Osobny kontynent

Przez długi czas rosyjska dyplomacja nie wierzyła, że Unia Europejska zechce przyjąć w swe szeregi nowych członków. Kiedy wreszcie nawet najwięksi sceptycy w Moskwie musieli dostrzec szykujące się zmiany na starym Kontynencie, Rosja rzuciła się do odrabiania zaległości, na spotkaniach z unijnymi przywódcami domagając się uregulowań najbardziej' palących kwestii.

08.06.2003

Czyta się kilka minut

Dziś, po nieudanej próbie wykorzystania pęknięć w europejskiej jedności - związanych z kryzysem irackim - Kreml próbuje wywalczyć w Unii bezwizowy ruch osobowy dla swych obywateli i zapewnić rosyjskim koncernom energetycznym jak najkorzystniejsze kontrakty z europejskimi odbiorcami. Co do głównych kierunków polityki europejskiej panuje pełna zgoda w rosyjskich elitach, a różne pomysły dotyczące realizacji obranych celów nie powodują politycznych sporów. Stosunki z Europą pozostają głęboko w cieniu innej kwestii, rozpalającej prawdziwe emocje: dla Rosji głównym punktem odniesienia nadal jest Ameryka.

Zdawać by się mogło, że po dziesięciu z górą latach, jakie upłynęły od rozpadu ZSRR, rosyjskie elity odzyskały przytomność i realnie oceniają miejsce swojego kraju w świecie. Prezydencki „zwrot na Zachód” w 2001 r. odczytano jako deklarację przystąpienia do drużyny, której kapitanem jest amerykański prezydent. Jeśli jednak przysłuchamy się dyskusji, wybuchającej w Rosji przy okazji każdej nadzwyczajnej sytuacji międzynarodowej, to trudno uwolnić się od myśli, że niewiele się zmieniło: w ujęciu dyskutantów nadrzędnym celem politycznym jest nadal rywalizacja ze Stanami Zjednoczonymi.

Głównym przedmiotem niezliczonych publikacji prasowych, debat telewizyjnych i komentarzy ekspertów jest bowiem porównywanie się z USA. Podkreśla się, że dzisiejsza współpraca w wyznaczonych dziedzinach to jedynie taktyka, strategią jest bowiem mutacja sformułowanej niegdyś przez Nikitę Chruszczowa sowieckiej mantry „Dogonić i przegonić Amerykę” (inna sprawa, na ile możliwa do urzeczywistnienia...). W tej nierównej grze w dwa ognie Europa postrzegana jest przez Rosję jako piłka, którą gracze przerzucają między sobą.

A skoro już o strategii mowa, to rosyjscy stratedzy polityczni najwyraźniej nie nadążają za tempem wydarzeń. Początki kadencji Władimira Putina upłynęły im na masowym pisaniu doktryn. Przyjęta w 2000 r. koncepcja polityki zagranicznej straciła na aktualności, tymczasem na opracowywanie nowej nie ma czasu i atłasu. Zwłaszcza w momentach kryzysowych powstaje wrażenie, że narzędziem walki o rosyjskie interesy narodowe jest Wielka Improwizacja („Wy nas zastali w raspłoch!”). W zeszłym roku Rosja - zaskoczona szybkim terminem wprowadzenia przez kraje sąsiednie przepisów układu z Schengen - rozpętała z mety burzę dyplomatyczną i propagandową o bezwizowe przejazdy tranzytowe dla swoich obywateli, mieszkających w obwodzie kaliningradzkim.

Doskonale wpisało się to w ogólny ton myślenia o Unii: jej rozszerzenie przedstawiane jest jednoznacznie jako proces niekorzystny dla Rosji. I nikt nie wyjaśnia, dlaczego. Co więcej, w prasie pisze się wręcz, że Rosji należałyby się jakieś rekompensaty z tego tytułu.

Zeszłoroczna Wielka Improwizacja przyniosła jednak Rosjanom pewien zysk. Unia wykonała elegancki gest: zgodnie z prośbą Moskwy nie wymaga od kalinin-gradczyków wiz. To nic więcej ponad gest - wprawdzie dokumenty tranzytowe nie są nazywane wizami, ale faktycznie są to wizy: na przekroczenie granicy potrzebna jest zgoda odpowiedniej komórki konsularnej. Udogodnieniem ma być błyskawiczny i tani tryb wydawania tych zezwoleń.

Zachęcona powodzeniem rozmów z Unią o specjalnych przywilejach dla mieszkańców obwodu kaliningradzkiego,

Moskwa natychmiast wystąpiła z kolejną „propozycją nie do odrzucenia”: ruch bezwizowy dla wszystkich obywateli Federacji Rosyjskiej (w kwietniu tego roku podczas konsultacji przedstawicieli Unii i Rosji ustalono, że zostanie powołana grupa robocza do spraw przygotowania stopniowego zniesienia wiz). Projektodawcy grobowym milczeniem pomijają pewien istotny szczegół: rosyjskie rubieże, zwłaszcza te azjatyckie, są nieuregulowane i słabo strzeżone, a na ich wzmocnienie ciągle brakuje w budżecie pieniędzy.

Długość całej rosyjskiej granicy lądowej to prawie 20 tys. km., zaś o istnieniu dobrej infrastruktury granicznej można mówić jedynie na odcinkach europejskich, które były granicą państwową ZSRR. Tymczasem przez nieszczelne granice płynie potok nielegalnych emigrantów, narkotyków i broni.

Ale może wymóg „gryzipiórków z Brukseli” da się jakoś, przynajmniej na razie, obejść? Na Twerskiej, głównej ulicy Moskwy, z kolorowych witryn biur podróży krzyczą ogromne plakaty reklamowe: „Na Cypr jeździmy bez wiz!”...

Warto tu zwrócić uwagę na jeszcze jedną rzecz: Moskwa niechętnie podejmuje rozmowy o granicach nie tylko z Azją, ale także z europejskimi sąsiadami, dawnymi republikami związkowymi. Dopiero kilkanaście dni temu rosyjski parlament ratyfikował (po sześciu latach!) umowę o granicy z Litwą. Z dwoma pozostałymi krajami bałtyckimi Rosjanie nawet nie chcą o tym rozmawiać. Dlaczego?

Ledwie rosyjskie elity polityczne z najwyższym trudem „strawiły” rozszerzenie NATO na wschód, kiedy zmieniająca się sytuacja u zachodnich rubieży przyniosła nowe wyzwania. Dla ciągle jeszcze pokutującego w stalinowskiej „wysotce” na placu Smolnym w Moskwie (siedzibie rosyjskiego MSZ) poczucia urażonej imperialnej dumy, wydarzeniem o podobnym poziomie „niestrawności” okazało się planowane przyjęcie do Unii Europejskiej byłych krajów socjalistycznych. A za cios w samo serce uznano deklaracje przyłączenia do europejskiej wspólnoty krajów bałtyckich. Obszar „postradziecki” miał przecież w myśl - niepisanych - ustaleń międzynarodowych należeć do wyłącznej strefy wpływów Rosji...

Spośród rozlicznych sposobów działania na polu politycznym Moskwa wybrała więc w tej kwestii wkładanie kija w szprychy sunącego na Zachód bałtyckiego pojazdu. Od kilku miesięcy rosyjska dyplomacja dokłada starań, aby obrzydzić „starym” Europejczykom nowych członków. Na przykład pisząc „donosy” na Bałtów i zarzucając im łamanie praw ludności rosyjskojęzycznej. Dotyczy to głównie Estończyków i Łotyszy, jako że Litwini już na początku lat 90. automatycznie przyznali obywatelstwo rosyjskojęzycznym mieszkańcom kraju.

Rzeczywiście: 170 tys. mieszkańców Estonii i 520 tys. mieszkańców Łotwy nie ma obywatelstwa. Mogliby je otrzymać, gdyby zdali egzaminy z języka estońskiego lub łotewskiego. Ale nie znają go i poznać nie chcą. Ci tzw. rosyjskojęzyczni żyją przeważnie w zwartych skupiskach i nie chcą rozstawać się z dawno utraconym statusem „obywatela lepszej kategorii”, jakim cieszyli się za czasów ZSRR. Przy czym Rosjanie ci za żadne skarby nie chcą wyjeżdżać z uciskających ich rzekomo krajów bałtyckich do Rosji, na ojczyzny łono. Zresztą wcale nie byłoby to dla nich takie proste, jako że tak bardzo miłująca rodaków metropolia wprowadziła nową i restrykcyjną ustawę o obywatelstwie: zgodnie z nią obywatelstwo Rosji można uzyskać po pięciu latach stałego zamieszkania lub po trzech latach kontraktowej służby wojskowej. Nic dziwnego, że odarci z obywatelstwa „bałtyccy” Rosjanie wolą „cierpieć” w państwie wstępującym do Unii, niż wracać do Rosji, gdzie przez wiele lat mogą albo tułać się bez zameldowania, albo służyć za ciągle potrzebne Kremlowi mięso armatnie w Czeczenii (na marginesie: w huku rozważań o nowej architekturze bezpieczeństwa i o współpracy antyterrorystycznej temat Czeczenii udało się Moskwie w rozmowach z Europą wyciszyć).

Jest jeszcze jeden aspekt nowej sytuacji. Moskwa wcale nie zabiega o ściągnięcie Rosjan z krajów bałtyckich do siebie. Przeciwnie: zaczyna dostrzegać, jak przydatnym narzędziem nacisku czy poszerzania strefy wpływów w danym kraju może być liczna i zorganizowana rosyjska diaspora.

Jednym z prezentów, jakimi Unia obdarzyła Moskwę w ubiegłym roku, było uznanie Federacji Rosyjskiej za kraj z gospodarką rynkową.

Rosja potrafiła wykorzystać ten - tyleż szlachetny, co przedwczesny - gest choćby w ostatnich potyczkach propagandowych przed szczytem G-8 w Evian. Rosyjscy komentatorzy z entuzjazmem podkreślali, że minister finansów Kudrin nareszcie został dopuszczony do ekskluzywnego stołu najbogatszych krajów świata na równych warunkach, gdyż awans ekonomiczny Rosji jest niepodważalny.

Z obłoków na ziemię ochoczych propagandystów mogłyby sprowadzić twarde dane. Na przykład fakt, że obroty handlowe z Rosją stanowią zaledwie 5 proc. obrotów Unii Europejskiej. Za to dla Rosji Unia jest ważnym partnerem: to prawie 50 proc. obrotów rosyjskiego handlu zagranicznego.

Ambitna Rosja, na wyrost dopisana do grupy G-7, z równym zapałem rwie się do Światowej Organizacji Handlu. I z równym zapałem domaga się specjalnych praw i przymknięcia powiek na liczne niestykowki - jak choćby rozbieżności w przepisach kodeksu handlowego, zasadach stosowania taryf (innych na rynku wewnętrznym, innych na zewnętrznym) itd.

Na plus Rosji zapisać trzeba chęć osiągnięcia światowych standardów. Ale na minus - próby ominięcia stawianych wymagań. Co jest stałą praktyką rosyjskiej dyplomacji przy zabiegach o członkostwo w organizacjach międzynarodowych. Przedmiotem szczegółowych rozmów wysokich delegacji jest od kilku lat tzw. dialog energetyczny. Rosja chce sprzedawać Europie surowce, głównie gaz. Ze szczerością komsomolca cele polityki energetycznej sformułował na łamach tygodnika „Litieraturnaja Gazieta” Dmitrij Rogozin, przewodniczący parlamentarnego komitetu spraw międzynarodowych, który szykuje się na stanowisko szefa dyplomacji: „Europa nic nie znaczy bez naszych surowców, przy czym to powinny być wyłącznie NASZE surowce, a nie czyjeś inne. My chcemy w zamian europejskich technologii, sami jesteśmy zbyt leniwi, aby takie technologie stworzyć”.

Według Rogozina przyszłość Europy jest wielką niewiadomą. Zresztą nie jest to jedyny powód, dla którego Rosja niechętnie myśli o bliskiej współpracy z Europą en bloc i nadal preferuje kontakty dwustronne (jest drug Gerhard czy drug Jacques). Ze strony Europy nic Rosji nie grozi, a Europejczykom warto wiercić dziurę w brzuchu o otwarcie granic albo o ustalenie nowych limitów rozmieszczenia na kontynencie broni konwencjonalnej, albo też szukać miejsca dla OBWE w europejskiej strukturze bezpieczeństwa.

Rosyjska polityka zagraniczna w najbliższych latach będzie jednak zajęta głównie nie Starym Kontynentem, lecz problemami związanymi z Azją i Ameryką. Owszem, Europa jest dla Rosji ważnym partnerem w rozmowach, powiedzmy, o uregulowaniu sytuacji na Bliskim Wschodzie. Ale nie będzie się liczyć w zbliżającej się rozgrywce z USA o Iran i Koreę Północną albo w wielkim meczu z Chinami.

Bo niezależnie od realnych możliwości, Rosja zechce wziąć udział w tej grze. I przypomnieć, że jest osobnym kontynentem, zajmującym obszar o powierzchni jednej siódmej wszystkich lądów.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
W latach 1992-2019 związana z Ośrodkiem Studiów Wschodnich, specjalizuje się w tematyce rosyjskiej, publicystka, tłumaczka, blogerka („17 mgnień Rosji”). Od 1999 r. stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”. Od początku napaści Rosji na Ukrainę na… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 23/2003

Artykuł pochodzi z dodatku „Przed referendum