyszy ucieczki, którzy byli zwykłymi kryminalnymi. Zesłano go karnie na Czukotkę do kopalni ołowiu. Odsiedział 10 lat, potem miał zakaz przyjazdu do europejskiej części ZSRR, był leśniczym w Magadanie, tam poznał żonę - zruszczoną Polkę, która trafiła na Kołymę w wieku 16 lat za to, że wyrecytowała na prywatce wiersz Błoka; za ten wiersz dostała dychę. Dotarłem do Jankowskiego przez Związek Pisarzy Rosyjskich, szukałem go, bo w jakimś żurnale z Magadanu przeczytałem opis jego ucieczki.

Kluczem mógłby dla mnie być także buddyzm; byłaby to wtedy podróż na południowy skraj Syberii, przez Ałtaj, Buriację, Tuwę. W buddyzmie, zwłaszcza w japońskim buddyzmie zen, bez mantr i mandali, widzę zwieńczenie tego, w co w tej chwili wchodzę u Saamów, czyli wczesnego pogaństwa - animizmu, totemizmu. Nasze wielkie religie monoteistyczne - judaizm, chrześcijaństwo, islam - poszły w inną stronę, pozbawiły świat ducha, przyznając go tylko człowiekowi. Bóg stworzył człowieka, tchnął w niego duszę i jednocześnie dał mu prawo panowania nad przyrodą. Natomiast w tradycji pogańskiej każdy kamień, drzewo, zwierzę, jezioro, rzeka, góra obdarzone są duchem. Człowiek jest częścią przyrody, a nie jej panem. W naszej tradycji myśliwy zabijając zwierzę, unicestwia je. U Saamów myśliwy wierzy, że duch zabitego rena będzie za chwilę biegał po tundrze w innym ciele. Nie ma co jeść, więc musi rena zabić, ale najpierw go przeprasza, stosując różne obrzędy magiczne.

Buddyzm jest punktem dojścia na tej drodze, a to trochę i moja droga duchowa. Rosjanie lubią rozmawiać ostro i często pytali mnie wprost, jakiej jestem wiary. Miałem zawsze kłopoty z odpowiedzią, czasem mówiłem żartem, że jestem Koptem. Teraz odpowiadam: jam poganin.

---ramka 441300|strona|1---

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 26/2006

Artykuł pochodzi z dodatku „Książki w Tygodniku (26/2006)