Piosenka ci nie da zapomnieć

Kogo miała na myśli Olga Tokarczuk, przywołując w wykładzie noblowskim swój ideał „czułego narratora”? Nie, to nie jest czuły człowiek.

20.04.2020

Czyta się kilka minut

Olga Tokarczuk. Warszawa, kwiecień 2018 r. / ADAM STĘPIEŃ / AGENCJA GAZETA
Olga Tokarczuk. Warszawa, kwiecień 2018 r. / ADAM STĘPIEŃ / AGENCJA GAZETA

Wracała do niego ta piosenka całe życie. A na pewno przez ostatnie dwadzieścia lat, kiedy żyliśmy w jednym domu. Pierwszy raz musiałem ją słyszeć bawiąc się w jego warsztacie stolarskim, gdzie uwielbiałem przebywać, bo pozwalał mi dotykać poważnych narzędzi. Wbijać gwoździe, używać ręcznego wiertła, które chwiało się jak pijane w słabych rękach. A nawet mogłem przystawiać się do największego hebla, który w jego dłoniach zbierał szerokie, jasne wióry z ram okiennych i futryn. Był łagodny, spokojny i cierpliwy. Tak już zawsze będę wyobrażał sobie kogoś, kto pracuje z drewnem.

Osieroceni z bratem we wczesnym dzieciństwie, zostali oddani rodzinie bogatego chłopa na wychowanie, a naprawdę sprzedani za wikt i opierunek jako darmowa siła robocza. Niewiele o tym mówił. Żywił za to do śmierci, irytujący nas okropnie, kult wobec swego chlebodawcy. Ten bowiem, w rewanżu za lata pracy, ofiarował mu hektar ziemi i materiał na budowę domu. Tego dowiedziałem się dużo później.

Piosenkę, a raczej nucone przez niego podczas pracy fragmenty, rejestrowałem automatycznie i nieuważnie, bo na długie lata została mi w głowie tylko jedna linijka tekstu i fragment melodii. Były to fonetycznie i błędnie zapamiętane niemieckie słowa, które osadziły się w mojej pamięci mniej więcej jako: „auf jede december forwider ajn majn”. Nigdy nie zapytałem, co to za piosenka, skąd ją zna i dlaczego tak często ją nuci.

Umarł w 1989 r. Sam też przestałem o niej myśleć. Aż do 6 marca 2020 r. Tego wieczoru Masaaki Suzuki ze swoim Kolegium Bachowskim miał wykonać Pasję Jana w NOSPR. Mieliśmy z Młodym bilety. Jadąc samochodem usłyszałem w Dwójce fragment tej drugiej Pasji – Mateuszowej. Była to partia chóru, który śpiewa o Judaszowych wyrzutach sumienia:

Gebt mir meinen Jesum wieder!
Seht das Geld, den Mörderlohn,
Wirft euch der verlorne Sohn
Zu den Füßen nieder!

(Oddajcie mi na powrót mojego Jezusa
Oto pieniądze, zapłata mordercy
Rzucone do waszych stóp
Przez syna marnotrawnego.)

Z niezrozumiałego wówczas tekstu przemówiło do mnie jedno słowo: „wieder” (znowu, ponownie) jako echo tamtego „forwider”. Chaotycznie zacząłem opowiadać o tym Młodemu, który mówi po niemiecku. Po kilku minutach guglowania usłyszałem, pół wieku za późno, nie tylko refren, ale całą piosenkę, która nawiedzała Władka przez całe życie. I jak się okazuje – mnie.

Po raz pierwszy mogło to wyglądać tak. W ciepłym warsztacie stolarskim, pośród wiórów jasnego drewna bawi się pięcioletni chłopiec i słucha niezrozumiałych słów piosenki śpiewanej przez dziadka mieszającego pachnący, śnieżnobiały klej.

Es geht alles vorüber, / Es geht alles vorbei.
Auf jeden Dezember / Folgt wieder ein Mai

(Wszystko w końcu przemija, / Wszystko odchodzi w dal. A po każdym grudniu / Nadchodzi znów maj)

To nie czułość, to „nieczułość”

Mocne obrazy metaforyczne, wprowadzone do złożonych i obszernych rozważań, grożą autorowi, że cała jego praca tłumaczenia i przekonywania skręci się i zwinie w tę właśnie metaforę, która osadzi się na długo w umyśle odbiorcy i z czasem będzie wszystkim, co zostało zapamiętane z lektury. Na dodatek w znaczeniu zgoła innym niż zamierzone.

Tak było z „grubą kreską” Tadeusza Mazowieckiego, „papieskimi kremówkami” Jana Pawła II i tak się dzieje z „czułym narratorem” z przemówienia noblowskiego Olgi Tokarczuk. Przejęty przez zachwyconych lub krytycznych komentatorów, wszedł natychmiast do języka bieżącej publicystyki. Sprzyjał temu fakt, że słowo „narracja” gości tam od wielu lat, zastępując z powodzeniem „poglądy”, „przekonania” czy „stanowiska ideowe”.

Uznano więc „czułego narratora” za postulat autorki o potrzebie innej, lepszej narracji w debacie publicznej; za coś w rodzaju marzenia pedagogicznego o mowie publicznej wolnej od nienawiści, manipulacji, za to zdolnej do rozumiejącego współczucia, troskliwej uwagi dla obywateli, a nawet dla konkurentów politycznych.

Nie mam nic przeciwko takiej pedagogice, sugerowałbym jednak, aby nie opierać jej na wzorze „czułego narratora” z wykładu Tokarczuk. Już w szkole uczono nas bowiem, że narrator to nie jest rzeczywisty autor, a więc i „czuły narrator” to nie to samo, co czuły człowiek. Różnica jest mniej więcej taka jak między czułością kochanków a czułością błony fotograficznej.

Nieprzypadkowo od fotografii rozpoczynają się rozważania noblowskie Olgi.

„Pierwsze zdjęcie, jakie świadomie przeżyłam, to zdjęcie mojej matki, jeszcze zanim mnie urodziła. Zdjęcie jest niestety czarno-białe, przez co ginie wiele szczegółów, stając się zaledwie szarymi kształtami. Światło jest miękkie i deszczowe, chyba wiosenne i najpewniej sączy się przez okno, utrzymując pokój w ledwie zauważalnym blasku. Mama siedzi przy starym radiu, takim, które miało zielone oko i dwa pokrętła – jedno do regulowania głośności, drugie do wyszukiwania stacji”.

Aparat fotograficzny przekształca dziejący się, żywy świat w chemiczne obrazy powstałe z oddziaływania światła emitowanego przez rzeczy na materiał światłoczuły. Ta zaś zarejestruje wszystko, co znajdzie się w kadrze i zaświeci wystarczająco mocno, bez względu na obiekt i jego stan uczuciowy.

„Kobieta jest smutna, zamyślona, jakby nieobecna. Kiedy ją potem pytałam o ten smutek – a robiłam to wiele razy, żeby zawsze usłyszeć to samo – mama odpowiadała, że jest smutna, bo jeszcze się nie urodziłam, a ona już do mnie tęskni. – Jak możesz do mnie tęsknić, skoro mnie jeszcze nie ma? – pytałam”.

Wymijający komentarz matki jest już efektem pracy „czułego narratora”, który wyjaśnia to, o czym fotografia milczy – czas sprzed zrobienia zdjęcia. Zasadniczą pracą tego narratora jest opowiadanie o tym, czego nie ma, czyli wypełnianie nieobecności. „To punkt, perspektywa, z której widzi się wszystko”. Niedostępna człowiekowi, dodajmy od razu.

W prozie Tokarczuk najdoskonalszym wcieleniem czułego narratora jest Jenta z „Ksiąg Jakubowych”. Pogrążona w letargu pomiędzy życiem i śmiercią, widząca i świadoma wszystkiego, Jenta staje się coraz bardziej obojętna na los jednostek i pokoleń, natomiast współczująca ze wszystkim, co umarło bez śladu w opowieści: „Jenta ma dla nich coś w rodzaju czułości, kiedy ją muskają niczym ciepły wietrzyk. A gdy jej ciało stało się czystym kryształem, Jenta odkrywa całkiem nową umiejętność: przestaje być tylko świadkiem, okiem, które wędruje w przestrzeni i czasie – może płynąć przez ciała ludzi, kobiet, mężczyzn i dzieci, wtedy czas przyspiesza i wszystko dzieje się bardzo szybko, w jednym momencie”.

Jenta-Olga w wykładzie noblowskim tak właśnie opisuje działanie czułości narracyjnej: „Kiedy piszę, muszę wszystko czuć wewnątrz mnie samej. Muszę przepuścić przez siebie wszystkie istoty i przedmioty obecne w książce, wszystko, co ludzkie i pozaludzkie, żyjące i nieobdarzone życiem. Każdej rzeczy i osobie muszę przyjrzeć się z bliska, z największą powagą i uosobić je we mnie, spersonalizować. Do tego właśnie służy mi czułość”.

Czy w tym rosnącym dystansie, jaki oddziela Jentę od żyjących, nie ma sprzeczności z jej równoczesną zdolnością do współodczuwania z każdym pojedynczym istnieniem? Nie, jeśli oderwiemy „czułego narratora” od wyobrażenia wrażliwego człowieka. „Czuły narrator” to uważny, obiektywny, nieangażujący się obserwator, wyposażony w superwrażliwą aparaturę do percepcji świata. Przejmuje się, współodczuwa, nie interweniuje, a jedynie opisuje.

Jenta, podobnie jak „czuły narrator” z wykładu noblowskiego, to potomstwo boga-narratora, którego wymyślił Gustaw Flaubert. Obok obsesyjnej uważności na każdy szczegół rzeczywistego świata, jego cechą jest l’impassibilité (nieczułość, niewzruszoność, obojętność, niewrażliwość). W liście do Luizy Colet z 9 grudnia 1852 r. tak o tym pisał: „Autor w swym dziele powinien być jak Bóg w przyrodzie, wszędzie obecny i niewidoczny. Sztuka jest drugą naturą, twórca tej natury musi działać podobnie: w każdym atomie, w każdym elemencie ukryć nieskończoną i niewzruszoną potęgę” (przeł. Ryszard Engelking).

Kiedy czytamy korespondencję Flauberta, widzimy histeryka czułości, który pcha nam przed oczy swoje skrajne emocje, podczas gdy jego prozę zdaje się tworzyć zimny demon poznawania. „Jego serce – pisze Renata Lis – eksploatowane bez litości w laboratorium jego prozy, w życiu głodzone niemal na śmierć, z upływem lat wypełniała więc pustka po zmarłych” („Ręka Flauberta”). Czułość i nieczułość są zatem dwiema stronami tego samego, czyli literatury rozumianej jako „głębokie przejęcie się drugim bytem, jego kruchością, niepowtarzalnością, jego nieodpornością na cierpienie i działanie czasu” – mówiła Olga Tokarczuk w wykładzie.

Przepis Flauberta na „czułą narrację” jest następujący: najpierw trzeba wykonać pracę niemożliwą, czyli pokochać tych, którzy budzą w nas lekceważenie, pogardę, a nawet odrazę. Tak było z mieszczanami opisanymi w „Pani Bovary”. A kiedy to już się uda, trzeba wyrzec się tej miłości i w imię prawdy napisać tak bezwzględne zdania, jak np. opis posiłków dopiero co poślubionych Karola i Emmy. Dwoje najbliższych i całkowicie sobie obcych ludzi przy stole. On szczęśliwy po pracy „jadł powoli”, podczas gdy ona „miała wrażenie, że podają jej na talerzu całą gorycz istnienia i wraz z oparami unoszącymi się z potraw unosiły się z głębi jej duszy mdłe wyziewy nudy i obrzydzenia” (przeł. Aniela Micińska).

Oto prawdziwie „czuły narrator”.

Czuły czytelnik

Strychy i piwnice są dla dziecka pierwszymi przestrzeniami przygody. Mój nie przypominał tego z Bullerbyn ani tym bardziej poznanego dużo później strychu z „Młyna nad Flossą” George Eliot, gdzie Madzia Tulliver „wyzbywała się złych humorów i gadała głośno do zżartej przez korniki podłogi, zżartych półek i ciemnych krokwi obwieszonych pajęczynami, tutaj też trzymała fetysza, na którym mściła się za wszystkie swoje nieszczęścia. Był to korpus wielkiej, drewnianej lalki, która kiedyś wytrzeszczała najokrąglejsze w świecie oczy z najczerwieńszych w świecie policzków, teraz jednak była całkowicie zdefasonowana, a to przez długą karierę zastępcy w męczarniach. Trzy gwoździe wbite w głowę upamiętniały tyleż kryzysów w okresie dziewięcioletnich ziemskich zmagań Madzi” (przeł. Anna Przedpełska-Trzeciakowska).

Strych w domu mojego dzieciństwa nie był malowniczo „zżarty” ani nawet specjalnie zagracony, nie skrywał starych przedmiotów, raczej tylko te nieużywane, których się nie wyrzucało, bo mogły się przydać. Nie stała na nim żadna szafa do przechodzenia „na drugą stronę”. Można było otworzyć właz na dach, wejść na stopień drabiny i wystawiając głowę oglądać znany sobie świat z góry.

Kiedyś jednak ktoś z domowników umieścił tam zniszczone pudło po małej harmonii. Byłem pewnie niewiele starszy niż Madzia (lat dziewięć), gdy je otwarłem. W środku znalazłem tylko dwa przedmioty. Książkę bez okładek i karty tytułowej oraz legitymację wojskową dziadka.

Przez najbliższe dni pochłonęła mnie książka, której tytuł i autora poznałem dopiero dwadzieścia lat później. Była to powieść o dylematach uczuciowych prezesa agencji reklamowej Eddiego Andersona, który oszalał na punkcie niejakiej Gwendoliny Hunt. Trochę mi się to szaleństwo udzieliło, ponieważ znalazłem tam (czyli w „Układzie” Elii Kazana) sceny erotyczne najbardziej śmiałe w porównaniu z wszystkim, co dotąd czytałem.

Po lekturze wróciłem do drugiego znaleziska i przyjrzałem się uważniej fotografii młodego mężczyzny, chłopaka właściwie, który bardzo przypominał dziadka. Nosił nieznany mi mundur, ale furażerka z „wroną” rozwiała wątpliwości. Byłem przecież wraz z milionami Polaków fanem „Czterech pancernych i psa”. Zatrzymałem książkę, zatrzasnąłem pudło i nigdy już do niego nie zajrzałem. Zresztą wkrótce ktoś je zabrał ze strychu. Przez lata czułość wobec Władka, a potem wobec pamięci o nim sprawiły, że nie zapytałem go ani nie chciałem dociekać prawdy o jego wojennych losach; o tym, gdzie był i co robił.

6 marca 2020 r. fotografia oraz melodia i słowa piosenki połączyły się nagle, a ja zrozumiałem, że to młody chłopak z fotografii nauczył się niemieckiej piosenki, jaką dla niego (w radiu) i dla mnie (na YouTubie) śpiewała ta sama Lale Andersen, która wylansowała także największy przebój wojenny wszystkich frontów, czyli „Lili Marlene”.

To już bez znaczenia. Przytaczam te perypetie dość typowej śląskiej biografii, aby zdać sprawę, jak bardzo czuła pamięć i czułość w ogóle odległe są od „czułej narracji” Olgi Tokarczuk. Moja lękliwa czułość wobec dziadka sprawiła, że nie pozwoliłem mu opowiedzieć o najważniejszym może doświadczeniu jego życia. Nie mam danych, aby zrobić to za niego. Pozostają mi więc tylko analogie i alegorie, czyli historia i literatura o innych ludziach, przystawiana do tego, co własne, nieobecne, nienazwane.

W nowej i głośnej biografii Hitlera autorstwa Volkera Ullricha natrafiam na taki fragment: „W okolicy Świąt Bożego Narodzenia żołnierze niemieccy tkwiący w kotle stalingradzkim wiedzieli już, że nie powiodła się próba odsieczy podjęta przez armię pancerną Hotha. Mimo to mieli nadzieję, że sprawy się odwrócą i podnosili się na duchu, śpiewając refren przeboju Lale Andersen: »Es geht alles vorüber, / Es geht alles vorbei; / Auf jeden Dezember / Folgt wieder ein Mai«. Stopniowo zdawali sobie jednak sprawę, że zostali opuszczeni przez swoje własne dowództwo. Tylko ułamek potrzebnych i obiecanych przez Luftwaffe dostaw żywności docierał do kotła. »Często musimy ruszać głodni« – donosił żołnierz piechoty w liście do domu z 21 grudnia. »Rano i wieczorem ­dostajemy ­jedynie kromkę chleba, a w południe wodnistą zupę«. A pewien szeregowiec pisał w Nowy Rok, że »czuje się kompletnie załamany«, kiedy tylko pomyśli o domu. »Jak demoralizujące i beznadziejne jest to wszystko wokół. Od czterech dni nie miałem w ustach chleba. Trzymam się na jednej chochli zupy w środku dnia. Głód, głód, głód, a na szczycie tego brud i wszy. Dzień i noc jesteśmy atakowani z powietrza, a ogień artyleryjski rzadko ustaje. Jesteś zredukowany do kupy trzęsących się nerwów. Twoje serce i umysł są przeciążone, trzęsiesz się jak w gorączce. Nie mam żadnej nadziei, dlatego proszę, żebyście nie płakali za bardzo, kiedy przyjdą wieści, że zginąłem«”. (Volker Ullrich „Hitler: Volume II: ­Downfall 1939-45”).

Czy był tam, „w kotle”, razem z 220 tysiącami żołnierzy niemieckich, kiedy w listopadzie 1943 r. Rosjanie zamknęli pierścień wokół Stalingradu? Chyba nie. Ale myśląc o nim, myślę równocześnie o tych dwóch, co napisali te listy. I myślę o nich z czułością. Są moimi wrogami, żywiłbym do nich nienawiść, jak do każdego, kto najechałby moją ojczyznę, chciał zabić mnie i moich bliskich. A jednak tym dwóm współczuję i chcę, żeby przeżyli.

Działanie dobrze napisanej literatury rodzi w czytelniku stan splątania, w którym jest on sobą i kimś innym jednocześnie. Człowieka będącego w takim stanie można by nazwać „czułym czytelnikiem”. Podobny stan umysłu komplikuje nasze postawy patriotyczne, osłabia moralne rozstrzygnięcia, zaciera ostrość poglądów politycznych.

Nie dziwi mnie wcale, że Platon, projektując idealne państwo, nie widział w nim miejsca na literaturę. Przestrzegał, że „każdy, kto jej słucha, powinien uważać na siebie i bać się o swój własny ustrój wewnętrzny, (...) aby, broń boże, nie wpaść z powrotem w tę dziecinną, a tak rozpowszechnioną miłość” (przeł. Władysław Witwicki). Jest to bowiem miłość do tego, co nie istnieje.

Położyć na tym rękę

Spośród niezliczonych funkcji, jakie ewolucja wyznaczyła naszym dłoniom i ustom, czułość nie jest pewnie najważniejsza, ale też prawie nie sposób wyrazić ją inaczej. Czułość składa się głównie z dłoni i z ust. Wyobrażam sobie więc, że dziś, trochę już mądrzejszy i chyba odważniejszy, zapytałbym go: „No, jak tam było?”.

Do zadania takich pytań ręka jest niezbędna. Musiałbym najpierw położyć mu swoją na kolanie lub ująć jego dłoń, która była jak nieokorowany kawałek świerkowego drewna. Rzecz jasna, to fikcja, jest za późno, ręka „opiera się o powietrze” – jak pisze Herbert w tym wspaniałym wierszu o triumfie czułej narracji nad czułością kobiety. Skądinąd słusznie posąg Nike z Samotraki został pozbawiony przez historię głowy i rąk. Nawet bogini nie potrafi opanować całkiem czułości ust i dłoni na widok chłopaka, który za chwilę zginie. Nike ma ogromną ochotę podejść i pocałować go w czoło.

W tej na pozór rozbieganej wędrówce po czułości, pamięci i literaturze wątki powoli się schodzą. Wiele razy zastanawiałem się, czy to mądre, aby tyle uwagi poświęcać nieobecnemu lub nieistniejącemu, o którym mówi literatura? Czy to nie śmieszne i gorszące, że więcej wiem o Stanisławie Wokulskim lub o Aleksandrze Billewiczównie, niż o którymkolwiek z sąsiadów, z którymi mieszkam w moim bloku? Nieczuły wobec ich nieznanych mi trosk, przejmuję się losem Wertera lub Emmy. Rozgrzeszam się jednak przez lata z tej rozrzutnej czułości wobec nieistniejących istot i rzeczy.

Zwykła czułość chce dotknąć tego, co kocha. Kiedy nie ma czego dotykać, ręka zawisa w powietrzu. Żeby nie zostać z tym rozpaczliwym i śmiesznym gestem, ruch ręki zmienia się w myślenie o tym, czego nie możemy dotknąć. Ręka dosięga, chwyta, przyciska, ciągnie, podaje, przyjmuje, trzyma, nosi, wskazuje, składa się – wymienia Martin Heidegger, zanim dotrze do myślenia jako najważniejszego ręko-dzieła człowieka. Teraz czuła ręka myślenia musi odtworzyć kształt tego, co jest nieobecne. Staje się wówczas pamięcią, historią, fikcją, twórczością. A z nich wszystkich to literatura najskuteczniej uczy nas pragnąć nieistniejącego. Zadaniem czułego narratora jest zastąpić słowami nieobecną rzeczywistość, tak skutecznie, żebym wbrew świadomości, że to tylko słowa, chciał dotknąć istot i rzeczy, które opisują.

W „Mistrzu i Małgorzacie” Bułhakowa jest scena, w której Jezus przyłapuje Piłata na dwóch mimowolnych gestach czułości wobec psa, choć zwierzę jest nieobecne.

„– Wodziłeś w powietrzu dłonią – tu więzień powtórzył gest Piłata – tak, jakbyś chciał go pogłaskać, a twoje wargi…

– Tak – powiedział Piłat” (przeł. Andrzej Drawicz).

Wracają do mnie uporczywie, szczególnie w ostatnich tygodniach, te dwa ruchy: ręki głaszczącej powietrze i ust niemo wypowiadających imię ukochanego psa. Nakazy epidemiologiczne i rozsądna ostrożność sprawiły, że w znacznym stopniu pozbawiliśmy nasze relacje społeczne pośrednictwa ust i dłoni. Zwłaszcza dłoni. Przestaliśmy się witać, opierać rękę na ramieniu, mierzwić sobie pieszczotliwie włosy, głaskać się, poklepywać po plecach, chwytać się za ręce. Ci, którzy mają bliskich w kwarantannie lub w szpitalu, zostali ogołoceni z najważniejszych instrumentów czułej troski. Chcieliby położyć rękę na ich czołach, policzkach lub dłoniach, a głaszczą nieobecność.

Czy to nam zostanie na dłużej? To życie na dystans przekraczający długość ramion dwojga ludzi? W trudnym do przewidzenia czasie dotyk lub współobecność zmienimy jeszcze bardziej na elektroniczne pismo i obraz? Mam nadzieję, że nie; że będzie przeciwnie i pojawi się potężne odbicie w postacie gwałtownego powrotu do opuszczonych przestrzeni i form naszego współbycia. Przestaniemy obawiać się dotyku nagiej dłoni i okaże się, że świat znów jest dla nas dostępny, czyli w zasięgu ręki.

Tymczasem kwitnie narracja czułych kamer i mikrofonów, palce dotykają chłodnej i gładkiej jak kość klawiatury. Kompulsywnie przekazujemy sobie siebie głosem, pismem i obrazem. A przecież nie możemy doczekać się chwili, kiedy znów (wieder) bliskością i dotykiem potwierdzimy swoją obecność – to jest, że istniejemy naprawdę. ©


CZYTAJ WIĘCEJ: ODDECH NA MAJÓWKĘ >>>

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Literaturoznawca, eseista, profesor w Instytucie Literaturoznawstwa Uniwersytetu Śląskiego, od 2020 r. jego rektor. W 2010 roku otrzymał Nagrodę Literacką Gdynia w kategorii „Eseistyka” za książkę „Ciała Sienkiewicza. Studia o płci i przemocy”. Wydał również… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 17-18/2020