Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Trafiłam w serwisie medium.com na termin „detoks od muzyki”. W pierwszym odruchu zaśmiałam się, bo brzmiało to jak niesławne mądrości Tipper Gore i telewizyjnych kaznodziejów z Ameryki czasów Reagana, którzy straszyli występkiem szerzącym się poprzez piosenkę, i uznałam to za żart. Niestety, ten ktoś pisał zupełnie serio: postanowił na pewien czas zrezygnować z kontaktu z muzyką, gdyż uznał, że może mu szkodzić. W innym zakątku sieci trafiłam na porównanie „ogłuszania się agresywną muzyką” do uzależnień od substancji chemicznych. Uwierzyłam wtedy, że faktycznie możemy żyć w czasach nowego purytanizmu. Wcześniej traktowałam te diagnozy jako przesadzone, ale im głębiej nurkuję w uniwersum samodoskonalenia, tym mocniej przekonuję się, że jest wielu ludzi, którzy marzą o pozbyciu się z życia czynnika ludzkiego, czyli błędu, ale także przyjemności.
Można zrozumieć ludzkie zmęczenie hałasem, pośpiechem czy nadmiarem informacji. Sama na to narzekam i wiem, że zbyt wiele czasu spędzam w internecie na własną zgubę. Zdumiewającym jednak jest zarysowanie zjawisk, które byłabym skłonna postrzegać jako zdrową alternatywę dla używek czy pozytywną pasję, jako niebezpieczeństw bliskich narkotykom. W końcu gdy poddajesz się detoksowi, to znaczy, że coś cię zatruło. Główny zarzut polega na prowokowaniu do ucieczki oraz na skażeniu biochemicznym: muzyka ma wpływać na gospodarkę dopaminą w mózgu (a to substancja chemiczna du jour, na której ostatnio zna się każdy niechemik i niebiolog, dlatego ja już nic więcej o tym nie napiszę). Ludzie aseptycznie czyści uznają satysfakcję z twórczości za odmianę konsumpcji. A to znaczy, że ma powodować bałagan, czyli zło.
Od czego zatem „uciekają” ci godni pożałowania tchórze, te niedoskonałe byty, którym zdarza się lubić muzykę, gry albo spacery bez celu i krokomierza? Otóż od „obecności tu i teraz”, od czystości umysłu i pełnej koncentracji, a przede wszystkim od produktywności. Autor wyznania o detoksie od muzyki stwierdził jeszcze, że „coś, co w ciągu dziesięciu minut potrafi wywołać radość, smutek czy determinację, nie może być zdrowe”. A niezdrowe znaczy niegodne. Po detoksie nasz bohater chwalił swoją zdolność do szybkiego wejścia w tryb pracy oraz wolność od uczuć i myśli. To, dla odmiany, godne. Miałabym zatem być wolna od pragnień, ale gotowa poświęcić swoją autonomię, wolę i czas mglistej obietnicy lepszego życia.
Czym jeszcze, oprócz pracy na zawołanie, można zasłużyć sobie na miano człowieka produktywnego? Np. pożądane są sporty – ale nie takie, w których czerpie się radość z ruchu (jak pisał Roger Caillois: „zabawy typu illinx”), ale takie, które wymagają spartańskiej dyscypliny i regularności. Rolki, bieganie z psem czy koszykówka to jakaś dziecinada, prawdziwie Produktywny Człowiek musi być doskonale mierzalny i wybierze takie sporty, przy których podda się ścisłemu reżimowi, choć nie jest i nie będzie zawodowcem. Frajda, jaką można czerpać z ruchu, to coś gorszego niż grzech – to strata czasu i uwagi, które można by było ulokować wydajniej.
Ponieważ algorytmy doskonale wiedzą, jakie zagadnienie aktualnie mnie frapuje, podsyłają mi pomysły na nowe kursy produktywności, obiecujące, że stanę się doskonale przewidywalnym człowiekiem, któremu niezmąconą równowagę na cały dzień zapewni „poranna rutyna” (ciekawe, że skojarzenie z nudą i brakiem smaku życia, wbudowane w polskie znaczenie tego słowa, dziś się zaciera). Nie mam wątpliwości, że to nie tylko nie zadziała, ale również nie chciałabym osiągnąć takiego rezultatu, pozostając przy własnej wadliwości z całym dobrodziejstwem inwentarza.
Z reklam i rekomendacji wyłania mi się jednak wizja, że pragnieniem ludzi, którzy dążą do detoksu od wszystkiego, co grzesznie rozpraszające, jest absolutna aseptyczność i pożyteczność. Jason Tebbe, autor artykułu o „wiktorianach XXI wieku” w magazynie „Jacobin”, który swego czasu cieszył się popularnością jako demaskacja pozorów „zdrowego życia”, wspominał, że muzyka padała ofiarą formatowania pod obowiązujące idee. W czasach wiktoriańskich miała służyć celom edukacyjnym – broń Boże nie rozrywce. Podobnie sport nie może cieszyć. Praca, a raczej wydajność również stanowi tu cel sam w sobie. Jest to jednak wydajność nieprowadząca do niczego konkretnego, sztuka dla sztuki, wysiłek, z którego nie powstają domy, chleby, filmy ani programy. Podobnym celem samym w sobie jawi się poszukiwanie równowagi biochemicznej mózgu, tylko po to, by być w równowadze (a przez to bardziej przewidywalnym i wydajnym). Z publikacji, które czytam ze zgrozą i fascynacją, wyłania mi się obraz człowieka ogarniętego lękiem przed brakiem równowagi i poszukującym jej z uporem godnym lepszej sprawy. Czy ta obietnica jest w ogóle wiarygodna, czy to pałac z tektury? Co się stanie, gdy już zostaniemy zrównoważonymi i produktywnymi ludźmi pozbawionymi pragnień i odruchów? Czy będziemy szczęśliwi, czy tylko przyzwoici, a może dwulicowi jak prawdziwi wiktorianie?
Zamierzam badać to zjawisko dalej, ale już przy muzyce. Oraz kawie. ©