Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
W mojej dzielnicy, ubogiej i zaniedbanej, rozstrzygnięto właśnie konkurs architektoniczny. Opuszczone budynki szkoły weterynarii zamienią się w siedzibę orkiestry symfonicznej.
Zwycięzca konkursu zaproponował, żeby obok nowej sali koncertowej urządzić "ogród w stylu francuskim", a cały teren zasłonić gigantycznym murem z betonu, nowatorsko zawieszonym nad ziemią. Jeden z członków jury wyjaśnił, że taka bariera się przyda: "Bo co jest w okolicy? Takie trochę nic".
Nagrodzony architekt jest Austriakiem, nigdy nie był w Warszawie, ale zapewnił, że zna naszą okolicę ze zdjęć satelitarnych znalezionych w internecie. W wywiadzie oświadczył: "Wokół panują hałas i pewien chaos w przestrzeni. (Mur) ma chronić, tak jak matka trzyma dziecko, zaplatając wokół niego ramiona".
Austriacki mur obejmujący coś, jak matka. Dla mnie to trochę za dużo.
Parę tygodni wcześniej władze Kielc ogłosiły, że szwajcarski architekt Peter Zumthor podjął się przebudowy dawnej synagogi na Centrum Spotkań Nowy Teatr. Jak napisała "Gazeta Wyborcza", Zumthor początkowo uznał, że w tym miejscu "nie da się zrobić nic przyjaznego dla ludzi". Ostatecznie zmienił zdanie. Zdecydował, by do synagogi "dobudować »najpiękniejszy z możliwych ogrodów« i oddzielić go od ulic ścianami. Urządzony w ten sposób ogród miałby 200 m długości i 25-30 m szerokości. Zumthor nie zdradził jednak szczegółów pomysłu".
Czemu, z tych dwóch nieistniejących jeszcze murów, wolę mur Zumthora? Dlatego, że autor odwiedził Kielce, zanim przystąpił do projektowania? Ze względu na jego wcześniejsze realizacje: kaplice, muzea, termy? Dlatego, że jest sławnym laureatem Nagrody Pritzkera, nazywanej architektonicznym Noblem?
Pewnie tak. Ale głównym źródłem mojego zaufania jest kilka zdań, w których Zumthor zawarł swoje credo - zresztą nie mając na myśli projektowania w przestrzeni miejskiej: "Jeśli jako projektant chcę należycie potraktować pejzaż, muszę uwzględnić trzy rzeczy. Przede wszystkim mam obowiązek dokładnie mu się przyjrzeć (...), a następnie rozkochać się w tym, co widzę. Ponieważ temu, co kochamy, nie wyrządzamy krzywdy. Dla tego, co kochamy, jesteśmy tak dobrzy, jak tylko umiemy. Po drugie, muszę wykazać troskę. (...) Po trzecie, muszę się postarać znaleźć odpowiednią miarę, odpowiednią ilość, odpowiednią wielkość i formę dla zamierzonego przedmiotu w ukochanym otoczeniu".
Jest w tym trochę afektacji, ale sądzę, że świat wyglądałby lepiej (w sensie dosłownym), gdyby architekci wydrukowali te linijki i poprzyczepiali je do drzwi swoich lodówek.
Niewielka książka Zumthora, która ukazała się właśnie w krakowskim wydawnictwie Karakter, przemówi do tych, którzy czują, że mamy w Polsce problem z architekturą.
Bo przecież mamy. Może nie taki, jak z długiem publicznym, służbą zdrowia, emeryturami mundurowymi i dywersyfikacją dostaw gazu, ale mamy. We własnym kraju czujemy się jak hobbici, gdy wrócili do Shire: "Wielu znajomych domów brakowało (...) nad stawem wyrósł rząd szpetnych budowli. Niegdyś wzdłuż drogi szumiały drzewa. Dziś wszystkie zniknęły. Patrząc z rozpaczą w stronę Bag End, ujrzeli w oddali wysoki komin z cegły".
Widzimy wokół siebie kolejne tandetne apartamentowce, a w gazetach każą nam podziwiać zdjęcia wciąż nowych ikon i arcydzieł. Aby pogłębić konfuzję, kurator biennale architektury wystawił w polskim pawilonie - trampolinę Hopsasa!
Eseje Zumthora przywracają równowagę. Są nienachalną, skromną i osobistą próbą przypomnienia, czym właściwie jest architektura. Autor trzyma się pierwszej osoby liczby pojedynczej. Nie mówi za innych, nie poucza. Opowiada o swoich projektach i o swoich przeżyciach.
Odpowiedzialność architekta polega na tym, że tworzy scenografię czyichś przyszłych wspomnień. Dom, który właśnie powstaje - ładny czy brzydki - będzie dla kogoś pierwszym zapamiętanym obrazem. Albo ostatnim.
Zumthor to rozumie, a na dowód przedstawia nam pamiętnik własnych architektonicznych doznań. Zaczyna od najwcześniejszych, od dzieciństwa. Wspomina klamkę ("uformowany jak grzbiet łyżki kawałek metalu"), posadzkę, kuchnię... Jest przy tym rzeczowy, szuka inżynierskiego konkretu, przestrzennej struktury, która wprawia w ruch ludzkie emocje.
Pisząc o kawiarni w górskim hotelu, zauważa, że "blat ma idealną wysokość". W amerykańskiej szkole "ściany i podłoga ujawniają ślady intensywnego użytkowania".
W innym miejscu raportuje: "Jest Wielki Czwartek. Siedzę w długich podcieniach sukiennic. (...) Rynek kwiatowy. W słońcu. Jedenasta przed południem. Przeciwległa pierzeja placu znajduje się w cieniu, sprawia wrażenie przyjemnie niebieskawej...". Opisuje ten moment bardzo szczegółowo, by wreszcie zapytać: "Co mnie wtedy tak poruszyło?".
Takie notatki, impresje i wspomnienia stają się tworzywem jego własnych projektów. "Kiedy pracuję nad jakimś projektem, daję się prowadzić zapamiętanym obrazom i nastrojom" - tłumaczy.
W jego podejściu do zawodu jest coś anachronicznego. Zupełnie niewspółczesna pokora. Zumthor nie szuka nowatorskich rozwiązań, nie przemyca arbitralnych programów i literackich znaczeń. Piękno traktuje jako rodzaj premii za uczciwie wykonaną robotę. Powiada, że "budowla, o ile tylko wystarczająco precyzyjnie obmyślano ją dla jej miejsca i funkcji, rozwinie własną moc, niepotrzebującą żadnego artystycznego dodatku".
Jednak Zumthor, mistrz tradycyjnych materiałów, wirtuoz drewna i kamienia, nie próbuje się przedzierzgnąć w średniowiecznego muratora. Jest nowożytnym architektem, to znaczy człowiekiem rysunków i planów. Opisuje swoje poczucie zagubienia, gdy ruszała budowa łaźni termalnych i projekt zaczął nabierać realnego kształtu: "Przez chwilę ogarnia mnie uczucie, że projekt mi się wymyka i usamodzielnia, bo teraz się materializuje i rządzi własnymi prawami".
Czuję pewną nieufność wobec architektów, którzy objaśniają swoje dzieła zbyt wielką liczbą klasycznych cytatów. Są zresztą i tacy, którzy najchętniej cytują samych siebie.
Na szczęście Zumthor nie należy do żadnej z tych kategorii. Nie daje nam traktatu o architekturze, tylko książeczkę oprawioną w czerwone płótno i zilustrowaną zdjęciami z jego domu i pracowni w Haldenstein. Ekspres do kawy, miotła, pocztówki ustawione na jakimś gzymsie - rekwizyty podkreślają, że mamy do czynienia z czymś osobistym, intymnym. Inna rzecz, że większość tekstów to wykłady wygłoszone przy okazji odbierania kolejnych nagród i doktoratów honorowych...
Zumthor zapisuje swoje opinie, pieczołowicie zbiera też myśli ludzi, z którymi czuje pokrewieństwo. Jego eseje są rodzajem wypisów z ksiąg użytecznych. Ważne miejsce zajmują w nich Martin Heidegger i Andrzej Stasiuk ("Dukla"), Italo Calvino, poeci. Z malarzy - Mark Rothko, Edward Hopper ("W zwyczajnych rzeczach codziennego życia drzemie szczególna moc - zdają się mówić obrazy Edwarda Hoppera"). Z muzyków - Mozart i Coltrane, Bach, Charles Mingus i wielu innych.
***
Ktoś wspomniał, że ta książka powinna trafić w ręce miłośników dizajnu. "Miłośnicy dizajnu"! To brzmi jak "amatorzy clubbingu". Praca Zumthora zasługuje na lepszy los. Powinni ją przeczytać wszyscy, którzy chcą pamiętać, o co chodzi w architekturze. Oprócz maksymalizacji zysków, oczywiście.? h
Peter Zumthor, "Myślenie architekturą", Wydawnictwo Karakter, Kraków 2010.