Oscar uświęca środki

O czym właściwie opowiada Scorsese? Jeśli o wojnie gangów, to gdzie jej przyczyna? Jeśli o korupcji polityków, to co świadczą oni w zamian? Jeśli o walce dobra ze złem, to dlaczego zło jest zaledwie groteskowe?

30.03.2003

Czyta się kilka minut

Kiedy zeszłej jesieni „New Yorker” wydrukował profile (reportaż biograficzny) szefa Miramaxu Harveya Weinsteina, z dziesięciostronnicowego artykułu wyłoniła się postać aroganckiego gbura, który pomiata wszystkim i wszystkimi, a liczy się tylko z silniejszymi od siebie. Trzem milionom naważniejszych czytelników w Stanach ukazał się wizerunek brutalnego chama, który posuwa się do pouczania samego Martina Scorsese i grozi mu odebraniem filmu. Bezczelność tak niesłychana, jakby, powiedzmy, Rywin chciał zwolnić Wajdę z produkcji „Pana Tadeusza”. To nie był reportaż, to była egzekucja. Sprawiał wrażenie, jakby najbardziej miarodajny i opiniotwórczy tygodnik Ameryki dostał zlecenie na głowę Weinsteina. Niezwykłe, bo słynący z niezależności i niezłomności „New Yorker” przez ponad siedemdziesiąt lat swojego istnienia nie wdawał się w takie porachunki.

Kto walczy z bogiem?
Martin Scorsese jest dla Nowego Jorku niemal ikoną, jak, nie przymierzając, Hrabal dla Pragi albo Jerofiejew dla Moskwy. To on w ogromnej mierze przyczynił się do zbudowania mitu tego miasta, wyposażył go w legendę, wymyślił mu brutalny etos i go sportretował. W Nowym Jorku Scorsese nie jest „baronem”, jest carem. Nie, nie jest carem, jest bogiem. W Nowym Jorku nie zadziera się ze Scorsesem. A każdym razie - nie bezkarnie.

Tekst w „New Yorkerze” był taktycznym manewrem, pogróżką i bezwzględnym odwetem w prawdziwej wojnie prawdziwych gangów, w której od pół wieku zmagają się artystowskie, intelektualne pięknoduchy Manhattanu z buchalterami i liczykrupami Hollywood. Jedni mają władzę, bo publiczność kocha ich filmy, drudzy mają władzę, bo mają pieniądze, które ta publiczność zostawiła w kinowych kasach. Fakt, że Weinstein jest nowojorczykiem i tamże mieści się kwatera główna Miramaxu, nie ma nic do rzeczy, bo od przejęcia niezależnego Miramaxu przez korporacyjnego Disneya jest on przede wszystkim żołnierzem Hollywood.

Mimo pełnego embarga na wiadomości z planu, do prasy co jakiś czas przeciekały wiadomości o tym, że Weinstein próbuje ingerować w scenariusz, że usiłuje skrócić film zakręcając kranik z pieniędzmi, że niekoniecznie podoba mu się obsada, że kłóci się ze Scorsesem niemal o wszystko. Przez blisko dwa lata obaj panowie co jakiś czas zgodnie zapewniali prasę, że są przyjaciółmi, a współpraca, mimo nieznacznych rozbieżności artystycznych, układa się sielankowo. Każdy, kto myśli, że zna Weinsteina, współczuje Scorsesemu. Każdy, kto zna filmy Scor-sesego, myśli, że Weinstein powinien pokornie czekać na ostateczny efekt Mistrza. Ale kiedy film wchodzi na ekrany, jedni i drudzy zaczynają przebąkiwać, że może ten Weinstein nie jest takim całkowitym ignorantem. Może i cham, ale co nieco jednak wie o filmie.
Pytania bez odpowiedzi
,,Gangi Nowego Jorku” opowiadają historię niegodziwie błahą. W krwawej ulicznej bitwie rzezimieszków nazywających samych siebie „rdzennymi” Amerykanami (protestanci) pod wodzą Billa „Rzeźnika” (Daniel Day-Lewis) z irlandzkimi rzezimieszkami (katolicy) pod wodzą „Księdza” Vallona (Liam Neeson) ten ostatni ginie z ręki tego pierwszego, na oczach swego kilkuletniego syna.

Dziesięciominutowa sekwencja bitwy i jej uczestnicy wyglądają, jakby chwilę wcześniej zbiegli z planu „Władcy pierścieni”. „Rzeźnik” jest naprawdę rzeźnikiem, „Ksiądz” to przydomek, jego syn ma na imię Amsterdam i po szesnastu latach w sierocińcu o chwytającej za serce nazwie Hell's Gate wraca jako Leonardo DiCaprio, dysząc żądzą odwetu na mordercy ojca. Podążając krętą ścieżką zemsty zostaje jednym z najbardziej oddanych opryszków „Rzeźnika”, zdobywa jego sympatię i zaufanie. „Rzeźnik”, który nie wie, że Amsterdam jest synem wroga i sam śmiertelnym wrogiem, wygłaszadłuższy monolog o ojcowskich uczuciach, co ma prawdopodobnie symbolizować antyczno-szekspirowsko-psychoanalityczne powikłania ich więzi, ale na ekranie nie wyrasta ona ponad kliszę.

Zemsta czeka sobie na dogodną okazję, tymczasem DiCaprio poświęca więcej czasu byłej kochance „Rzeźnika”, Jenny (Cameron Diaz), oczywiście za jego ojcowskim przyzwoleniem. Razem z Amsterdamem wzruszymy się jeszcze jednym monologiem Day-Lewisa, w którym oddaje honory zaszlachtowanemu przez siebie „Księdzu”. Nie jest tylko jasne, skąd u „rdzennych” taka nienawiść do irlandzkich przybyszów, ale tego nie dowiemy się do końca. Kiedy „Rzeźnik” odkryje prawdziwą tożsamość DiCaprio, film zacznie się od nowa, ale napięcie już nie przekroczy dawki, po której zapominamy o popcornie. Melodramat i, niestety, niewiele ponadto.

Całość skończy się jak należy - z pomocą armii DiCaprio pomści ojca. Już mniejsza o to, skąd, jak i dlaczego pojawia się niebieski żołnierz, niechże to pozostanie sekretem, na wypadek, gdyby ktokolwiek chciał zainwestować prawie trzy godziny w odkrycie, że w gruncie rzeczy niedokładnie wiadomo, o czym jest ten film. Jeśli o wojnie gangów, to gdzie jej przyczyna? Jeśli o korupcji polityków, to co świadczą oni w zamian? Jeśli o walce dobra ze złem, to dlaczego zło jest zaledwie groteskowe, jak szklane oko „Rzeźnika”, a dobro infantylne, jak zarost na brodzie DiCaprio? Jeśli zaś o tym, że korzenie Nowego Jorku tkwią w zbrodni i chciwości, to gdzie są cele uświęcone tymi metodami? Bo ja nie wiem.

Wojna i jej ofiara
O czym jest film, nie wie też, zdaje się, amerykańska krytyka. I żeby powagę tej konfuzji zrozumieć, trzeba wiedzieć, że główne tytuły prasy kolorowej przypominają trochę znane z naszej przeszłości ofiary Komitetu Centralnego: o porażkach nie piszemy. Dobrze albo wcale.

Przyczyny są z grubsza dwie, psychologiczna i ekonomiczna. Psychologiczna: większość recenzentów lubi otrzymywać zaproszenia na tak zwane press junkets, gdzie przez kilka dni w wytwornych hotelach i przy dekadenckich bufetach obcują z gwiazdami, reżyserami i producentami, obsypywani podarunkami (z biżuterią włącznie), karmieni i pojeni do stadium, w którym krytyczny zmysł i intelektualna przyzwoitość popadają w letarg. Jest cała klasa recenzentów związanych z wysokonakładowymi, masowymi tygodnikami, którzy otwarcie przyznają, że właściwie nie muszą mieć stałego miejsca zamieszkania, bo mogą przemieszczać się z jednego junket do drugiego. Ci nie napiszą jednego złego słowa, choćby film był zły, nudny i pretensjonalny, z obawy przed trafieniem na czarną listę, którą prowadzi każde studio. Druga przyczyna, natury ekonomicznej, dotyczy przede wszystkim poważnych krytyków związanych z najważniejszymi tytułami prasy codziennej. Ci z kolei są pod presją wydawców, dla których całostronicowa reklama Miramaxu jest ważniejsza niż wymierzanie sprawiedliwości Scorsesemu.

A jednak „Gangi Nowego Jorku” okazały się nie do obrony i zostały przez tę część krytyki sponiewierane. Kenneth Turan, krytyk „Los Angeles Times”, jeden z najbardziej opiniotwórczych w Stanach, pisze: „Mija dwadzieścia pięć lat odopublikowania anonsu w jednym z branżowych pism hollywoodzkich o tym, że reżyser Martin Scorsese przygotowuje produkcję opowieści o XIX-wiecznych ulicznych zabijakach pod tytułem »Gangi Nowego Jorku«. Dziś mamy film przed sobą. Nie warto było czekać”. A.O. Scott z „New York Times”, gazety żywotnie zainteresowanej wszystkim, co służy mitologii Nowego Jorku i zawsze bliskiej Scor-sesemu, jest mniej dosłowny, ale za to wykwintnie szyderczy - według niego film jest „niemal wielki”, po czym wylicza tuzin powodów uzasadniających użycie słowa „niemal”, z których każdy jest dość dobry, by film zdyskwalifikować.

W dwóch kwestiach wszyscy są zgodni: DiCaprio to potworny błąd w obsadzie, a cały film należy do Day-Lewisa, mimo że jego gra jest groteskowa niemal do granic wytrzymałości przeciętnie odpornego na kabotyństwo widza. Ma się wrażenie, że taką grą próbuje on zakomunikować widzom swój dystans do opowiadanej historii i do własnego wcielenia. To jak próba wtłoczenia szekspirowskiego aktora w bulwarową komedię z morałem. DiCaprio natomiast przez trzy godziny jest szczerze przejęty swoją rolą, co sprawia, że między dwiema głównymi postaciami filmu nie ma żadnego napięcia.

Poza tym wszystko jest w tym filmie aż nadto doskonałe: scenografia, zdjęcia, charakteryzacja i rekwizyty sprawiają wrażenie, że cała energia twórców (hojnie wsparta budżetem stu milionów dolarów) została zużyta na odtworzenie realiów epoki i w tej pieczołowitości gdzieś zapomniano o historii, którą miano opowiadać. Na trzydziestu hektarach rzymskiego Cinecitta zbudowano wierną replikę dolnego Manhattanu. Taki rozmach, zdawałoby się, powinien czemuś służyć. Tymczasem „Gangi” są całkowicie wolne od tego epickiego rozmachu, tak charakterystycznego dla wcześniejszych filmów Mistrza. Nawet brutalność i krew, artystyczne linie papilarne Scorsesego, są w „Gangach” jakieś zbyt wypracowane, przemęczone.

Film powstał w oparciu o wydaną w 1928 roku książkę pt. „Gangs of New York” Herberta Asbury, autentyczną kronikę wojen kryminalnego podziemia. Ale gdzieś w procesie adaptacji przez prawdziwie najlepszych hollywoodzkich scenarzystów (Steve Zaillian i Kenneth Lonergan), w trakcie przykrawania jej przez speców od marketingu do ich własnych wyobrażeń o oczekiwaniach widza, i przez ćwierć wieku przygotowań samego Scorsesego, zatracił się tragiczny wymiar historii, ten antyczny pierwiastek, tak przejmujący na przykład w „Ojcu chrzestnym”.Nie znaczy to, że film nie ma kilku scen wielkich, dramatycznych i historycznie prawdziwych. Owszem, ma, ale wątłość narracji, która do nich wiedzie, oraz katastrofalna obsada odbierają im i wiarygodność, i wielkość, i dramat. Nie da się znakami z domeny filmu animowanego opowiedzieć dramatu zbrodni, zemsty, korupcji i niemożliwej miłości, bo na końcu okaże się, że powstał zaledwie kolejny, kostiumowy melodramat.

Scorsese, niewątpliwy geniusz i klasyk, który kształtował oblicze kina przez dwie generacje, powinien był to wiedzieć. Czy właśnie nie to przeczuwał Weinstein przyglądając się dzień po dniu, w którą stronę zmierza jego sto milionów? Rasowy producent od pierwszego do ostatniego klapsa wie, że ani film w całości, ani żadna z jego scen nie wejdzie do historii kina, że żadna z nich nie jest tą sceną, którą pokolenia widzów opowiadają sobie cytując całe dialogi, jeszcze zanim w kinie zabłysną światła. W wojnie gangów, której „Gangi Nowego Jorku” n i e opowiadają, Weinstein jest pierwszą ofiarą, ale też Scorsese nie jest zwycięzcą.

Konsternacja i gniew
Mimo czterech nominacji za najlepszą reżyserię Martin Scorsese nigdy nie dostał Oscara. Jak to, zapytamy zdziwieni, za „Taksówkarza” też nie dostał? Naprawdę? No. Naprawdę. Chaplin, Welles, Hitchcock, Kubrick i Altman też nie. Niezbadane są wyroki Akademii, ale wiadomo, że już nie raz w przeszłości najwybitniejsi twórcy otrzymywali najwyższe honory za swoje najsłabsze filmy tylko dlatego, że pora już była, że nie można było tego dłużej odkładać i również dlatego, że producent filmu przypuścił zmasowany atak. Jest oczywiście honorowy Oscar za całokształt, ale na to byłoby jeszcze za wcześnie, Scorsese ma dopiero sześćdziesiąt jeden lat. Poza tym honorowy Oscar nie przekłada się na wynik w kasach, bo mało kiedy zbiega się z nowym filmem w kinach, więc nie jest inwestycją wartą zachodu dla producenta.

Miramax, zbieracz Oscarów, który tylko w tym roku ma ze czterdzieści nominacji, jest znany z kreatywnego podejścia do oscarowego lobbingu. Mówiąc wprost, firma ta zrewolucjonizowała technologię pozyskiwania głosów członków Akademii i marketingowego zastosowania samej nagrody, łamiąc przy tym po kolei wszystkie pisane oraz niepisane zasady, budząc liczne kontrowersje i stale przesuwając granice dobrego smaku. Akademia, znana ze wstrzemięźliwości i dyskretna jak brytyjski dom panujący, powstrzymywała się od komentarzy. Do czasu.

Skandal wybuchł, gdy legendarny Robert Wise, pięciokrotnie nominowany i dwukrotnie uhonorowany Oscarem za reżyserię, niezwykle wpływowa postać przemysłu filmowego i były prezydent zarówno Akademii, jak i Cechu Reżyserów (Directors Guild), opublikował w ,,Los Angeles Daily News” tekst, w którym składając hołd Scorsesemu niemal otwarcie nawołuje do głosowania na „Gangi Nowego Jorku”. Rzecz bez precedensu, ponieważ regulamin Akademii, którego Wise był jednym z autorów, wyraźnie zabrania członkom ujawniania, jak głosowali. Obecny prezydent Akademii Frank Pierson nazwał to „jawnym pogwałceniem zasad” dodając, że w reakcjach członków przeważa „konsternacja, gniew i wściekłość”. Potwierdził też, że bliżej nieokreślona liczba spośród około sześciu tysięcy uprawnionych do głosowania zwróciła się z prośbą o zwrot wypełnionych już kart, by mogli wykreślić nazwisko Scorsesego.

W istocie rzeczy to nie laurka (którą, jak przyznaje Wise, napisał jego asystent) tak bardzo rozsierdziła Akademię, lecz użytek, jaki zrobił z niej Miramax. Obyczaj pozwala w reklamie filmu użyć cytatu z recenzji i studia filmowe robią to nagminnie. Tymczasem Weinstein polecił wydrukować cały esej Wise'a w pismach branżowych Hollywood oraz w „New York Times” i „Los Angeles Times” jako płatną reklamę, w oczywisty sposób wymierzoną w głosujących, a nie w publiczność, jako że nie zawiera ona ani nazw kin, gdzie „Gangi” można zobaczyć, ani godzin rozpoczęcia seansów. Zacytujmy tylko jedną, miarodajną opinię. Barry Levinson (Oskar za „Rain Mana”) nazywa tę praktykę czymś „skrajnie wulgarnym” i dodaje: „Patrzysz na taką reklamę i myślisz: Mój Boże, dlaczego po prostu nie wetkniemy ludziom pieniędzy przykazując, jak mają głosować?”

Nie sposób przewidzieć, czy zabieg Weinsteina okaże się dla filmu Scorsesego pocałunkiem śmierci, tym bardziej, że znaczna część członków Akademii wysłała swoje karty do głosowania przed ukazaniem się panegiryku Wise'a, a reguły nie przewidują możliwości ich zwrotu i ponownego głosowania. A może wręcz przeciwnie, bo trudno uwierzyć, by w hollywoodzkiej kulturze skandal - jakikolwiek skandal - mógł zaszkodzić. Ale już sam fakt, że w czasie nadciągającej powtórnej pustynnej burzy, bezustannego zagrożenia terroryzmem i rozległego zawału ekonomicznego historia taka jak ta trafia na pierwszą stronę „Los Angeles Times”, zdaje się dowodzić, że w tej wojnie gangów kolejną ofiarą może być sam Scorsese, a zaraz za nim dobry smak i my, widzowie.

Nowy Jork, 15 marca 2003

„GANGI NOWEGO JORKU”. Reż.: MARTIN SCORSESE. Scen.: Jay Cocks, Steven Zaillian i Kenneth Lonergan. Zdj.: Michael Ballhaus. Scenogr.: Dante Ferretti. Muz.: Howard Shore. Prod.: Alberto Grimaldi, Harvey Weinstein. Wyst.: Leonardo DiCaprio, Daniel Day-Lewis, Cameron Diaz, Liam Neeson i in. USA 2002. Dystryb. w Polsce: Best Film CO.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 13/2003

Artykuł pochodzi z dodatku „Film w Tygodniku (13/2003)