Ostatnia wojna Stanisława Aronsona

Chciałbym jeszcze załatwić tę sprawę z tablicą - mówi Stanisław Aronson. - Żeby Żydzi, którzy przyjeżdżają dzisiaj na Umschlagplatz, wiedzieli, że tuż obok polscy powstańcy uratowali żydowskich więźniów. I że w ogóle było Powstanie Warszawskie.

07.11.2004

Czyta się kilka minut

Każdego ranka na warszawskiej ulicy Stawki z tramwaju wysypują się młodzi chłopcy w za szerokich spodniach i dziewczyny o jaskrawo pomalowanych paznokciach. Przystają przed wejściem do szarego budynku Zespołu Szkół Licealnych i Ekonomicznych, na którym wisi tablica. Palą papierosy, rozmawiają.

Kilkadziesiąt metrów dalej przystają często inni młodzi ludzie. A może nie inni, może tacy sami? Tyle że nie mówią po polsku, a na głowach miewają jarmułki. Słuchają przewodnika przy pomniku na Umschlagplatzu, skąd w czasie wojny Niemcy wywozili warszawskich Żydów do obozów zagłady. Potem wsiadają do autobusu i jadą dalej. Nikt z nich nie podejdzie do szkoły, bo i po co? Nie przeczyta tablicy.

Chyba nikt jej już nie czyta.

O tę tablicę Stanisław Aronson prowadzi ostatnią ze swych wojen.

1 sierpnia 1944

Tamtego dnia 19-letni Stanisław Aronson, pseudonim “Rysiek", stawił się na kilka godzin przed godziną “W" przy Dworcu Gdańskim. Tam zbierał się jego oddział, noszący nazwę “Kolegium A" - elitarna jednostka Kedywu (Kierownictwa Dywersji) Okręgu Warszawskiego AK.

- Wszyscy mieliśmy broń - wspomina. - Nasz dowódca, Stasinek Sosabowski [syn gen. Stanisława Sosabowskiego, dowódcy polskiej brygady spadochronowej na Zachodzie - red.] powiedział, że będziemy atakować niemieckie magazyny na Stawkach.

O siedemnastej uderzyli na Umschlagplatz. Aronson: - Po jakichś dwóch godzinach walki magazyny zostały zdobyte, a broniący ich esesmani - zlikwidowani.

Poza wielkimi zapasami żywności, które przez cały sierpień miały ratować od głodu ludność Starówki, w magazynach znaleziono także nowe niemieckie mundury. Powstańcy z oddziału “Ryśka" od razu się w nie przebrali: - Założyliśmy panterki, ci, co mogli, przyszyli sobie np. belki kaprala i wyglądaliśmy jak prawdziwe wojsko. Widać to na tej jedynej ocalałej fotografii - Aronson pokazuje słynne zdjęcie, zrobione zaraz po zdobyciu Stawek.

W magazynach powstańcy znaleźli także kilkudziesięciu pracujących tam Żydów z pobliskiego obozu Gęsiówka. - Byli chyba z Węgier, w żadnym języku nie można się było z nimi dogadać - wzdycha Stanisław.

Półtora roku wcześniej stał w tym samym miejscu, choć w innej roli. Wtedy nie był zwycięzcą z karabinem w ręce i biało-czerwoną opaską, lecz bezbronną ofiarą. Tak jak inni Żydzi, stłoczeni na Umschlagplatzu przed swoją ostatnią podróżą.

Z Lwowa do Warszawy

Do warszawskiego getta rodzina Aronsona przyjechała jesienią 1941 r.

Przyjechali sami. Wcześniej mieszkali we Lwowie, gdzie ostatecznie trafili po gorączkowym wyjeździe z rodzinnej Łodzi we wrześniu 1939 r. Najpierw dojechali do Warszawy, ale po paru dniach ruszyli na Kresy, bo pod Równem ich krewni mieli majątek. Zanim dojechali, krewniacy zostali aresztowani przez bolszewików i wywiezieni na wschód. Aronsonowie próbowali więc przedostać się na Litwę. Bezskutecznie. A kiedy ruszyli ku rumuńskiej granicy, ta była już zamknięta.

Został Lwów. Aronson: - Życie tam było w miarę normalne, choć oczywiście Sowieci wywozili ludzi. Chodziłem do szkoły. Naciskali na uczniów, żeby się zapisali do Komsomołu. Szczególnie na Żydów. Zapisali się Ukraińcy i trochę Polaków. Ja nie.

- Poza tym - dodaje - dało się wytrzymać. Lwów to przecież było polskie miasto. Nie zapomnę napisu na stacji kolejowej: Leopolis semper fidelis.

Latem 1941 r. wkroczyli Niemcy. Zaczęły się pogromy, a potem wywózki Żydów. Aronsonowie, choć w dokumentach mieli wpisaną narodowość polską, znów musieli uciekać. Tym razem do Warszawy: do getta. Wydawało się miejscem lepszym niż obozy, do których trafiali Żydzi ze Lwowa.

- Dlaczego przyjechaliśmy do getta? - zastanawia się Stanisław. - Nie wiem. Po prostu nikt sobie nie wyobrażał, że można wymordować taką masę ludzi. Nawet w lipcu 1942 r., gdy już było wiadomo o gazowaniu w obozach, ludzie nie wierzyli.

W Warszawie Stanisław, siostra i rodzice spotkali się z dziadkami z Łodzi: radosny koniec wojennej rozłąki w miejscu udręki.

Opowieść Aronsona o getcie rwie się i plącze: - Najpierw mieszkaliśmy chyba na Chłodnej, a potem gdzieś indziej, ale nie pamiętam, gdzie. Pamiętam tylko, że na początku mieliśmy co jeść, nawet jakieś życie towarzyskie chyba było. Pracowałem w niemieckiej firmie Astrawerke AG, która produkowała maszyny do liczenia. Majstrami byli Żydzi z Niemiec. Oni gwiazdy Dawida mieli naszyte, a my nosiliśmy opaski. Innych szczegółów nie pamiętam, nawet adresu - mówi i nagle sam się przeraża tą czarną dziurą: - Ja nic nie pamiętam. Tyle lat o tym nie myślałem, nie mówiłem, a teraz... Przeleciało mi przez głowę i nie ma. Nic nie ma.

Porwanej pamięci szesnastolatka nic nie naprawi.

Są jednak nazwiska, daty, bliscy.

"Tylko ja zostałem"

Najpierw rodzice: Waldemar i Helena. Tato nie był religijny, syna zabierał do synagogi jedynie na Nowy Rok. Żydowskość nie miała wpływu na ich życie.

Za to dziadek, Abraham Aronson, w 1931 r. postanowił zbudować kamienicę w Tel Awiwie. Najpierw posłał do Palestyny najmłodszego syna Jakuba (stryja Stanisława), a potem sam postanowił wyjechać z Polski. - Jakub nie był zachwycony, bo Tel Awiw to była straszna dziura. Brakowało mu tam i Warszawy, i Polski. Ale nie chciał, żeby dziadek był w Palestynie sam, a babcia nie chciała się ruszyć z Warszawy. W końcu stryj spotkał tam piękną pannę, ożenił się i został - opowiada Stanisław.

Drugi dziadek (ze strony matki), Jakub Kaffeman, był dyrektorem Zakładów Włókienniczych K.T Buhle w Łodzi. To wielkie przedsiębiorstwo należało do Niemca (obywatela Polski) i zatrudniało 2 tys. robotników. Dziadek pracował tam do śmierci Buhlego w 1938 r. Synowie Buhlego (jak wielu łódzkich Niemców) sympatyzowali z nazizmem; dziadek Kaffeman odsprzedał im swoje niewielkie udziały i przeszedł na emeryturę.

We wrześniu 1939 r. Jakub Kaffeman i jego żona Sara zostali w Łodzi, skąd trafili do warszawskiego getta. Tam jesienią 1941 r. dołączyła do nich córka Helena z mężem i dwójką dzieci: Stanisławem i Janiną.

Pierwszy odszedł dziadek Jakub: zmarł na raka, zanim zaczęła się likwidacja getta.

W grudniu 1942 r. (a może był to już styczeń?) rodzina Aronsonów trafiła na Umschlagplatz.

Tam Stanisław widział po raz ostatni rodziców i siostrę. Wspomina: - Rozdzielono nas. Mój transport ruszył w nocy, ale pod Warszawą stanął w polach. W wagonie zobaczyłem okienko pod dachem, wydostałem się na zewnątrz. Byłem wychudzony, ważyłem 50 kg, więc się przecisnąłem. Inni starali się mnie zatrzymać, ale wyskoczyłem i przeczołgałem się do pobliskiej kapliczki, w której doczekałem świtu. Rano zapukałem do pierwszej chałupy. Gospodarz otworzył, popatrzył. Nic nie powiedział, gestem zaprosił, nakarmił i zaprowadził na stację kolejową. Stamtąd już łatwo dostałem się z powrotem do Warszawy.

Nie wiadomo, gdzie zginęli rodzice i siostra. Stanisławowi nie udało się trafić na żaden ślad. Dziś maleńka wnuczka Stanisława Aronsona nazywa się Eleonor Jane, po siostrze Janinie.

Kiedy wybuchła wojna, Janina miała 18 lat. Była samodzielna, chciała jechać do Belgii na kurs dla sekretarek. Świetnie grała w tenisa. Nie wiadomo, dokąd trafił jej transport. Nie wiadomo, czy do końca była z rodzicami.

Stanisław: - Nie wiem, jak, ale przeżyłem. Może powinniśmy wcześniej uciec z getta? Nie wiem... Ale nie chcieliśmy narażać przyjaciół. Ojciec nie był najmłodszy, miał 46 lat. To nie było takie proste. I tylko ja zostałem.

"Była to ciężka praca"

Po ucieczce z transportu Stanisław zostaje najpierw Ryszardem Żurawskim, a potem Żukowskim. Wstępuje do AK.

Ale zanim to nastąpiło, w tamten zimowy poranek po ucieczce z transportu dotarł do Warszawy. Na placu Napoleona umył się w publicznej toalecie. Zadzwonił do przyjaciółki siostry. Nie mogła go przyjąć u siebie, więc skierowała do ciotki - rodowitej Niemki, będącej poza podejrzeniami Gestapo. Spędził u niej kilka dni.

Potem propozycja włączenia się w ruch oporu, a z nią mieszkanie, fałszywe papiery, nowe życie. I, przede wszystkim, możliwość walki z Niemcami.

Aronson, odtąd “Rysiek", trafił do grupy Kedywu kierowanej przez “Andrzeja" (Józefa Rybickiego). Zajmowali się dywersją i wykonywaniem wyroków na Niemcach i Polakach, skazanych przez sądy Polski Podziemnej. “Rysiek": - Byłem młody, więc raczej nie wykonywałem wyroków, stałem w obstawie. To była ciężka praca, czasem ze skazanymi były ich rodziny, żony płakały. Trudno było. Tak jak i getta, wielu akcji nie pamiętam...

W Kedywie doczekał Powstania Warszawskiego.

Wcześniej było Powstanie w getcie. Aronson: - Co wtedy myślałem? Nie pamiętam... Czy się zastanawiałem, że mogłem być za tamtymi murami? Mieszkałem na Zielnej, słyszałem strzały, widziałem Niemców wchodzących do getta... Właściwie się jednak o tym nie mówiło.

- Nie mówiłem też, że jestem Żydem - dodaje. - Kiedyś mój dowódca, Zdzisław Zajdler “Żbik", zapytał o to wprost. Potwierdziłem, a on po konsultacji ze swym przełożonym polecił mi o tym nie opowiadać. Żyd w konspiracji to było zwiększone ryzyko, mogłem ściągnąć uwagę Niemców na kolegów. Pozwolono mi jednak zostać, nie byłem z Warszawy, więc nie było zagrożenia, ze ktoś znajomy pozna mnie na ulicy.

O pochodzeniu “Ryśka" wiedzieli jednak przyjaciele, ci z Kedywu. Wymienia nazwiska: Beata Branicka, Leszek Rybiński “Pat", Olgierd Cemerski “Remec". - Źle bym się czuł, okłamując ich, byliśmy ze sobą zżyci jak rodzina - tłumaczy Aronson.

Potem przyszedł 1 sierpnia. Kiedy już się zaczęło, i kiedy zdobyli magazyny na Stawkach, oddział “Ryśka" skierowano na Wolę, do elitarnego zgrupowania “Radosława" (należały do niego m.in. bataliony harcerskie “Zośka" i “Parasol").

Kolejny raz na Umschlagplatzu Stanisław Aronson miał stanąć dopiero w 1988 r.

Ale wtedy, w 1944 r., nawet gdyby o tym wiedział, nie uwierzyłby. Zwycięstwo i wolna Warszawa wydawały się na wyciągnięcie ręki.

Z tą myślą ruszali na Wolę.

Wspomina: - Pamiętam wielki entuzjazm ludzi po drodze. Maszerowaliśmy jak wojsko i wyglądaliśmy jak wojsko. Wszyscy wierzyli w zwycięstwo, rzucali nam kwiaty. To było wzruszające.

Euforia skończyła się po kilku dniach. Niemcy ściągnęli posiłki i zaczęła się bitwa o Wolę. Powstańcy ją przegrali - zostali wyparci na Stare Miasto. Zwycięscy Niemcy zamordowali w ciągu paru zaledwie dni kilkadziesiąt tysięcy wolskich cywilów.

Podczas tamtego odwrotu Aronson obsługiwał karabin maszynowy. Osłaniał ostatnie wycofujące się powstańcze jednostki. Mówi: - Leżeliśmy w jakimś polu koło zakładów Pfeifera, na Okopowej. Atakowała nas piechota i artyleria. Nawet nie zauważyłem, że zostałem ciężko ranny. Tylko na chwilę brakło mi powietrza. Dopiero jak chciałem wstać, zobaczyłem, że mam zgruchotaną nogę. Zemdlałem. Po kilku dniach ocknąłem się w szpitalu. To było chyba na Długiej 7. Przez całe lata myślałem, że leżałem w szpitalu pod Krzywą Latarnią, ale tam Niemcy wszystkich wymordowali, więc nie mogło mnie tam być...

Dodaje: - Kiedy padła Starówka, nasz szpital uratowali niemieccy jeńcy, którzy po wkroczeniu esesmanów zapewniali ich, że jesteśmy rannymi cywilami, że byli przez nas dobrze traktowani. Nie zdradzili, że jesteśmy powstańcami.

Z Pruszkowa do Palestyny

Po upadku Starówki Aronson ruszył z cywilami do Pruszkowa. Szedł o kulach zrobionych z kija od miotły. W Pruszkowie spotkał kolegę z oddziału, Olgierda Cemerskiego. Razem uciekli do Dalechowic pod Krakowem, do majątku ciotki ich przyjaciółki Reny Rostworowskiej.

Przez 5 miesięcy w Dalechowicach Aronson doszedł do siebie: - Miałem najlepszą opiekę lekarską, najlepsze jedzenie i pokój, cudowną ciepłą atmosferę.

Uroki wiejskiego życia przerwało wejście Armii Czerwonej w styczniu 1945 r.

“Rysiek" i “Remec" pojechali do Łodzi, do rodzinnego domu Aronsonów. Pałacyk na Żeromskiego stał pusty: - Kiedy zobaczyłem, że nikt z moich bliskich tam nie wrócił, zrozumiałem, że nie żyją. Dopiero wtedy sobie to uświadomiłem - mówi.

Nie był jednak w Łodzi sam. Razem z nim zamieszkali przyjaciele: Beata Branicka i Leszek Rybiński, wtedy już jej mąż (wzięli ślub w czasie Powstania). Odwiedzali go też inni: Stanisław Likiernik i koleżanki z przedpowstaniowej konspiracji: Rena, Danuta i Irys.

Jednak także z Łodzi musiał uciekać.

Wspomina: - Aresztowali mnie w kwietniu 1945 r. U fryzjera. Zawsze lubiłem luksus, więc poszedłem do fryzjera w Grand Hotelu. Czekałem na swoją kolej, kiedy wszedł sowiecki oficer i wepchał się przede mnie. Zwróciłem mu uwagę. Natychmiast zabrał mnie do swojego pokoju w hotelu, twierdząc, że mogę być bandytą z AK. Kiedy sięgnął po telefon, zrozumiałem, że ze mną krucho. Zostawił klucz w drzwiach, więc wyskoczyłem na korytarz, zamknąłem go w pokoju i uciekłem.

Dodaje: - Dziś myślę, że udawało mi się przeżyć, bo nawet w sytuacjach zagrożenia potrafiłem myśleć szybko i na chłodno. Nie wpadam w panikę.

Po ucieczce z hotelu doszedł do wniosku, że musi uciekać z kraju, w którym za sprzeczkę u fryzjera może zostać aresztowany. Postanowił przedostać się na Zachód.

Dołączył do grupy Żydów-syjonistów, którzy jechali do Palestyny (długo musiał im udowadniać, że jest Żydem). Na fałszywych dokumentach (stwierdzały, że jest greckim jeńcem wracającym do domu) przejechał z nimi pociągiem przez Czechosłowację na Węgry, do obozu przejściowego w Budapeszcie. Stąd żydowskie podziemie, organizujące w Europie emigrację do Palestyny, przerzucało całe grupy przez zieloną granicę do Austrii.

Wspomina: - Naszą grupę zatrzymali Rosjanie. Wszyscy zaczęli krzyczeć, tylko ja zachowałem zimną krew, skoczyłem w bok i pomaszerowałem prosto na zachód. Kierowałem się gwiazdami. Rano byłem w zachodniej strefie okupacyjnej.

Ciężarówką dojechał do Klagenfurtu, do obozu dla uciekinierów, i dalej do Polskiego Czerwonego Krzyża w Villach. Stąd przeszmuglowano go do Włoch.

Po dwóch tygodniach spędzonych w Ankonie, został zweryfikowany na podporucznika i wcielony do 3. Dywizji Strzelców Karpackich korpusu generała Andersa.

Wśród żołnierzy rozprowadzano ankietę, kto chce studiować. Zgłosił się - i pojechał na studia medyczne do Bolonii.

Tam odnalazł go stryj z Tel Awiwu i - jako jedynego ocalałego z rodziny w Polsce - namówił na wizytę w Palestynie.

Był koniec roku 1946, polska armia na Zachodzie, która zdobywała Monte Cassino i Falaise z nadzieją, że walczy o wolną Polskę, nie była już aliantom potrzebna.

I znowu wojna

Aronson wyjechał do Palestyny. Jeszcze przez kilka miesięcy służył w polskich jednostkach na Bliskim Wschodzie - logistycznym zapleczu andersowskiego korpusu.

Wreszcie w 1947 r. oficjalnie został zwolniony z wojska. Tak skończyła się dla niego II wojna światowa.

I jego pierwsza wojna w życiu.

W Palestynie znowu nie wiedział, co ma ze sobą zrobić, więc znów zapisał się na studia. Na biologię na uniwersytecie w Jerozolimie. I znowu zamiast się uczyć, poszedł na wojnę: kiedy w 1948 r. ONZ zadecydowała o podziale Palestyny na część żydowską i arabską, państwo Izrael zostało natychmiast zaatakowane przez Arabów.

Aronson: - To była inna wojna niż ta w Polsce. Inna, ale też ciężka, z tysiącami poległych.

Walczył, choć wtedy jeszcze nie czuł się związany z Palestyną: - Byłem Polakiem i nagle znalazłem się na obcej ziemi, bez ideologii syjonistycznej, przyjaciół i bez znajomości języka. Nie miałem nawet motywacji, żeby walczyć, jeszcze nie wiedziałem, o co chodzi. Jakoś przez to przebrnąłem. A motywacja? Przyszła z czasem...

Z tej pierwszej izraelskiej wojny o niepodległość Aronson wyszedł żywy i w stopniu kapitana. Zdemobilizowany w 1950 r., niedługo jednak cieszył się pokojem. Przyszły kolejne wojny, a on, oficer rezerwy, za każdym razem był mobilizowany: w 1956 r., potem w 1967 r. (awans na majora), pod koniec 1969 r. starcia nad Kanałem Sueskim, wojna Jom-Kippur w 1973 r. (awans na podpułkownika). W końcu wojna w Libanie w 1980 r.

Tymczasem zdążył się ożenić, rodziły się dzieci. Dorobił się własnej firmy, nawet nieźle prosperującej.

Teraz jest emerytem. Cieszy się maleńką wnuczką. Gra w golfa. Do Izraela w końcu się przyzwyczaił, poczuł, że to jego dom.

Ale tęsknił: - Przez te wszystkie lata tak bardzo, bardzo chciałem przyjechać do Polski. A kiedy w końcu mogłem, w 1988 r., to z przyjaciół spotkałem tylko Beatę Branicką, ale już na łożu śmierci. I Renę Rostworowską w Krakowie - wzdycha.

- Chciałbym teraz - dodaje - chciałbym chociaż załatwić tę sprawę z tablicą. Żeby Żydzi, którzy przyjeżdżają na Umschlagplatz, wiedzieli, że tuż obok polscy powstańcy uratowali żydowskich więźniów. I że w ogóle było Powstanie Warszawskie.

Tablica

Aronson pisze więc pisma do Ważnych Osób. Przyjeżdża do Warszawy. Apeluje, przekonuje. Po dziesiątkach listów udało mu się doprowadzić do tego, że już wiadomo, iż coś się zmieni. Nie wiadomo tylko, jak. Może tablica zostanie w starym miejscu, na szarym budynku Zespołu Szkół, a przy Umschalgplatzu zawiśnie druga, z podobnym tekstem? A może stara tablica zostanie przeniesiona o kilkadziesiąt metrów?

Aronson: - Wszystko jest chyba na dobrej drodze. Kontaktowałem się z Radą Ochrony Pamięci Walki i Męczeństwa. Ostateczna decyzja należy do prezydenta Kaczyńskiego. Nie mamy wiele czasu.

Dlaczego tak mu zależy na tablicy, jakich dziesiątki wisi po całej Warszawie?

Może dlatego, że gdy w 1945 r. wyjeżdżał z Polski, na dworzec odprowadzał go Olgierd Cemerski. Ten, z którym przez kilka lat razem mieszkał i razem walczył. “Rysiek, jeszcze jedna rzecz - powiedział Olgierd, gdy pociąg ruszał. - Nie zapomnij o nas. I staraj się o nas źle nie mówić. Znasz prawdę, wiesz, że nie wszyscy Polacy odwrócili się plecami i wielu pomagało Żydom".

Więcej się nie spotkali. Kilka lat później Cemerski umarł na gruźlicę. Zostały jego słowa.

I tablica na Stawkach.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka działu Świat, specjalizuje się też w tekstach o historii XX wieku. Pracowała przy wielu projektach historii mówionej (m.in. w Muzeum Powstania Warszawskiego)  i filmach dokumentalnych (np. „Zdobyć miasto” o Powstaniu Warszawskim). Autorka… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 45/2004