Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Niewielka książeczka Renaty Radłowskiej - dziennikarki i mieszkanki tzw. "starej" Nowej Huty - to swoiste antidotum, broniące sąsiadów autorki przed stereotypami, które ciągle jeszcze pozwalają krakusom ze Śródmieścia czy Krowodrzy przechwalać się, że nigdy nie byli jeszcze w tej dzielnicy "chamstwa i bandytyzmu", zaś coraz częstszym gościom ze świata podczas wizyty w "żywym skansenie komunizmu" poszukiwać jedynie niezdrowego dreszczyku emocji.
"Nowohucką telenowelę" trudno przypisać jakiemuś gatunkowi. Nie jest to ani zbiór reportaży, ani literacka galeria portretów. Raczej rodzaj litanii, przywołującej "patronów" tego miejsca: "Zbyszka od niejeżdżenia", "Janusza od jesiennych romansów", "Marię od cegieł", "Gienię od patrzenia na cmentarz"... Po każdym wezwaniu następuje opowieść o próbach i cudach - trochę jak ze średniowiecznej "Złotej Legendy".
Patronami niechcianego miasta nie są bowiem wcale komunistyczni ideolodzy, sowieccy inżynierowie, przestarzały, trujący kombinat, ba nawet nie architekci, których projekt zaczyna się zresztą coraz bardziej dowartościowywać, przyznając z dzisiejszej perspektywy, że stworzyli ostatnie konsekwentne założenie urbanistyczne w Krakowie. Patronami Nowej Huty są ludzie nieznani, którzy przeżyli tu całe życie - nierzadko akuszerowie jej narodzin.
Choćby tylko Franciszek i Zosia. Historia ich miłości tylko na początku przypomina warszawską "Przygodę na Mariensztacie". On - urodzony w czworakach, które po wojnie zamieniły się w przedszkole z popiersiem Stalina - tułał się z rodzicami i rodzeństwem po krewnych. Przybył na gigantyczny plac budowy, marząc o domu dla siebie i kobiety, którą kochał, zakwaterowanej w innym hotelu robotniczym. Kiedy własnymi rękami budował eleganckie osiedle Willowe, obiecywał jej, że to właśnie będzie ich dom. Przydziału nie dostał. Mieszkanie otrzymał znacznie później - o wiele gorsze. Przeżyli w nim całe życie: to ona nie chciała go zmienić.
Albo opowieść o dwóch siostrach: jedna poszła do miasta, druga została w Kościelnikach, wiosce niedaleko Nowej Huty. Kiedy starsza z nich zmarła, jej syn postanowił zabrać ciotkę z rozsypującej się chałupy do wygodnego mieszkania na Wzgórzach Krzesławickich - miała już przecież niemal 90 lat! Marniała w tym mieszkaniu, nie umiała się w nim odnaleźć, a kiedy umarła, okazało się, że przekazała siostrzeńcowi w spadku tęsknotę za Kościelnikami i chałupą, "która należała teraz nie wiadomo do kogo".
Te opowieści o - zwyczajnym? - życiu są równie prawdziwe, jak nowohuckie świadectwa o indoktrynacji, ekonomicznych absurdach, pijaństwie i prostytucji, ale także o rodzącym się tu oporze wobec totalitaryzmu. Niosą ogromny ładunek metafory, przypominając nieco mity. Dlatego autorka książki, nowohutczanka, mogłaby zostać po prostu "Renatą od pisania".
Renata Radłowska, Nowohucka telenowela, Wydawnictwo Czarne, 2008