Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Zostawiane na wigilijnym stole puste nakrycie zawsze mnie niepokoiło. Niby wiadomo - drzwi otwarte, każdego należy przyjąć. Lecz przez całe lata nikt nie przychodził. Jako dziecko emocjonowałem się tym, że może jednak ktoś w ostatniej chwili zapuka, że jakiś ubogi lub bezdomny usiądzie na przygotowanym miejscu i nasyciwszy pierwszy głód, opowie, skąd przyszedł i co go w życiu spotkało. Kiedy dorosłem, pojawiać się zaczęła inna myśl: a jeśli w końcu zapuka, czy rzeczywiście będziemy mieć odwagę, by wpuścić go do środka? Doświadczenie czyni nas nieufnymi. Obcy to obcy, nigdy nie wiadomo, z czym przyjdzie i co wyniesie. I już nie cieszyłem się tak widokiem pustego nakrycia, bo myśl o niespodziewanym gościu psuły mi powracające wątpliwości.
A teraz mieliśmy na wigilii aż pięciu gości, co prawda nie bezdomnych i nie przybyłych z nie-wiadomo-skąd, ale jednak żyjących, z wyboru, niczym "ptaki na wędrówce": z dala od rodzin, w obcym kraju, wśród ludzi, których języka bardzo trudno się nauczyć. Pięciu członków Zgromadzenia Synów Niepokalanego Poczęcia, zwanych - od nazwiska założyciela - montianami. Przyjechali do Polski z trzech różnych kontynentów: ojciec Ruben i brat Sergio z Argentyny, ojciec Siby z Indii, a bracia Peter i Christogonus z Kamerunu i Nigerii. Trzy kontynenty i trzy różne kolory skóry. Kiedy stanęli w przedpokoju, wyglądali jak trzej królowie z obstawą, którzy wstąpili na posiłek w drodze do Betlejem.
Montianie zostali zaproszeni do Polski przez śp. bp. Jana Chrapka, którego ujął ich charyzmat: zgromadzenie łączy pracę na rzecz chorych z działalnością wychowawczą wśród młodzieży, zwłaszcza opuszczonej i pozbawionej pomocy. Ojcowie Ruben i Sibi pracują jako kapelani wśród osób psychicznie chorych w Szpitalu Specjalistycznym im. dr. Józefa Babińskiego w Kobierzynie. Brat Sergio opiekuje się macierzystą placówką w Radomiu, a pozostali dwaj bracia studiują w Lublinie język i kulturę polską, żeby z czasem otworzyć szkołę (może językową, a może również typograficzną) dla niepełnosprawnej młodzieży. Zgromadzenie chciałoby też prowadzić w Polsce własny szpital.
Nasi goście przyszli na wigilię przygotowani: dzięki zakupionemu rok wcześniej... karaoke mieli już przećwiczone niektóre polskie kolędy. Śpiewaliśmy więc po polsku, a potem także po hiszpańsku, włosku, angielsku. Mówiliśmy o rozmaitych barierach, które trzeba przekroczyć, przechodząc z jednej kultury do drugiej, i o tym, że w Polsce katolicki duchowny pochodzący z innego kraju ciągle jeszcze traktowany bywa jak drewno przywiezione do lasu. "Ludzie nas czasem pytają: po co przysyłać do Polski księży? Ale my mamy tu co robić. A poza tym dobrze jest, kiedy Kościół wymienia się powołaniami. Ludzie w Kościele są wtedy bardziej otwarci" - mówili nasi goście. W pewnym momencie podałem ojcu Sibiemu pocztówkę z Kerali, z jego - jak się okazało - rodzinnych stron, na której był m.in. przechadzający się wśród pojazdów słoń. "O, słoń jest bardzo dobry", oblizał się brat Peter i wszyscy ryknęliśmy śmiechem, bo było już po dziesiątym daniu i ledwo mogliśmy się ruszać.
Była to piękna wigilia, inna od wszystkich, jakie do tej pory przeżywałem. Bogatsza o nowy wymiar, o to otwarcie drzwi, za którym chyba podświadomie przez całe lata tęskniłem. Przed wyjściem brat Sergio wpisał do naszej domowej książki pamiątkowej następujące zdanie: "Serdecnie dziękuje Was po taki bardzo mily wigilie, wszystcy razem jak synów Boga". Wierzcie mi, przyjemnie się tak poczuć: jak synowie Boga, jak dzieci Boga. Przyjemnie jest poczuć to tak mocno, żeby się potem nie wstydzić o tym napisać.