Po co nam Galicja

Tak, to prawda: w redakcji „Tygodnika Powszechnego” niemal od początku istnienia pisma wisi sporych rozmiarów portret Franciszka Józefa.

05.10.2014

Czyta się kilka minut

 / Jurko Koch, „Sen Europy”, 1994 r.
/ Jurko Koch, „Sen Europy”, 1994 r.

I nic w tym dziwnego, choć trudno byłoby sobie wyobrazić portret któregoś z Aleksandrów bądź Mikołajów np. w warszawskiej siedzibie „Polityki”. Po 1945 r. odwoływanie się do mitu galicyjskiego było manifestacją pewnej niezależności od PRL-u, przywiązania do takich wartości jak demokracja, prawo, inteligenckość, mieszczańskość czy po prostu zwykła kindersztuba. Było swoistą formą buntu: bo przecież Galicja świadczyła o naszej przynależności do Zachodu, odcinała nas mentalnie od sowieckiego imperium.

Zresztą Kraków w pewien sposób powtarzał wtedy swoją historię z okresu autonomii galicyjskiej. Znów był „miastem na niepogodę”, miejscem, w którym można było więcej niż w stolicy, kameralną oazą artystycznej i intelektualnej (prawie) wolności. I jak galicyjską rzeczywistość Krakowa kształtowali Stanisław Tarnowski, Jan Matejko, Stanisław Wyspiański czy Tadeusz Żeleński-Boy, tak po wojnie wyznaczali ją Jerzy Turowicz i ks. Józef Tischner, Tadeusz Kantor i Jerzy Nowosielski... Piwnica pod Baranami nader często odwoływała się do galicyjskiego mitu. Andrzej Wajda wystawiał na deskach Starego Teatru „Z biegiem lat, z biegiem dni”, siedmiogodzinny spektakl (na podstawie którego powstał później serial telewizyjny), dowcipnie, ale z czułością opowiadający o losach dwóch krakowskich rodzin w latach 1874–1914.

Kiedy Polska Ludowa szczęśliwie przeszła do historii, a Kraków stracił pozycję „kulturalnej stolicy Polski”, mit galicyjski zmienił swoje oblicze. Z jednej strony zaczęto go wykorzystywać promocyjnie i komercyjnie (rozliczne restauracje z „Galicją” w nazwie, zbiory anegdot z życia „miłościwie nam panującego Cesarza”, wydawane w dużych nakładach i sprzedające się na pniu). Z drugiej, zaczął funkcjonować jako wyznacznik lokalności, odróżniającej nas od innych Polaków, przede wszystkim tych z Warszawy. W pewnym sensie stał się wyrazem frustracji mieszkańców miasta, którego znaczenie gwałtownie zmalało wobec rozwijającej się dynamicznie, zasysającej talenty stolicy. W latach 90. sama powoływałam się często na zdanie, które – jak głosi rodzinna tradycja – lubił powtarzać mój dziadek: „Do Wiednia jechało się do teatru, do Lwowa na zakupy, do Warszawy chyba tylko po to, by stracić zegarek”. Przy kawiarnianych stolikach kreśliliśmy mapy, zaznaczając granice Europy Środkowej – i zazwyczaj wykluczając stolicę Polski z tego obszaru. Nic więc dziwnego, że dla wielu przybyszów z zewnątrz zaczęliśmy być w tej naszej galicyjskości śmieszni, a przynajmniej pretensjonalni.

Pytanie, czy słusznie. Oczywiście warto ten mit zdekonstruować, przypominając, że Galicja nie była wyłącznie Arkadią, w której pod panowaniem Habsburgów jednoczyły się narody. Że zanim uzyskaliśmy autonomię, była germanizacja, wyzysk ekonomiczny, rabacja, że w kwietniu 1848 r. austriaccy żołnierze ostrzelali Kraków z Wawelu, że stosunki polsko-ukraińsko-żydowskie nie były idylliczne... Jednocześnie Galicja pozostaje atrakcyjnym – i aktualnym – punktem odniesienia, zarówno w skali mikro, jak i makro.

Z czego możemy więc czerpać? Choćby z galicyjskich standardów prawno-urzędniczych czy tradycji samorządowych. Jeden tylko przykład: kiedy przyglądamy się XIX-wiecznej zabudowie Krakowa, zwraca uwagę jej spójność i uporządkowanie. Nie, nie oznacza to, że ówcześni inwestorzy bez wyjątku byli krystalicznie uczciwi i odznaczali się wyrafinowanym gustem architektonicznym. Rzecz w tym, że wszystkich obowiązywały ścisłe reguły planowania przestrzennego. A architekt miejski czuł urzędniczą odpowiedzialność i dysponował odpowiednimi środkami nacisku. Gdybyśmy po 1989 r. sięgnęli do tych galicyjskich norm, Kraków z pewnością byłby o wiele piękniejszy.

Kolejny niewykorzystany atut: mapa Europy zupełnie inaczej wygląda z perspektywy postgalicyjskiego Krakowa, a inaczej z perspektywy Warszawy. My naprawdę znacznie lepiej znamy – i rozumiemy – Czechów (od których odróżniamy mieszkańców Moraw), Słowaków, Węgrów. Teraz, gdy interesy krajów Unii Europejskiej, także tych najbliższych nam geograficznie, często zdają się wykluczać, można by podjąć próbę politycznego, a przynajmniej propagandowego czy lobbystycznego wykorzystania mitu galicyjskiego (czy szerzej: habsburskiego).

Wielkie możliwości otworzą się, gdy zdamy sobie sprawę, że Galicja nie jest wyłącznie polskim mitem – co bardzo mocno wybrzmiewa na wystawie w Międzynarodowym Centrum Kultury. Że region ten dla wielu Żydów to „matka Izraela” (ale i żydowskiej wspólnoty zamieszkującej Stany Zjednoczone). Że w międzynarodowej świadomości Galicja kojarzy się niemal wyłącznie ze wschodnioeuropejskimi Żydami – do czego przyczynił się choćby Joseph Roth. Że „Hałyczyna” to podstawa ukraińskiej tożsamości narodowej, odwołująca się nie tylko do czasów austriackich, ale i Halicza, pełniącego w XII wieku funkcję stolicy Księstwa Halicko-Wołyńskiego, czyli Galicji i Lodomerii.

Wszystkie te narracje funkcjonowały osobno, a często wchodziły między sobą w konflikt. Tak jest zresztą do tej pory, o czym łatwo się przekonać, przeglądając... oferty biur turystycznych. Polacy przekraczając granicę w Medyce wybierają się najczęściej „na kresy”. Gdy sytuacja na Ukrainie nie była jeszcze tak napięta, Niemcy (chętniej niż Austriacy) organizowali podróże studyjne po dawnej Galicji, podporządkowując je niemal wyłącznie wątkowi żydowskiemu. Ukraińcy wycofali się do kawiarń stylizowanych na czasy c.k. Austrii, które uważają za swój „złoty wiek”.

Ale przecież może być inaczej. Jeśli zrozumiemy, że co prawda wiele nas różni, ale wszyscy dzielimy przywiązanie do jednej, nieistniejącej krainy, pojawi się wspólna platforma, która pozwoli rozpocząć dyskusję: polsko-ukraińsko-żydowsko-austriacką. Dyskusję na najtrudniejsze nawet, nadal nie przepracowane tematy.

To „postgalicyjska” oferta kierowana w stronę warszawskich ministerstw i think tanków.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka, historyk i krytyk sztuki. Autorka książki „Sztetl. Śladami żydowskich miasteczek” (2005).

Artykuł pochodzi z numeru TP 41/2014

Artykuł pochodzi z dodatku „Mit Galicji