Piłka psuje się od środka

Tak jak prezydentem Stanów Zjednoczonych zawsze zostaje ten kandydat, który zgromadzi największe fundusze na kampanię, tak w świecie futbolu wygrywają ostatnio tylko najbogatsi. Pieniądz w piłce rodzi sukces, ale może też prowadzić do rozpaczy.

17.06.2008

Czyta się kilka minut

Mówienie o kryzysie w angiel­skiej piłce, gdy tutejsze kluby dominują w Lidze Mistrzów i rankingach najbogatszych w Europie, zakrawa na absurd. Ale nieobecność Anglii na mistrzostwach Europy dowodzi, że pieniądze, które sprowadziły na Wyspy światowe gwiazdy futbolu, nie dały szczęścia drużynie narodowej. Zła passa reprezentacji to tylko symptom choroby, która toczy ojczyznę futbolu.

Na forach internetowych pełno wpisów angielskich fanów, dających upust swojej frustracji w związku z tym, że ich drużyna nie uczestniczy w Euro 2008. Pułap oczekiwań wyspiarzy wobec własnej jedenastki został ustanowiony przez jej jedyny triumf na mistrzostwach świata w 1966 r., a porażka w eliminacjach to tragedia narodowa. A przecież przed takimi katastrofami drużynę Trzech Lwów miały chronić gigantyczne pieniądze z praw telewizyjnych, za które kluby miały wychować nowe talenty i pozwolić im konkurować z futbolową śmietanką graczy, przyciągniętych do Anglii wysokimi zarobkami.

Rozbicie banku

Odkąd Chelsea, jako pierwsza drużyna w historii ligi angielskiej, wystawiła do gry jedenastkę samych obcokrajowców, stało się jednak jasne, że łatwiej przyciągnąć gwiazdy z zagranicy, niż wychować je u siebie. System, który miał zagwarantować nowych Beckhamów i Owenów, wypracował metodę tańszego pozyskiwania młodych talentów z innych krajów. Kibice czują się oszukani, choć nie sugerują zagranicznego spisku, jak niektórzy polscy politycy po wiedeńskiej odsieczy sędziego Howarda Webba w 93. minucie meczu Austria-Polska. Mimo że w przypadku Anglii są podstawy dla teorii konspiracyjnych: obcokrajowcy w dużej mierze przejęli kontrolę nad Premiership, bo są właścicielami klubów, trenerami i najlepiej kopią piłkę.

Zamiast szukać kozłów ofiarnych z obcymi paszportami, Anglicy szukają przyczyn porażki na własnym podwórku. Nie sugerują, że ktoś "drukował" wyniki ich drużyny, bo wiedzą, że eliminacje przegrali sami, nieudanie rywalizując z Rosją i Chorwacją. David Conn, autor książek o futbolu i komentator piłkarski "Guardiana", mówi "Tygodnikowi Powszechnemu", że angielska piłka nożna popsuła się od środka. Przypomina, że Premier League powstała po to, żeby wzmocnić drużynę narodową, a tymczasem gonitwa za pieniędzmi doprowadziła do kupowania gotowych talentów za granicą i ograniczania miejsc dla własnych wychowanków, i to zarówno wśród piłkarzy, jak trenerów. Paradoksem jest to, że Premier League nie wygrał żaden angielski szkoleniowiec (sir Alex Ferguson, prowadzący Manchester United, jest Szkotem).

Jeszcze na początku lat 90. angielski futbol dostawał pieniądze za pierwszoligowe transmisje telewizyjne, które federacja piłkarska dzieliła wg zasady: 50 proc. dla pierwszej ligi, 25 proc. dla drugiej, 25 proc. dla pozostałych. Kiedy w 1992 r. zniesiono ograniczenia w rywalizacji kanałów o prawa do transmisji, telewizja Sky przebiła konkurencję i kupiła wyłączność na pięć lat za astronomiczną wówczas kwotę 191 milionów funtów. Dziś trzyletnie prawa do transmisji kosztują parę nadawców (Sky i Setanta Sports) miliard siedemset milionów funtów. Bezprecedensowy zastrzyk gotówki zaowocował 16 lat temu natychmiastowym konfliktem - drużyny pierwszej ligi uniezależniły się od federacji, tworząc własną organizację, Premier League, i zatrzymując cały dochód dla siebie.

W ten sposób powstał rozdział między ekstraklasą i całą resztą, który dziś stał się przepaścią. Owszem: angielskie kluby są nie tylko bogatsze niż 20 lat temu, ale bogatsze niż ich zagraniczni odpowiednicy. Stadion zespołu ze środka angielskiej piątej (!) ligi, Oxford United, wzbudziłby zazdrość działaczy pierwszoligowej u nas Cracovii. Ale mimo relatywnej zamożności wszystkich angielskich klubów awans do Premier League­ oznacza dla szczęśliwca tyle, co rozbicie banku w kasynie: drugoligowy klub dostaje przeciętnie milion funtów z transmisji rocznie, pierwszoligowy - 45 milionów. Zwycięstwo drugoligowca w finale play-offs o wejście do pierwszej ligi w Anglii przynosi zatem większy dochód niż wygranie Ligi Mistrzów. To nie pomyłka: pod względem finansowym najważniejszym wydarzeniem piłkarskim w Europie jest mecz kończący rywalizację o wejście do Premier League, którą toczą między sobą drużyny zajmujące w drugiej lidze miejsca od trzeciego do szóstego.

Podziały klasowe

Paradoksalnie jednak dla zwycięzcy play-offs­ wygrana może się okazać zwycięstwem pyrrusowym. W tym roku szampana na Wembley pili piłkarze Hull City. Ich entuzjazm mogła jednak studzić zarówno świadomość tego, że wielu z nich zostanie szybko zastąpionych przez kupionych za wygrane pieniądze obcokrajowców, i tego, jaki los przypadł w udziale drużynie, która awansowała do pierwszej ligi rok wcześniej (ubiegłoroczny beniaminek, Derby, w tym sezonie odniósł zaledwie jedno zwycięstwo i wrócił na zaplecze ekstraklasy).

Warto pamiętać, że spadek do niższej ligi może zainicjować niekontrolowany ruch po równi pochyłej. Zwłaszcza jeśli towarzyszą mu turbulencje w zarządzie. Charakterystyczna jest historia jednego z wielkich klubów - drużyny Leeds, która jeszcze w 2001 r. grała w półfinale Ligi Mistrzów, a dziś walczy o wyjście z trzeciej ligi. Leeds padło ofiarą błędnego koła problemów finansowych i sportowych. Kłopoty z płatnościami bieżącymi odbiły się na formie drużyny. Kiepskie wyniki na murawie skróciły linie kredytowe, a to prowadziło do wyprzedaży graczy i rujnowało morale drużyny. Spirala, która wywindowała Leeds na europejskie wyżyny, kręciła się w dół, ściągając klub w dół tabeli, żeby w końcu wyrzucić go za burtę.

Różnice finansowe między klubami z różnych lig zawsze istniały, nigdy jednak nie były tak wielkie i nigdy nie stanowiły bariery praktycznie uniemożliwiającej sukcesy wbrew logice portfela. Owszem, zdarzają się niespodzianki na boisku, jak w tegorocznej edycji Pucharu Anglii, w której półfinałowych parach znalazły się aż trzy drużyny z Championship, czyli drugiej ligi.

Ale sukces sportowy na miarę drużyny Nottingham Forest z lat 70., która w kolejnych latach wygrała drugą ligę, potem pierwszą, by wreszcie dwukrotnie sięgnąć po Puchar Europy, jest dziś nie do powtórzenia. Gdyby Forest, który awansował właśnie do Championship, dotarł do Premiership i zaczął się piąć w górę, w połowie sezonu straciłby najlepszych zawodników, podkupionych przez zamożniejsze kluby w zimowym okienku transferowym. W najbogatszej lidze Europy rządzi książeczka czekowa, a nie nadzieje kibiców.

Awans do Premier League nie kończy "podziałów klasowych" wśród klubów. Oznacza tylko wejście do poczekalni, w której utrzymanie się graniczy z cudem, jeśli klub nie ma w zanadrzu bogatego sponsora, gotowego dorzucić parę(naście/dziesiąt/set) milionów funtów z własnej fortuny. Drużyny, którym uda się ta sztuka i które znajdą sposób na ustabilizowanie pozycji sportowo-finansowej, trafiają do elitarnej garstki najlepszych z "całej reszty". Dostęp do prawdziwej elity jest bowiem zamknięty - okupują je cztery drużyny, dzielące się tytułami w kraju i Europie: Manchester United, Chelsea, Liverpool i Arsenal. Ich pozycji broni nie tylko szeroki skład najdroższych i najlepszych piłkarzy z całego świata, ale też konto bankowe właścicieli, natychmiast wykupujących graczy słabszych drużyn, jeśli tylko zaczną wybijać się ponad przeciętność.

David Conn uważa, że ten stan rzeczy zabija ducha futbolu, którego przed laty ucieleśniał trener Brian Clough i jego magiczny Nottingham Forest, i który nie ma nic wspólnego z książeczką czekową rosyjskiego oligarchy. Conn twiedzi, że siłą angielskiej piłki są kibice. Pieniądze z telewizji, które wywindowały futbol z Wysp na obecny poziom, pochodziły de facto z kieszeni kibiców gotowych zapłacić dodatkowy abonament. To ze względu na nich powstała fortuna, która - zdaniem Conna - powinna była być rozdzielona sprawiedliwie, a nie zasilić wyłącznie kluby pierwszoligowe.

Dla wielu angielskich fanów, rozczarowanych komercjalizacją Premier League, to druga liga - Championship - stała się areną prawdziwej piłkarskiej rywalizacji, gdzie możliwe są niespodzianki i w której kastowość nie występuje. Są to jednak trochę pobożne życzenia: i tu rządzą te same prawa i ci sami prezesi. Największe szanse na zwycięstwo ma zawsze drużyna, która spadnie z ekstraklasy i może sobie pozwolić na utrzymanie starych graczy przez rok czy dwa. Pomaga jej w tym dotacja z pierwszej ligi, wynosząca ponad 11 milionów funtów rocznie, wypłacana przez dwa lata po spadku. Przenoszenie sympatii kibiców w dół hierarchii rozgrywek, w celu odreagowania finansowych układów w czołówce, jest nie tylko przejawem rozgoryczenia, ale desperacji. Podążając za takim myśleniem, za parę lat prawdziwym kibicom pozostanie tylko okręgówka.

Absolwenci z kwitkiem

Biorąc w nawias zakres, w jakim pieniądze regulują sukces na boisku, trudno się oprzeć wrażeniu, że piłka na Wyspach kwitnie, nowoczesne stadiony są pełne, a mecze z zapartym tchem ogląda cały świat. Ten obraz nie jest jednak tak idylliczny, gdy przyjąć narodowy punkt widzenia gospodarzy tego piłkarskiego festiwalu, jakim jest Premier League. Przyznał to ostatnio nawet jej prezes zarządu, sir David Richards, mówiąc, że liga ma negatywny wpływ na narodową reprezentację. Co prawda każdy klub pierwszoligowy ma obowiązek wydać trzy miliony funtów na stworzenie własnej "akademii talentów", szkolącej obiecujących nastolatków. Ale, jak powiedział Richards, kluby nie dają potem szansy gry w pierwszej drużynie absolwentom własnych szkółek.

Powód jest prosty: dla klubów, zwłaszcza tych zagrożonych spadkiem, walka o utrzymanie się w lidze stanowi tak silną presję finansową, że na eksperymenty z młodzieżą na boisku nie można sobie pozwolić. Kluby najpierw inwestują w szesnastolatków, umieszczając ich w supernowoczesnych ośrodkach pod okiem ekspertów, aby po dwóch latach - nie licząc absolutnych wyjątków - brutalnie się z nimi pożegnać. Jest to nie tylko okrutne dla młodzieży, ale przede wszystkim katastrofalne dla reprezentacji, której pierwszoligowe rezerwy, zwłaszcza wśród młodych graczy, radykalnie w ostatnich latach się skurczyły. David Conn mówi "Tygodnikowi", że rozwiązanie tego problemu to dla drużyny Anglii sprawa pierwszoplanowa.

Jak przyznał Sir David, kluby nie wahają się przed odesłaniem absolwentów swoich szkółek z kwitkiem, bo w razie potrzeby bezpieczniejszym wariantem jest dla nich zakup paru obcokrajowców. Liczba graczy spoza Wysp Brytyjskich w lidze przekroczyła łączną liczbę piłkarzy angielskich, szkockich, walijskich i irlandzkich już kilka lat temu. Dlatego pojawiły się sugestie wprowadzenia klauzuli gwarantującej obecność w drużynie i na boisku pewnej minimalnej liczby lokalnych graczy. Pomysł podchwycili nie tylko działacze angielscy, ale i europejscy: do wprowadzenia ograniczeń dla obcokrajowców wezwali szef UEFA Michel Platini i szef FIFA Sepp Blatter. David Conn uważa, że odgórne regulacje są jedynym rozwiązaniem problemu nadmiaru obcokrajowców w angielskich drużynach.

Do realizacji tych pomysłów jednak daleko. Dyskryminacja piłkarzy z Unii nie wchodzi w grę ze względu na prawo europejskie. W tym sensie Portugalczyk Cristiano Ronaldo ma takie same prawa do występowania w Manchesterze United jak Anglik Wayne Rooney. Nie wolno ograniczać liczby zatrudnionych Portugalczyków, Francuzów, Polaków.

Dlatego piłkarskie federacje myślą o zmuszaniu klubów do zatrudniania nie tyle brytyjskich czy unijnych obywateli, co raczej ich własnych wychowanków. Ale i tę regułę da się obejść: kluby położą większy nacisk na wcześniejsze sprowadzanie talentów np. z Afryki do samej szkółki, aby nowego Drogbę sobie wychować, zamiast kupować go za grube miliony z innego kraju.

Liga na eksport

UEFA i FIFA szukają sposobu na ograniczenie czy przeciwstawienie się rządom pieniądza w futbolu. Można jednak podejrzewać, że ich motywem nie jest ratowanie angielskiej reprezentacji przez powtórką blamażu z Euro 2008, tylko wyrównanie szans dla klubów z kontynentu w rywalizacji o europejskie trofea z klubami Premiership.

Strategia międzynarodowych działaczy nie przynosi na razie wielkich sukcesów. Przeciwnie: presja w stronę jeszcze większej komercjalizacji futbolu wyspiarskiego staje się coraz mocniejsza. W tym sezonie pojawił się pomysł rozgrywania dodatkowej serii spotkań ligi angielskiej na Dalekim Wschodzie, aby zaspokoić i rozgrzać zainteresowanie ligą w takich krajach jak Chiny czy Malezja.

Szefowie Premier League mają nadzieję na zwiększenie wpływów do ligowej kasy z lukratywnego rynku azjatyckiego. Nie zwracają przy tym uwagi na to, jak kibice z okolic Birmingham, od pokoleń oglądający mecze Aston Villi i West Bromwich Albion na ich stadionach, mieliby dotrzeć na spotkanie, jeśli zostanie rozegrane w Singapurze. Już sam bilet na mecz w Anglii to horrendalny wydatek.

Elitarni piłkarze grają dziś dla najbogatszych widzów. Ale w dobie wielkiego futbolowego biznesu i w obliczu nowych setek milionów funtów dochodu lojalność tradycyjnych kibiców wydaje się sprawą drugorzędną. Wielu z nich uważa, że za przyjemność oglądania światowych gwiazd płacą za wysoką cenę, dosłownie i w przenośni.

Tak, jakby ich ukochany sport zaprzedał duszę.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 25/2008