Po Sasnalu

Polska sztuka ucieka w wyobraźnię. To nowi surrealiści, stroniący od rzeczywistości za oknem. Nie boją się szerokiej gamy barw ani zakamarków podświadomości.

17.06.2008

Czyta się kilka minut

Tomasz Kowalski, bez tytułu, 2008 /Galeria Carlier / Gebauer /
Tomasz Kowalski, bez tytułu, 2008 /Galeria Carlier / Gebauer /

Monika Szwed, Radek Szlaga, Julian Jakub Ziółkowski czy Tomek Kowalski otwierają nowy rozdział w polskiej sztuce najnowszej. Czyżbyśmy znali już odpowiedź na pytanie, kto po Sasnalu?

W 2003 r. przez mały nadwiślański "artworld" przebiegł szmer: podobno Francesco Bonami zaprosił na Biennale w Wenecji polskiego artystę. Co ciekawe, nie był to żaden z "ładnistów" pokroju Sasnala czy Maciejowskiego, nikt kto by w Polsce brylował w galeriach. Co więcej, wybrany przez Bonamiego Piotr Janas to dla bywalców salonów sztuki współczesnej zagadka. Nawet ludzie z branży nie do końca wiedzieli, kim właściwie jest. I nic dziwnego, bo Janas egzystował na marginesie życia krajowej sztuki współczesnej. Był elementem z kompletnie innej układanki. Krajowi malarze, w mniejszym bądź większym stopniu, grali ze spuścizną po Grupie Ładnie, obrabiali okruchy rzeczywistości, wyrywali z kontekstu kadry filmowe czy fotografie prasowe. I trzymali rękę na pulsie współczesności. Więc skąd wybór Janasa?

Jeszcze bardziej zdziwili się wszyscy, gdy obraz polskiego outsidera pojawił się w londyńskiej The Wrong Gallery, czyli miejscu, które swoją przestrzeń udostępnia współczesnej awangardzie. Słowo "wrong" oznaczać może sztukę złą, "błędną", ale dla trójki kuratorów galerii - Ali Subotnick, Maurizia Cattelana i Massimiliana Gioni - to twórczość, która nie mieści się w przepastnych przestrzeniach współczesnych galerii. Alternatywna, niezależna, zaskakująca i... z najwyższej półki. Tu żarty się skończyły, a wszyscy zaczęli się poważnie zastanawiać, o co naprawdę chodzi.

Zmierzch realizmu

Janas sięgnął po to, co zdawało się już dawno zaschnięte na płótnach klasyków XX wieku i nieświeże. Zestawił wątki kojarzące się z malarstwem surrealistów i abstrakcję. Doprawił je humorem i ironią, domalowując plamom uszy i nos. Stanął w kontrze do fotorealistycznych tendencji w malarstwie polskim i do sztuki czerpiącej z kultury popularnej. Stąd w jego twórczości pojawiły się płótna pochlapane farbą, którą następnie rozciera. Powstają surrealistyczne pejzaże, czasem prace zyskują znamiona portretu. Ale najważniejsza jest fascynacja konsystencją farby, jej plastycznością. Rozlewa się po płótnie, czasem wychodzi poza ramy obrazu. Przedstawiony przedmiot, jeśli w ogóle dostrzegalny, jest bohaterem drugiego planu. Dla wielbicieli sztuki, których ciągle elektryzowało słowo "realizm", musiał to być wstrząs. Dotychczas przecież malarstwo szło krok w krok z rzeczywistością, widzianą w tabloidach i na ekranach. Efektowny i atrakcyjny wydawał się flirt z reklamą i medialnym newsem. To sztuka, która miała publicystyczne zacięcie, była doskonałym dopełnieniem politycznego komentarza. Po co więc tworzyć obrazy utkane z pokładów wyobraźni, skoro wystarczy rozejrzeć się, by wyłowić z morza współczesności pojedyncze kadry?

Wyznanie Janasa - "te obrazy są z niczego i o niczym" - zdaje się streszczać tematykę jego twórczości. Przynajmniej pozornie. Bo w plątaninie organicznych form faktycznie trudno znaleźć odbicie rzeczywistości. Zamiast tego mamy tajemnicę zamkniętą w plamach, do których kluczem pozostaje intuicja i wyobraźnia. Janas często nie tytułuje swoich obrazów, nie daje wyjaśniających opisów. Pozostawia widza sam na sam z malarską materią. Pozwala oddziaływać mięsistym plamom farby, przemawiać konstelacjom organicznych kształtów. Gdyby kilka lat temu ktoś spotkał prace Janasa w galerii, pewnie by nie uwierzył, że tak maluje młody polski artysta. Ale dziś to nikogo już nie dziwi. Janas utorował drogę kolejnym. Na artystyczną scenę nad Wisłą wkraczają najmłodsi twórcy. To niedawni absolwenci (lub malarze tuż przed dyplomem), którzy odświeżyli oblicze polskiej sztuki.

Tkwiąc pomiędzy

Na artystyczne salony nowe trendy wchodziły długo. Bo trudno się wyzwolić z aury sukcesu Grupy Ładnie, którą pod koniec ubiegłego wieku założyli w Krakowie Wilhelm Sasnal, Rafał Bujnowski, Marcin Maciejowski i Marek Firek. Pierwsza trójka zawojowała galerie i aukcyjne notowania. Kolejnym rocznikom wychodzącym z progów ASP też marzyły się kariery, więc malowali podobnie. Pseudo-

sasnali mieliśmy całe zastępy. Wreszcie coś drgnęło. Widać to po Monice Szwed i Radku Szladze. Oboje z Poznania, oboje swe debiuty zawdzięczają krakowskiej galerii Zderzak, podobnie zresztą jak wspomniani wyżej ładniści. Oboje też, pracując na obrzeżach rzeczywistości, starali się wyzwolić spod wpływu starszych kolegów. Ze świetnym rezultatem.

Radek Szlaga postawił na ironię i dowcip. Na jednym z obrazów koślawo i niechlujnie zapewnia, że potrafi ładnie malować. Jego płótna zdają się jednak temu przeczyć. Farba ścieka strugami, kontury się zacierają. Podobnie jak znaczenia. Pozornie to jasne i łatwe do ogarnięcia malarstwo. Ale kiedy przyjrzymy mu się bliżej, staje się szalonym snem... no właśnie, kogo? Polityka? Artysty? Historyka? Łatwe do uchwycenia kształty przestają układać się w logiczny ciąg. Krzyżacy płynący na krze, z tęczową flagą, stanowią tło dla polarnego niedźwiedzia. Piłsudski zmierza do nas na swej Kasztance w asyście Janosika z piwem za pazuchą. Artysta nie porzucił medialnego bełkotu, szumu tabloidów i telewizji. Nie stroni od brudu ulicy, wypełniając swoje obrazy wulgaryzmami. Ale zamiast publicystycznego pouczania artysta bawi się w luźne skojarzenia, gra z przypadkiem. Woli flirtować z wyobraźnią, niż trzymać się kadrów rzeczywistości. Postacie historyczne ubiera w sytuacje dla historyków kuriozalne, ale dla wielbicieli sztuki - atrakcyjne. To humor oprawiony w mocny, nasycony kolor.

Monika Szwed z kolei sięgnęła do pokładów wyobraźni, uwolniła surrealistyczne skojarzenia. Zderza ze sobą przypadkowe sytuacje, przedmioty do siebie niepasujące. Para zakochanych, drzewko bonzai i karuzela: wszystko w scenerii minimalistycznej architektury Miesa van der Rohe. Dość absurdalne zestawienie. A to dopiero początek.

Jej prace zdają się być wyblakłymi okruchami wspomnień lub marzeniami z pogranicza jawy i snu. Delikatne rysunki nie mają w sobie malarskiej mocy, ale zniewalają tajemniczą aurą. Przypominają wspomnienia odbite na papierze, szczątkowe sceny z przeszłości, które podpowiada wyobraźnia. Wszystkie przypominają epizody zapomnianych dawno opowieści, kadry pozbawione pierwotnych kontekstów. Z tej rozbitej mozaiki trudno wychwycić pierwotny sens. To artystyczne fatamorgany, za którymi stoją historie rozpięte pomiędzy wyobraźnią a rzeczywistością. Są tu zapożyczenia z książek o architekturze, z bajek dla dzieci czy z japońskich grafik. Od tego momentu zaczyna się wędrówka widza w asyście

pozacieranych, jakby niedokończonych prac. Rozległe białe plamy zdają się być zaproszeniem do dokończenia rysunków, dopowiedzenia historii zawartych w obrazie. Bez odwołania do wyobraźni skazani jesteśmy na porażkę.

W świecie fobii

Dziś malarze idą dużo dalej niż wspomniana dwójka. Bez obaw odwracają się plecami do rzeczywistości. Na czele pochodu nowości idą Jakub Julian Ziółkowski i Tomek Kowalski. Łączy ich Zamojszczyzna, studia na krakowskiej ASP i chęć przenoszenia na obraz tego, co podpowiada podświadomość. Na ich płótnach zobaczymy dziwne, nieraz bardzo osobiste mikroświaty, w których zalęgło się rozmaite robactwo.

Jakub Julian Ziółkowski to mistrz w budowaniu narracji. Dominują tu odrealnione chaszcze. Ziółkowski, mimo tradycyjnego charakteru swojego malarstwa, lubi szokować. Trudno jednoznacznie określić inspiracje towarzyszące twórczości tego artysty. W jakim stopniu jest to świat jego podświadomości, szczelnie odgrodzony od rzeczywistości? A może to jakieś halucynacyjne majaki? W tym sennym koszmarze pojawiają się barwne rośliny i kolorowe mikrozwierzątka. Ale nie ma tu spokoju ani sielanki. Pod warstwą kładzionej płasko farby rozgrywają się wielkie konflikty, każdy walczy, by przeżyć. Nawet artysta z dawno opuszczonej pracowni (to jeden z ulubionych motywów Ziółkowskiego). Pozbawione obecności człowieka wnętrze zmieniło swe oblicze: twórczą atmosferę zapewniają mu tylko kłącza i robaki, które zamieszkały w każdym zakamarku wolnej przestrzeni. Wychodzą z tubek po farbach i zza płótna.

Podobne historie rozgrywają się w płótnach Tomka Kowalskiego. To reżyser teatru wyobraźni, który głównymi aktorami również uczynił rozmaite robactwo. Gra z historią sztuki, nie boi się zapożyczeń. Znaleźć u niego możemy zarówno inspiracje malarstwem naiwnym, jak i wielkim nazwiskami

XX wieku, Duchampem czy Ernstem. Do tego dochodzi surrealizm i dadaizm. Tylko współczesności na tych obrazach uświadczyć się nie da. Bo dla Kowalskiego malarstwo jest nie tylko ucieczką od rzeczywistości, ale i terapią. Stąd artysta często wydobywa na światło dzienne krąg własnych lęków. Rozmaite, pajęcze stwory opanowują rzeczywistość jego obrazów, zawłaszczają przestrzeń. To one grają tu główną rolę, człowiek jest tylko nieistotnym dodatkiem. Misternie tkane obrazy stają się rodzajem antidotum, budują enklawę prywatności. Spod warstwy farby spoglądają na nas marzenia i koszmary jednocześnie. Jest tu strach przed pająkami, ale i uwielbienie teatralnej kurtyny. Przecież Kowalski jako dziecko marzył o aktorstwie.

I co dalej?

Ziółkowski i Kowalski, pomimo młodego wieku, już znaleźli się w obiegu współczesnej sztuki. Pierwszy reprezentowany jest przez Fundację Galerii Foksal i galerię Hauser & Wirth. Jeden szyld to absolutna czołówka w Polsce, drugi - w Europie. Z taką rekomendacją nie ma się co bać o sukces w Warszawie, Londynie czy Nowym Jorku. Kowalski z kolei trafił do portfolio Carlier/Gebauer, jednego z najważniejszych adresów na mapie galerii Berlina. To dowód, że w polskim malarstwie narodziło się zjawisko, które może rywalizować na popularność i komercyjny sukces z wszechobecnym "ładnizmem". Na nazwanie Ziółkowskiego czy Kowalskiego nowym Sasnalem jest z pewnością za wcześnie. Czas pokaże, czy obietnice, które składają swoimi pracami i świetnie rozwijającymi się karierami, będą miały pokrycie.

Łukasz Gazur jest dziennikarzem "Dziennika Polskiego" i publicystą "Gazety Antykwarycznej".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 25/2008