Pani Anna

Choć z pozoru wycofana, łatwo nawiązywała kontakty z ludźmi, stając się dla nich bliska.

03.08.2023

Czyta się kilka minut

Anna Gąsiorowska i Jerzy Turowicz, druga połowa lat 30. XX w. / Fot. Archiwum „Tygodnika Powszechnego”
Anna Gąsiorowska i Jerzy Turowicz, druga połowa lat 30. XX w. / Fot. Archiwum „Tygodnika Powszechnego”

Gdyby żyła, poszlibyśmy z kwiatami i butelką chianti na ul. Lenartowicza 3, na wysokie trzecie piętro. Może zresztą pojechalibyśmy do Goszyc, gdyby tam wróciła. Urodziła się (7 czerwca sto lat temu) w Krakowie, została ochrzczona u karmelitów „na Piasku”. Ojcem chrzestnym był, we własnej osobie, marszałek Józef Piłsudski. Dobrze znał jej rodziców. Matka Zofia z Zawiszów Gąsiorowska (II voto Kernowa, zm. 1971 r.) była współzałożycielką Drużyn Strzeleckich i wywiadowczynią I Brygady Legionów. Ojciec, Janusz Gąsiorowski, żołnierz Legionów Polskich, w dwudziestoleciu międzywojennym został generałem Wojska Polskiego.

Dzieciństwo Anna spędziła w Goszycach, potem pobierała nauki w znakomitej szkoke sióstr niepokalanek w Jazłowcu. Na Uniwersytecie Jagiellońskim studiowała historię, działała w Stowarzyszeniu Katolickiej Młodzieży Akademickiej „Odrodzenie” (gdzie poznała Jerzego Turowicza, przyszłego męża). W latach okupacji, wraz z poślubionym w 1938 r. mężem, schroniła się w pokoiku na poddaszu goszyckiego dworu, co w jednym z opowiadań uwiecznił Jan Józef Szczepański. To tam, podobnie jak w wielu dworach, na dłużej lub krócej znajdowali schronienie różni tułacze i uciekinierzy. W Goszycach przebywali m.in. Czesław Miłosz czy akowski partyzant Jan Józef Szczepański. Powstawały przyjaźnie, które miały przetrwać wojnę i okazać się cenne także dla przyszłego redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego”.

Bliska młodym

Gdyby dziś żyła, pojechalibyśmy tłumnie, bo ze studentami z lat 60., którzy wtedy się przewijali przez mieszkanie Turowiczów, gromadząc się na coniedzielnych spotkaniach duszpastersko-towarzyskich u mnie, kiedy mieszkałem tam jako sublokator. Byłem duszpasterzem akademickim bez lokalu. Gospodarze zaszywali się w najdalszych pokojach, zostawiając nam korytarz, kuchnię i jeden pokój na zimowe okrycia. W kuchni przygotowywało się herbatę i kanapki z żółtym serem. Pani Anna, nie wiem jakim sposobem, choć niby wycofana, szybko poznawała wszystkich tych młodych ludzi, nawiązywała z nimi przyjazny kontakt i – nie wiedzieć kiedy – stawała się dla nich kimś bliskim. Na świętowanie stulecia stawiliby się tak, jak się stawiali na msze św. odprawiane za nią w kościele św. Anny. Nie wiem, czy by się udało zebrać ówczesnych krakowskich hippisów, z którymi też się tam spotykałem. Z pewnością dołączyłby do nas Ryszard Terlecki. Przynajmniej wiadomo, gdzie go szukać.

Kiedy wprowadzałem się na Lenartowicza, moja wiedza o pani Annie, choć ograniczona, była jednak bliska uwielbienia, bo bardzo dawno temu (jeszcze gdy byłem w gimnazjum albo zaczynałem seminarium) znajomy ksiądz pokazał mi nieznany wiersz Gałczyńskiego, informując, że tekst ten przepisała dla niego (chyba w Pewli Małej) z rękopisu zaprzyjaźnionego z nią autora „Rekolekcji paryskich” pani Anna Turowiczowa. Uwielbiałem Gałczyńskiego, więc informacja zapisała mi się w pamięci na zawsze. Pani Turowiczowa była dla mnie tą, której Gałczyński podarowywał rękopisy swoich wierszy. Lubiła jego poezje, zwłaszcza w wykonaniu męża. Kiedyś namówiła go (łatwo dał się namówić), by specjalnie dla mnie przeczytał „Patos Kabotyna”. Czytał świetnie, krztusząc się ze śmiechu. Oboje kochali poezję. Bywało, że wspólna kolacja w kuchni przemieniała się w wieczór, potem w noc poezji najpierw recytowanej z pamięci, potem czytanej z ulubionych książek.

Z niepokalańskich szkół wyniosła pogłębioną, mądrą religijność, umiejętność czytelnego pisania (lekcje kaligrafii!), świetną znajomość języka francuskiego (pewnie także z domu) i wrażliwość na dobrą polszczyznę. Także mistrzowskie umiejętności kulinarne. Przygotowane przez nią najprostsze danie zawsze było doskonałe. Co roku robiła na zimę owocowe przetwory. Stale warzyła sery zgliwiałe.

Pani Anna była nałogową czytelniczką. Przeczytała chyba wszystkie książki z biblioteki Instytutu Francuskiego, kupowała każdą ważną książkę, która się ukazywała. Kochała i czuła poezję. Kiedy z Pierre’em Emmanuelem i Kotem Jeleńskim pracowała nad francuskim przekładem poezji Karola Wojtyły, była naprawdę szczęśliwa. Na francuski przełożyła też książkę księdza Mieczysława Malińskiego (przyjaciela rodziny) „Nasz chleb codzienny”. Spis tłumaczonych przez nią książek zawiera ponad 30 pozycji. I to jakich: Henri de Lubac, Yves Congar, André Frossard, Emmanuel Mounier, kard. Jean-Marie Lustiger, zwłaszcza jego „Le Choix de Dieu” („Wybór Boga”), dwie książeczki Brata Rogera, założyciela Taizé, i inne. Poczytajcie. To nie są łatwe książki! Wgryzała się w ich sens, korespondowała z autorami lub bezpośrednio z nimi się porozumiewała.

Z niektórymi łączyła ją (ich oboje) przyjaźń. Z kardynałem Lustigerem wcześniej, niż się zabrała do przekładu tego ogromnego wywiadu rzeki. Bo jednym z talentów pani Anny była zdolność nawiązywania serdecznych, trwałych (po grób) przyjaźni. Jak ona to robiła? Nie wiem. Mówi się, że do tego potrzebna jest umiejętność słuchania, którą opanowała. Na pewno posiadała zdolność mówienia. Tak, mówiła dużo, barwnie, inteligentnie i chętnie. Kiedy Jerzy zaczynał jakąś opowieść, ona co jakiś czas przerywała mu: „Ależ Jerzy, to nie wtedy, to nie tak, wszystko pokręciłeś”. On się uśmiechał, czasem przyznał rację, czasem się z nią spierał, ale opowieść zwykle już kończyła ona.

Jej Burgundia

Opowiadał mi przyjaciel – włoski dziennikarz Gian Franco Svidercoschi – jak na zaproszenie PAX-u grupa dziennikarzy przyjechała do Polski. Kilku z nich po kryjomu, zamiast zwiedzać Kraków, czmychnęło na ulicę Wiślną 12. Turowicz wdał się w rozwlekłą rozmowę z kilkoma, inni obsiedli panią Annę, która była w redakcji. Wspominał po latach z zachwytem, jak zwięźle, konkretnie i jasno przedstawiła im obraz PRL-u. Bo pani Anna była mądra i inteligentna nad miarę przeciętności. W lot chwytała istotę każdej sprawy.

Kochała Rzym, Włochy, Francję, zwłaszcza Burgundię. Przechowuję do dziś napisany dla mnie na maszynie jej przewodnik po Rzymie. Bezcenny dla początkującego turysty, ale najpiękniejsze w nim jest to, że pisany był z miłością. Kochała i świetnie znała Rzym. Miałem tam przywilej wyjeżdżania po Turowiczów na lotnisko. Kiedyś, wiedziony sadystyczną przewrotnością, powiozłem ich nietypową drogą i kiedy za zakrętem pokazał się mało znany fragment bazyliki św. Piotra, udając zagubionego, zapytałem ją, co to za dziwna budowla? No i dała się przyłapać. Nie rozpoznała, a mnie się zrobiło przykro, bo zareagowała jak dobry uczeń złapany na nieznajomości tabliczki mnożenia. Było mi głupio, bo wiedziałem, że i tak ja, po 17 latach mieszkania w Rzymie, gorzej znam to miasto niż ona, zjawiająca się tam na krótkie pobyty.

Burgudnia. Przyjaciele obwieźli ją kiedyś szlakiem starych kościółków romańskich. Z tej wyprawy przywiozła kilkaset slajdów własnej roboty. To było „nieszczęście”. Ktokolwiek się zjawił przy Lenartowicza, ona proponowała mu w sposób nieznoszący sprzeciwu pokaz slajdów. Kiedy po raz pierwszy po wojnie odwiedził ich Czesław Miłosz, także jemu zaserwowała te romańskie kościółki. Była w niej przemożna potrzeba dzielenia się zachwytem.

Faza romańskich slajdów z upływem czasu łagodniała, aż w pewnym momencie wygasła.

Zawsze z Jerzym

Twierdziła, że od dziecka nigdy nie skłamała. Piękne, prawda? Ale u niej niekłamanie oznaczało także mówienie zawsze tego, co się myśli. To nie była zjadliwość lecz źle kontrolowana szczerość z wewnętrznym imperatywem korygowania każdego błędu. Ach, ona czasem potrafiła powiedzieć coś, co było jak cios obuchem w łeb. Kiedy Jan Paweł II się zaplątał w jakimś cytacie z Mickiewicza, pani Anna natychmiast przesłała mu tekst poprawny.

A ludzi na Lenartowicza ciągnęło. Często przemieszkiwali tam dalsi i bliżsi krewni, przyjaciółki córek itd. Mieszkali tam przez dłuższy czas m.in. Wojciech Plewiński z żoną, młodzi bracia Macharscy, z których jeden został potem kardynałem. Siedzieli w kuchni lub w „środkowym pokoju” – salonie, a zarazem pracowni Jerzego, pili kawę, zjadali (w kuchni) obiad/podwieczorek/kolację i gadali. Świeccy i duchowni (był czas, że odwiedzał ich ksiądz Karol Wojtyła – później jako biskup, arcybiskup i kardynał), sławni i mniej znani, przyjaciele i znajomi, Polacy i obcokrajowcy.

Wchodzili do dziwnego domu, w którym od progu otaczały ich książki i czasopisma w takiej masie, że ta masa żyła już swoim życiem. Wciśnięte miedzy książki, kuliły się niezbędne, zwyczajne meble, a gość natychmiast czuł się bezpiecznie i domowo. Każdy był witany z radością, bo dla ludzi pracowita pani Anna zawsze miała czas. Zresztą miała też czas na czytanie, na robienie przetworów, na tłumaczenie trudnych książek, prasowanie, pod koniec i na telewizję. Zarywała noce i nie zrywała się o świcie.

W tym kipiącym życiem domu najważniejszy był Jerzy. Jego praca, jego sjesta, jego podróże, jego zdrowie, jego znajomi… On był tak naturalnym środkiem kosmosu na Lenartowicza, że dopiero teraz jestem w stanie to sobie uświadomić. Bo przecież pani Anna nie przestała intensywnie istnieć. Ten „jerzocentryczny” świat był doskonale harmonijny. Oboje byli jednym światem. Byli sobie potrzebni, niezbędni. Nie mogli żyć bez siebie. Kiedy się rozstawali na dłużej, intensywnie wymieniali długie listy – dzienniki ze szczegółowymi informacjami o wszystkim, co się dzieje.

Gdyby dziś żyła, poszlibyśmy z kwiatami… Cóż, od 16 lat jej nie ma, w mieszkaniu na Lenartowicza mieszka ktoś inny, w Goszycach dorastają następne pokolenia. 7 czerwca – w setną rocznicę urodzin, pójdziemy do jej ulubionego kościoła św. Anny, w którym nie ma już ks. Tischnera, nie ma biskupa Jana Pietraszki, ale na szczęście zachował się ks. Mieszek Turek, którego pani Anna lubiła. I ten sam co wtedy Pan Jezus się zachował. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się 25 lipca 1934 r. w Warszawie. Gdy miał osiemnaście lat, wstąpił do Zgromadzenia Księży Marianów. Po kilku latach otrzymał święcenia kapłańskie. Studiował filozofię na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Pracował z młodzieżą – był katechetą… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 23/2016