Galicja to potęga mitu!

Paradoks kariery Galicji polega na tym, że ów sztuczny produkt austriackiej dyplomacji, który trwał w historii Europy zaledwie przez 150 lat, nie istnieje od stu lat, ale jest wciąż żywy w pamięci pokoleń ludzi tutaj mieszkających.

05.10.2014

Czyta się kilka minut

Feliks Michał Wygrzywalski, projekt tryptyku „Kapitał płynny, Fortuna, Kapitał żelazny”, 1907–1909. Alegoryczny tryptyk został zaprojektowany dla sali posiedzeń Izby Przemysłowo-Handlowej we Lwowie. /
Feliks Michał Wygrzywalski, projekt tryptyku „Kapitał płynny, Fortuna, Kapitał żelazny”, 1907–1909. Alegoryczny tryptyk został zaprojektowany dla sali posiedzeń Izby Przemysłowo-Handlowej we Lwowie. /

STANISŁAW MANCEWICZ: Na wystawie „Mit Galicji” mamy wiele perspektyw, pierwszy raz chyba możemy dowiedzieć się czegoś więcej, nie tylko o naszym widzeniu Galicji i o naszych polskich mitach na jej temat. Są tu także punkty widzenia ukraińskie, żydowskie i austriackie. Czy one się czymś różnią?
PROF. JACEK PURCHLA: Fundamentalnie. Tych perspektyw może być znacznie więcej. To był zresztą dylemat: w jakim stopniu zapraszać do rozmowy o Galicji jako przestrzeni rzeczywistej i jako przestrzeni wyobrażonej np. Węgrów albo Czechów, bo dla nich to terytorium i ta pamięć również ma pewne znaczenie. Cztery najważniejsze obrazy Galicji i skojarzenia z nią, które przechowali w pamięci zbiorowej Polacy, Ukraińcy, Żydzi i Austriacy, są fantastycznym przykładem na to, jak pamięć może być różna. Nam najbliższa jest oczywiście polska perspektywa, zresztą dwuznaczna. Z jednej strony uczyli nas w szkole o rozbiorach Polski, o tym, że Austria była jednym z trzech zaborców, na lekcjach języka polskiego był i Jakub Szela, i rabacja galicyjska – to stały fragment gry, i nawet jeżeli ktoś ominął ,,Rapsod o Jakubie Szeli”, to i tak przy ,,Weselu” Wyspiańskiego była to jazda obowiązkowa.
A z drugiej strony polskie myślenie o Galicji jest niezwykłe w tym sensie, że zdominowane przez długą końcówkę. Przez długie panowanie cesarza Franciszka Józefa I, zwłaszcza przez przełom XIX i XX w. Cesarza, który stał się twarzą galicyjskiej autonomii, bez którego nie byłoby Galicji jako polskiego Piemontu, cesarza, który został zatrzymany w kadrze naszej pamięci, naszych rodziców, a zwłaszcza naszych dziadków jako dobroduszny staruszek. Ten dobry cesarz, w odróżnieniu od rosyjskich carów i Wilhelmów pruskich, podczas swej triumfalnej wizyty w Galicji w 1880 r. był i w Krakowie, i we Lwowie. Tamto entuzjastyczne powitanie cesarza-zaborcy było może najlepszym symbolem wszystkiego, co łączy się ze Stańczykami, z konserwatystami galicyjskimi, z rozwiązaniem austro-polskim, a więc z lekcją, jaką wyciągnęli młodzi galicyjscy politycy, Polacy, po tragedii powstania styczniowego. W programach szkolnych zbyt dużo mówimy o nędzy galicyjskiej, a zbyt mało o organicznej, pozytywistycznej robocie, dzięki której to stąd mógł 6 sierpnia 1914 r. Józef Piłsudski wyruszyć na wojnę o niepodległość. To jest polska perspektywa – ciągle rozdarta i niejednoznaczna.
Mit o wielu twarzach...
Trzeba mówić nie o micie, a o mitach. Mit Galicji z polskiej perspektywy ma rzeczywiście różne oblicza. Paradoks całej kariery Galicji polega na tym, że ów sztuczny produkt austriackiej dyplomacji, który trwał w historii Europy zaledwie przez 150 lat, nie istnieje od stu, ale jest wciąż żywy w pamięci pokoleń ludzi tutaj mieszkających.
Mamy do czynienia z co najmniej dwiema albo trzema przyczynami, dlaczego mit ów był w Krakowie tak żywy w czasach komunizmu. Galicja symbolizowała naszą przynależność do innego świata niż rzeczywistość kreowana przez Leonida Breżniewa. Portret Franciszka Józefa nad biurkiem redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego” to przecież fakt. Swoista manifestacja, w której Galicja była na swój sposób instrumentalizowana, czy też wykorzystywana jako symbol przynależności do Europy Środkowej, do cywilizacji wiedeńskich kawiarni i standardów, z którymi sowietyzacja naszej rzeczywistości żadną miarą się nie łączyła.
Z drugiej strony rozumiem, że dla wielu, np. dla pokolenia naszych dziadków, długie panowanie Franciszka Józefa I, swoisty fenomen trwania cesarza pomiędzy 1848 a 1916 r., a więc ponad 70 lat, był nie tylko symbolem La Belle Époque, lecz także stabilizacji, wiarygodności, również wiarygodności całego aparatu państwowego reprezentowanego przez kolej, przez urzędy pocztowe, przez charakterystyczne gmachy gimnazjów.
W ten sposób swoisty romantyzm historyczny wymazywał z pamięci to, że Austria jeszcze w czasie I wojny światowej zniszczyła miłość przynajmniej części Polaków wierzących, iż droga do niepodległości prowadzi przez Wiedeń, przez ugodę austro-polską. Podpisanie przez Ottokara Czernina w Brześciu w lutym 1918 r. „pokoju chlebowego” z Ukrainą, oddanie tworzącemu się i niedoszłemu państwu ukraińskiemu nie tylko całej Galicji Wschodniej ze Lwowem, ale np. Ziemi Chełmskiej, doprowadziło do tego, że w lutym 1918 r. na Plantach krakowskich można było spotkać psy z orderami, które szanujący się krakauerzy tą drogą zwracali władzy austriackiej. Od lutego 1918 r. nie było już żadnych wątpliwości, że Austria nie jest nadzieją, ale opresorem.
Mitu Galicji nie było w dwudziestoleciu międzywojennym. Mit wywołał komunizm?
Oczywiście. Jak weźmiemy druki urzędowe, okazjonalne wydawnictwa z okresu dwudziestolecia międzywojennego, to rzuca się w oczy fraza ,,była Galicja”. A więc Galicję nie tylko wymazywano, ale zastępowano ją chętnie pojęciem Małopolska. Perfidnie rozszerzonym również na Galicję Wschodnią, gdzie nigdy Małopolski nie było. Pojęcie Małopolski Wschodniej, wynalazek endecki, dotyczyło województw lwowskiego, tarnopolskiego, stanisławowskiego, żeby nie powiedzieć: ,,ziem ruskich”.
Rzeczywiście, paradoksalnie komunizm z całą swoją nie tylko opresyjnością, ale siermięgą wywołał modę. W latach 60. i 70. XX w. kreowali ją Andrzej Kuśniewicz, Julian Stryjkowski i wielu innych, bardzo wówczas popularnych autorów. Ich dzieła były ekranizowane. ,,Lekcja martwego języka”, ,,Austeria”, ,,Sanatorium pod Klepsydrą” według Schulza – fantastyczne obrazy, które powstawały w komunistycznej Polsce i na swój sposób z jednej strony odwoływały się może do Haszkowego patrzenia na monarchię, na c.k. rzeczywistość z przymrużeniem oka, ale też pokazywały i odkrywały świat wielokulturowości. Świat niezwykłego bogactwa, które po tragedii II wojny światowej, po Holokauście, po zmianie granic, po czystkach etnicznych i przymusowej kolektywizacji został zglajchszaltowany i wyrównany.
Paradoksalnie, w okresie międzywojennym, jeśli ktoś tworzył tę legendę, to przecież nie my i nie u nas, a Joseph Roth. Galicyjski Żyd, który nie tu, na terenie Galicji, ale z dala od niej zaczął tworzyć ten nowy mit utraconego świata. Rotha doceniliśmy późno, po lekcji Holokaustu, po tragedii II wojny światowej i po SS-Galizien.
Mitologizowanie tego czasu zaczęło się w momencie, kiedy nie dość, że ten świat umarł, to pojawiły się straszliwe ideologie XX w.
To była nostalgia za liberalizmem, nostalgia za wolnością, która po lekcji dwóch totalitaryzmów szczególnie nabierała wartości dla pokolenia, które zdążyło przed I wojną światową zaznać tej niezwykłej, wyjątkowej atmosfery i zderzyć ją później z tragedią, którą przyniosła II wojna światowa.
Dziś mit Galicji w Polsce jest już rodzajem jarmarcznej ballady i najłatwiejszego sentymentalizmu.
W Polsce wraz z upadkiem PRL-u ta swoista moda na Galicję i galicyjskość przeszła z fazy intelektualnej w fazę galicyjskiego disco polo.
Pomówmy o innych perspektywach, może żywszych niż polska. Co widzą w Galicji Ukraińcy?
O ile z polskiej perspektywy samo pojęcie ,,Galicja” jednoznacznie kojarzy się z pierwszym rozbiorem Polski, o tyle ,,Hałyczyna” w długiej ukraińskiej tradycji oznacza zupełnie coś innego. To jest Księstwo Halickie, które wraz z Księstwem Włodzimierskim stanowiło zachodnią i najbardziej nakierowaną na łacińską Europę flankę Wielkiej Rusi. To ono dało w 1772 r. zlatynizowaną nazwę Galicji i Lodomerii. Rozbiory dla Ukraińców (Rusinów, jak ich wówczas nazywano) stworzyły szansę, jakiej wcześniej od Rzeczypospolitej Dwojga, a tak naprawdę wielu Narodów, nie dostali. W tym tkwi i dzisiaj więź Ukraińców z Austrią i Austriakami, bo to Maria Teresa wspierała Cerkiew greckokatolicką, i to Austria stała się szansą i nadzieją do końca, do tragedii Lwowa w listopadzie 1918 r. Wtedy to dobrze uzbrojone przez upadające państwo austriackie oddziały Armii Halickiej weszły do Lwowa i były przekonane, że w ten sposób, w oparciu o Galicję, tworzą państwo ukraińskie.
Konflikt polsko-ukraiński ma w tle XIX-wieczną historię Galicji, w której Rusini, stanowiący etniczną większość, byli równocześnie obywatelami drugiej kategorii, zwłaszcza w epoce autonomii galicyjskiej, o czym mówił i pisał choćby Iwan Franko.
Galicja stała się na przełomie XIX i XX w. ukraińskim Piemontem, jedyną przestrzenią, gdzie Ukraińcy mogli realizować swoje narodowe ambicje. I w tym tkwi kolejna ambiwalencja, jakże charakterystyczna dla całej Europy Środkowej. Przecież za kordonem, po przekroczeniu granicy w Brodach, była Rosja, która zwalczała jakąkolwiek myśl o tym, że Małorusini nie są Rosjanami, że istnieje naród ukraiński. Dzisiaj Władimir Władimirowicz Putin odwołuje się i nawiązuje do tego wielkorosyjskiego myślenia i do tej ideologii. Gdyby spojrzeć na fenomen Majdanu, to można by zaryzykować tezę, że nie byłoby go bez Hałyczyny, bez udziału zwłaszcza inteligencji ukraińskiej, która nie w Odessie, nie w Charkowie, w jakimś stopniu nawet nie tak bardzo w Kijowie, ale właśnie w Tarnopolu, Stanisławowie, we Lwowie stworzyła to, co tak czytelne jest w literaturze u Andruchowycza. Przekonanie, że przynajmniej ten skrawek dzisiejszej Ukrainy to część Mitteleuropy, świata opartego na zupełnie innych wartościach niż sowiecka rzeczywistość, która tak mocno utkwiła w głowach nas wszystkich, a zwłaszcza w głowach byłych obywateli Związku Radzieckiego. To bardzo istotne dla krótkiego scharakteryzowania ukraińskiego widzenia galicyjskości.
Ukraińskie myślenie o Galicji – stąd się bierze ich poczucie przynależności do Europy.
Absolutnie.
To chyba też kwestia religii.
Kościół greckokatolicki, zachowując tożsamość Rusi, równocześnie orientuje się na Rzym. To ma oczywiście fundamentalne znaczenie.
Żydzi i Galicja, czyli sentyment i groza...
Żydowska perspektywa jest i sentymentem, i tragedią ludobójstwa Holokaustu.
Co Austriacy wiedzą o Galicji?
Spora część naszej wystawy, ta, która tę austriacką perspektywę próbuje uchwycić, złapać, opatrzona jest hasłem tabula rasa. Tabula rasa w podwójnym znaczeniu, bo z jednej strony była to największa terytorialnie zdobycz Habsburgów na przełomie XVIII i XIX w., największa prowincja, która dostarczała 20 proc. rekrutów i mniej więcej 20 proc. podatków do kasy państwa Habsburgów, o czym w Wiedniu już nikt nie pamięta. Wiedeńczycy dawno zapomnieli, a może nigdy nie chcieli sobie tego uświadomić, że wiedeńska Ringstrasse, ten pomnik epoki, pomnik triumfu i glorii monarchii, powstawał w jednej piątej z podatków Galicjan, z prowincji, która przed I wojną światową miała 9 mln mieszkańców, czyli była wielkości dzisiejszej Portugalii. Ta zdobycz była już tabula rasa w czasach Marii Teresy i Józefa II. Cesarz ten był władcą, który chciał potraktować Galicję jako swoiste laboratorium. Ale szybko okazało się, i tego dzieci w polskiej szkole się nie dowiedzą, że największym problemem okupantów był brak punktów podparcia.
Jeżeli weźmiemy raport Johanna von Pergena, pierwszego gubernatora Lwowa i Galicji, raport, który pokazujemy na wystawie, to widać, że monarchia oświecona, zbiurokratyzowana i zorganizowana jak dobrze funkcjonująca maszyna weszła na terytorium, gdzie nie było państwa, gdzie po konfederacji barskiej w zasadzie nie było aparatu państwowego i nie było się na kim oprzeć. Stąd potrzeba szybkiego cywilizowania nowych terytoriów poprzez budowę infrastruktury. To Trakt Cesarski, Kaiser-Chausse, bity gościniec szybko zbudowany od Cieszyna do Lwowa, poprzez świeżo założone pod Krakowem miasto Podgórze na austriackim brzegu Wisły. Do tego masowe sprowadzenie, najczęściej czeskich, urzędników. Taki był Lwów w I połowie XIX w. Z jednej strony wiedeński biedermeier i niemieckojęzyczna kolonia spadochroniarzy zrzuconych do administrowania, cywilizowania i germanizowania, a z drugiej strony polska szlachta, przechowująca najdłużej właśnie w Galicji tradycję sarmacką. Wszystko to, co się kojarzy z Fredrą, łączy i symbolizuje doskonale tę dychotomię.
Austria może się nam też kojarzyć z kryzysem systemowym, wywołanym w I połowie XIX w. przez brak reform i długotrwałe gnicie feudalizmu. Skończyło się to wielkim głodem, rzezią galicyjską i uwłaszczeniem chłopów. Ale paradoks polega na tym, że po tej pierwszej fazie tabula rasa, zakończonej podróżami pierwszych badaczy Galicji, którzy ten dziki kraj odkrywali i opisywali, ta druga tabula rasa łączy się z pamięcią Austriaków o nas dzisiaj.
Galicja, czyli nigdzie?
Dzisiaj Galicja kojarzy się Austriakom, czy kojarzyła im się po roku 1918, to z dwoma elementami. Pierwszy to oczywiście Ostjuden. Masowa emigracja Żydów galicyjskich do Wiednia w poszukiwaniu lepszego życia i związana z nią wielka fala antysemityzmu, która ogarnęła stolicę monarchii na przełomie XIX i XX w. To czas Karla Luegera, populisty, burmistrza Wiednia, który zwyciężał w kolejnych wyborach, grając na antysemityzmie, czego uczył się pilnie nad Dunajem młody Adolf Hitler. Drugi element to oczywiście Ostfront i masakra I wojny światowej. Jeżeli wiedeńczycy kojarzyli Galicję z czymkolwiek, to ze swoimi poległymi w bitwie pod Gródkiem, która była prawdziwą rzezią. To tam Georg Trakl ostatecznie oszalał i chwilę później odebrał sobie w Krakowie życie.
U Austriaków czasów Republiki to było ciągle żywe...
Było żywe, to byli ich bracia, ich ojcowie, ich najbliżsi krewni, którzy polegli gdzieś daleko. Potem długo, długo Galicja nic nie znaczyła. Żelazna kurtyna całkowicie sprawę Galicji i galicyjskości wymazała, aż Martin Pollack, młody wówczas austriacki żurnalista, nie wskrzesił w latach 80. XX w. swą dzisiaj już kultową książką ,,Nach Galizien” nostalgii, a przede wszystkim zaciekawienia egzotyką i „innym światem”. Galicja jako austriacka półkolonia, Galicja jako kraj niedźwiedzi, austriackie kresy, była z perspektywy Wiednia, z perspektywy Austrii właściwej, zupełnie innym światem. Halb-Asien – tak nas postrzegano.
Jest jeszcze jeden zasadniczy wątek, o którym przynajmniej starsi wiedeńczycy pamiętają: to galicyjski Wiedeń. To też polska arystokracja, kilkunastu ministrów z premierem Badenim na czele, i tacy zapomniani w Austrii geniusze jak Julian Dunajewski, profesor naszego uniwersytetu, który przez kilkanaście lat był ministrem finansów i wyprowadził budżet Austrii na duży plus. A więc wpływowa grupa konserwatywnych polityków, na których trzymała się przez długi czas równowaga polityczna w monarchii i strategia polityczna Franciszka Józefa. Co świetnie pokazał Waldemar Łazuga w swojej książce ,,Kalkulować – Polacy na szczytach c.k. monarchii”. Książka rewelacyjna, pokazująca też, że zapomnieliśmy o takich cichych bohaterach jak Drucki-Lubecki, Wielopolski, jak Stańczycy, którzy na przełomie XIX i XX w. tworzyli fundamenty państwa polskiego.
Po 1918 r. to Galicjanie budowali nowoczesne państwo – Moraczewski, Daszyński, Witos; oni wszyscy uczyli się w parlamencie wiedeńskim demokracji i funkcjonowania państwa prawa. Cały polski system samorządowy i wszystko, o czym w ogóle nie chcemy pamiętać, to Galicja. W Warszawie czy w Poznaniu w ogóle nie kojarzą, jak wielka była rola ludzi z tego zaboru po 1918 r. w stworzeniu nowoczesnej II Rzeczypospolitej.
Wróćmy do Żydów. Galicyjska bieda i groza to wszystko? Jeden wymiar?
Z jednej strony chasydzi, czyli wszystko, co łączy się z Galicją Wschodnią, ze straszliwą biedą. Ale gdybyśmy spojrzeli inaczej: nie jak my postrzegamy żydowską Galicję, tylko jak Żydzi Galicję rozumieli? To była przecież matka Izraela, tu spotykał się chasydyzm z haskalą, to dlatego na krakowskim Kazimierzu mamy Tempel i mamy liczne bożnice ortodoksyjne. Matka Izraela, bo stąd wyszło wielkie wychodźstwo. Ta emigracja, która do dzisiaj jest tak bardzo czytelna poprzez niemieckie nazwiska obowiązkowo nadawane galicyjskim Żydom z dekretów Marii Teresy i Józefa II – Rosenzweig, Blumsztajn, Blumenstock.
Znaczenie Galicji w pamięci Żydów jest wielkie. Ci, którzy tutaj wracają, wracają oczywiście z racji pamięci o Zagładzie, ale, co istotne, po 25 latach wolności stworzyliśmy więzi, które przyciągają ich tu krok po kroku. Już nie tylko do Auschwitz, nie tylko do Bełżca, ale przyciągają również potomków Ungerów i wielu innych, zasymilowanych i niezasymilowanych, którzy patrzą dzisiaj na Galicję inaczej. I to jest wielka wartość, ciągle w Polsce słabo uświadomiona.
Czyli można powiedzieć, że w przypadku Austriaków mamy do czynienia z mitem Galicji najsłabszym; że mamy do czynienia z mitem żydowskim, jakoś stałym, biorącym się ze wspomnień, ale też grozy Zagłady; oraz mamy polski mit i ukraiński, które wydają się być całkowicie żywe i najgorętsze.
Wielu ukraińskich badaczy, pisząc dziś historię Galicji, zajmując się badaniami choćby nad Lwowem, bardzo potrzebuje Habsburgów i habsburskiego mitu, żeby osłabiać rolę czynnika polskiego.
Jest rosyjska perspektywa Galicji?
Rosyjska perspektywa to wydarzenia po wejściu armii carskiej do Lwowa, we wrześniu 1914 r. Bardzo szybko imperium rosyjskie uznało Galicję za integralną część ziem rosyjskich. To jest najkrótsza odpowiedź. Sowiecki Lwów był miastem głęboko rusyfikowanym. To jest niezwykle interesujące, są ciekawe studia również ukraińskich badaczy, skąd brały się te fale osiedleńców, którzy w miejsce Żydów i w miejsce Polaków przyjechali po 1945 r. do Lwowa. I jak bardzo te kolejne fale, przywożone często z głębi Rosji, wpłynęły na tożsamość tego miasta, a jak miasto wpłynęło na ich tożsamość. Bo oni dzisiaj często stali się wielkimi entuzjastami Lwowa jako części Europy Środkowej.
Z rosyjskiej perspektywy nie ma jednej Galicji, ponieważ z rosyjskiego punktu widzenia San, zgodnie z traktatem Ribbentrop–Mołotow, jest limesem etnicznym, który rozdziela Ruś od Lachów. Dzisiejsza wschodnia granica Unii Europejskiej i Schengen przecina Galicję na pół, wzdłuż linii wykreślonej przez Stalina jako limes moskiewskiego imperium.
Ale jeżeliby postawić znak równości pomiędzy Imperium Rosyjskim a imperium sowieckim, to patrząc na przestrzeń kulturową, stworzoną przez Związek Radziecki, paradoks Lwowa, a także innych miast wschodniogalicyjskich polega na tym, że chodząc choćby po Lwowie, chodzimy po mieście monarchii Habsburgów, a nie po mieście sowieckim. Może po mieście zsowietyzowanym, ale poza dawnym terminalem dworca lotniczego z czasów socrealizmu i dosłownie dwoma innymi publicznymi budowlami, a także blokami z czasów Chruszczowa, we Lwowie cała przestrzeń kulturowa śródmieścia jest „magdeburska” i habsburska. I to jest fantastyczne, i to jest to, co nas dzisiaj łączy i integruje ukraińską Galicję z zachodem Europy!

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Felietonista „Tygodnika Powszechnego”, pracuje w Instytucie Literackim w Paryżu.

Artykuł pochodzi z numeru TP 41/2014

Artykuł pochodzi z dodatku „Mit Galicji