Ostatnie dzieło

Zawsze chciałem mu powiedzieć, jak ważny był dla mnie jako autor, którego tłumaczę od ponad dwudziestu lat, jako wzór literacki, jako doradca, nawet mistrz, a przede wszystkim jako przyjaciel. Jakże często zakładałem, że wreszcie mu to powiem, ale zawsze coś wchodziło pomiędzy, a teraz jest za późno... Ach, Ryszard.

01.02.2007

Czyta się kilka minut

Chciałbym podziękować za tak wiele. Kiedy przed trzema laty obchodziłem 60. imieniny i moja żona organizowała z tej okazji małe przyjęcie, dla Ryszarda było oczywiste, że przyjedzie z Warszawy, chociaż zupełnie nie miał czasu. I oczywiste było, że tego wieczoru wygłosi krótką mowę po polsku. Znalazłem się więc w wyjątkowej sytuacji, kiedy sam musiałem tłumaczyć hymn pochwalny na moją cześć. To sprawiło Ryszardowi szelmowską radość, wypowiadał pochwałę za pochwałą i śmiał się przy tym. Śmiał się tak chętnie - miał wspaniały śmiech.

Ryszard był wspaniałomyślnym człowiekiem. Za każdym razem, kiedy się spotykaliśmy, upierał się, by mnie zaprosić: chodź, zapraszam cię na obiad, kolację, czasem także na śniadanie. A potem szukaliśmy lokalu w Oksfordzie, Warszawie, Berlinie - nawet w moim Wiedniu nie pozwalał odebrać sobie roli gospodarza. Restauracje nie były przy tym jego mocną stroną. Ryszard nie miał o nich pojęcia, nie był smakoszem ani znawcą restauracji, te sprawy nie były dla niego ważne. Tak więc zdarzało się, że lądowaliśmy w restauracjach, gdzie traktowano nas z góry jak lepszych włóczęgów, albo w tanich spelunkach, gdzie nie było nic specjalnego do jedzenia. Ryszard zupełnie tego nie zauważał, był zadowolony ze wszystkiego, co się przed nim stawiało, nic nie było aż tak złe, by mu nie smakowało. Nigdy nie słyszałem go żalącego się czy gderającego. Wszystkich ludzi traktował z otwartością i uwagą, obojętne, jaką by mieli pozycję zawodową czy społeczną. I tak też pisał o ludziach, których spotykał w podróżach. Pełen uwagi i szacunku. Jego zainteresowanie innym, niezależnie od wyznania i koloru skóry, nigdy nie było udawane. On był naprawdę tym, kogo za pomocą zużytego pojęcia nazywa się "przyjacielem ludzkości".

Pamiętam jeszcze jak raz w latach 80. (byłem wtedy w Polsce persona non grata i nie miałem prawa wjazdu) wsiadłem do samolotu do Warszawy z pierwszą przetłumaczoną przeze mnie książką Kapuścińskiego. Chciałem po prostu spróbować przemycić się przez kontrolę graniczną. I prawie mi się to udało. Na Okęciu mój paszport kontrolował młody pogranicznik ze świeżym, otwartym spojrzeniem. Zapytał, co mnie sprowadza do Warszawy. Wyciągnąłem "Cesarza", powiedziałem, że jestem tłumaczem literatury i chciałbym spotkać się z moim autorem, Ryszardem Kapuścińskim. Młody człowiek rozpromienił się - był jego wielbicielem i przeczytał wszystkie jego książki. Z przyjaznym uśmiechem wbił stempel do mojego paszportu, nie sprawdzając, czy moje nazwisko znajduje się na liście tych, których obowiązywał zakaz wjazdu. Jednak nazwiska wjeżdżających często kontrolowane były po raz wtóry i chwilę później usłyszałem, jak moje nazwisko wywoływane jest z mikrofonu. Udałem głuchego. Potem podszedł do mnie młody celnik o czerwonej twarzy, w towarzystwie ciemnego, patrzącego przed siebie z ponurą miną oficera. Wsadzili mnie do tego samego samolotu, którym przyleciałem. Pamiętam jeszcze spojrzenie młodego pogranicznika: rozczarowane, zrozpaczone, strwożone - przede wszystkim strwożone.

Kiedy kilka lat później opowiedziałem Ryszardowi o tym wydarzeniu, najpierw śmiał się, a potem spoważniał. Mój nierozważny figiel z pewnością miał dla żołnierza fatalne skutki - bez wątpienia odwołano go z wygodnej posady na Okęciu i przeniesiono gdzieś na granicę wschodnią. Ryszard pytał mnie o jego nazwisko, oczywiście nie miałem pojęcia. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie powinniśmy dowiedzieć się czegoś o jego losie, być może moglibyśmy mu pomóc, ostatecznie czasy się zmieniły, reżim komunistyczny sam się załamał.

Wszystko to przychodzi mi do głowy, gdy myślę o moim przyjacielu Ryszardzie. I jeszcze książka o jego rodzinnym mieście Pińsku, o której tak często rozmawialiśmy. Jakże często naciskałem na niego, by wreszcie spisał wspomnienia ze świata swojego dzieciństwa, czasem wysyłałem mu stare pocztówki z Pińska, które zdobyłem na pchlich targach i w antykwariatach. Za każdym razem dziękował solennie, ale jeśli chodzi o pisanie, twierdził że chciałby poczekać - książka o dzieciństwie miała być jego ostatnim dziełem.

Tak więc ta książka istnieje tylko w mojej wyobraźni. Czasem wydaje mi się, że słyszę jej pierwsze zdania, doskonałe i melodyjne... Ach, Ryszard.

Przełożyła Agnieszka Sabor

MARTIN POLLACK (ur. 1944) przetłumaczył na język niemiecki wszystkie dzieła Ryszarda Kapuścińskiego. Czytelnikom polskim znane są jego książki: "Po Galicji. O chasydach, Hucułach, Polakach i Rusinach", "Ojcobójca" i "Śmierć w bunkrze".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 05/2007

Artykuł pochodzi z dodatku „Książki w Tygodniku (05/2007)