Obrazki z wystawy

"Do Sieny najlepiej przyjechać nad ranem, gdy kruche palce świtu ledwie muskają powietrze, a chłodne zygzaki tajemniczego losu oblepiają twarz. O, taki początek to jest prawdziwy początek. Albo taki: "W Padwie, szukając śladów Giotta, odbywałem magiczną podróż w czasie, podróż do źródeł patrzenia. Takie początki to rozumiem, wszystko jest - wzniosłość, wrażliwość, erudycja, prawda, dobro i piękno. Wszystko, co trzeba, żeby zdobyć uznanie wyrafinowanego estety. Ale żeby napisać na przykład: "Przyleciałem do Berlina izidżetem. Wiało jak na Kurdwanowie?.

05.05.2006

Czyta się kilka minut

Albo: "W pociągu nie spałem całą noc. Rano obiłem mordę facetowi, który chrapał"? O, żeby tak napisać, to trzeba być człowiekiem, który Wojciecha Karpińskiego na pewno nie czytał i nie przeżywał z nim tkliwych godzin nad obrazami włoskich mistrzów. Żeby tak napisać, to chyba trzeba nie odróżniać Pontorma od Perugina albo Teniersa od Cuypa. Żeby tak napisać, to trzeba nie mieć sumienia.

Kto jednak z nas - prowincjonalnych łapserdaków z przyblokowych podwórek, którzy wszędzie na świecie omijają dalekim łukiem sale z malarstwem impresjonistycznym - mógłby mieć prawo do takich wzruszeń? Na to, żeby tak pięknie zacząć, trzeba było od małego latać po muzeach, a nie grać kapslami w Wyścig Pokoju i z dziką satysfakcją Szozdą wywalać Szurkowskiego z trasy. Na to, żeby tak pięknie zacząć, trzeba było nie fascynować się w młodości szalonymi rajdami Zbyszka Guta z Odry albo nieziemskimi robinsonadami Mariana Szei z Zagłębia, tylko czytać "Pamiętnik egotysty".

Kiedy więc leciałem izidżetem do Berlina, wiedziałem, że coś jest nie tak, że to nie ja powinienem pisać o wystawie w Neue Nationalgalerie, ale ktoś z gildii magazynierów kruchych wrażeń. Jak zacząć, myślałem nerwowo, jak zacząć esej o moich przygodach w Berlinie, żeby sprostać wyzwaniu rzuconemu przez najwykwintniejsze umysły? Na Schönefeld wiało niestety jak na Kurdwanowie, choć - łatwo to zgadnąć - w myślach nie użyłem wcale słowa "wiało", zbyt łagodnego jak na mój znerwicowany umysł. Kolejka U7 (a może

U 9?) wiozła mnie do miasta przez prawie godzinę. Na Warschauer Strasse trzeba się było przesiadać jeszcze w S coś tam. Wokoło syf straszny, najstraszniejszy. Wiem doskonale, że liczni autorzy "Wędrówek po Włoszech", "Obrazów Włoch", "Podróży do Włoch", "Pamięci Włoch" i innych włoszczyzn słowa "syf" nie mają w swoich słowniczkach, ba!, nie używa go zapewne także niestrudzony najemnik umysłu podróżniczego Dariusz Czaja, więc śpieszę uprzedzić czytelników, którzy już szykują papeterię, by dać odpór mojemu brakowi kultury słowa, że tego wstrętnego wyrazu użyłem niechętnie, z rozpaczy, z troski o najwierniejszą wierność rzeczywistości, bo ciągnące się kilometrami wschodnie przedmieścia Berlina tak właśnie - syfiaście - wyglądają.

Na Warschauer Strasse, peryferyjnym węźle przesiadkowym, poczułem się jak na Warszawie Wschodniej albo na Grochowie i pomyślałem, że to może Bieńczyk powinien pisać o tej wystawie, bo on na Grochowie wychowany i do dziś - choć tam już nie mieszka - brzydotę Grochowa w sobie nosi. O, Bieńczyk świetnie zna miejskie liszaje, odłażący tynk i pajęczyny w rogu, i choć wina subtelne ze znawstwem kosztuje, to jednak w liszaj wpatrzony i pod każdym korkiem znaków upadku szuka, często mnie nawet do tego szukania zachęcając, z czego chętnie korzystam, dokładając i swoją smutną nutę do tego beznadziejnego koncertu.

Więc idę wśród tego syfu strasznego i ciągle pytam sam siebie: co ja - dziecię trzepaka i śmietnika - mogę pisać o tym pięknym świecie, który za chwilę napadnie mnie swoją bezczelnością? Co ja mam wspólnego z tymi malarzami i pisarzami, którzy w niedosiężnych rejonach ducha mieszkają, a ja tylko patrzę dookoła siebie, żeby jakąś zapiekaneczkę przyuważyć, jakiś kebabik przysposobić, bo niby lot izydżetem szybki, ale jednak parę godzin od śniadania minęło, a tu same wykopy i bajzel, bajzel, bajzel. O, gdyby Bieńczyk przez taki zasyfiony placyk jak ja przechodził, to zaraz by stanął w zadumie i na poczekaniu zmajstrował jakiś szlachetny kawałek, powiedzmy taki: "Berlin się zmienia! Lecz trwa w smutku mego glorii! / Pałace, rusztowania, marmuru kawały, / Stare przedmieścia, wszystko godne alegorii".

O, gdyby Bieńczyk był ze mną, to zaraz bym się poczuł raźniej, bo choć wychowałem się na osiedlu Wyżyny, to jednak wzniosłość innym przypadła w udziale. Nie ma niestety przy mnie Bieńczyka, nie ma kto zaordynować alegorii, brnę poprzez kupy śmieci zalegające wschodni Berlin i wreszcie, po jakiejś godzinie czy dwóch, głodny jak skurczybyk, zmarznięty i zdołowany, docieram do kresu pielgrzymki. I tu, nareszcie, nowy duch we mnie wstępuje.

Plac Poczdamski!

Pamiętam, jak kiedyś Bieńczyk w szale natchnienia recytował mi tutaj swój głęboki poemat, z którego zapamiętałem jedną tylko linijkę: "Tu niegdyś menażeria miała swe obozy". Niegdyś, mój drogi Bieńczyku? Co ty pleciesz? Niewyobrażalnie apetyczna menażeria rozkłada swoje obozy wszędzie, jak okiem sięgnąć. Nie wiadomo, co wybrać: z daleka mami oczy lśniąca fasada Sony Center, zmysłowo woła Zwierzęcy Ogród, przepastne sklepy z fikuśnymi fatałaszkami w galerii Arkady zapraszają, jeziorko do puszczania kaczek niedwuznacznie kusi, metaliczna ruletka w pobliskim kasynie paluszkiem kiwa, pub, w którym króluje drink Dirty Scout Girl, sprzeciwu zdaje się nie znosić. Nad wszystkim zaś góruje turecka dyskoteka Salome, z namiotów której, zza spuszczonych kotar, dobiegają obiecujące melodie kołyszące do tańca gładkie i brązowe brzuchy.

Stoję na tym placu i nie wiem, w którą stronę powłóczyć moje napoczęte obietnicą szczęścia ciało. W stronę kultury, gdzie czeka wystawa, czy natury, gdzie czeka upodlenie? W sukurs idzie mi pamięć, choć nie tak bardzo się męczy, bo zdarzenie sprzed chwili pochodzi.

Siedzę sobie jeszcze w metrze, wchodzi para dwudziestolatków. On - wysportowane dziecko, z barami większymi od wyobraźni, ona - z czarnymi oczami, w których niejeden facet się już utopił. Gadają sobie niby cicho, ale jednak głośno, ona w pewnym momencie mówi, że chciałaby jeździć na motorze i to bardzo szybko. On, wyraźnie zakłopotany, nie wie, co odpowiedzieć, coś tam przebąkuje, że to dla mężczyzn raczej, że dziewczyny to może do szydełkowania, takie żarciki kiepskie serwuje, ale już widzę, jak jego męska imaginacja wali się z łoskotem pod naporem wstrząsającego obrazu kobiety na motocyklu, widzę, jak dziewczyna tajemniczo się oddala w marzeniach od świata, w którym chłopak zaczyna nerwowo miętosić w dłoni rurkę z kremem. Patrzę na to wszystko w smutku mojej glorii i uśmiecham się ze zrozumieniem do pięknej dziewczyny. Wychodząc z metra, przypominam sobie słynny czterowiersz Bieńczyka napisany za młodu w berlińskim metrze:

Jak ubogi rozpustnik rozpaczliwie pieści

I kąsa starej dziewki udręczone łono,

Podobnie my chwytamy rozkosz ukradzioną,

Jak w zwiędłej pomarańczy poszukując treści.

Miał rację mój kompan serdeczny, miał rację. Jestem na Placu Poczdamskim. Zamykam oczy, widzę przed sobą zwiędłą pomarańczę Berlina, wzdycham ciężko i idę do najbliższego pubu wypić drink Dirty Scout Girl, którego nie doczekały hufce walterowskie. A potem żadnych alegorii, żadnych alegorii, tylko do Salome, do Salome! Z Salome jednak - dowiem się tego nazajutrz - najlepiej wyjść nad ranem, gdy kruche palce gastarbeiterów ledwie muskają powietrze, a ich chłodne sygnety zaczynają oblepiać twoją twarz.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Teoretyk literatury, eseista, krytyk literacki, publicysta, tłumacz, filozof. Dyrektor artystyczny Międzynarodowego Festiwalu Literatury im. Josepha Conrada w Krakowie. Stefan and Lucy Hejna Family Chair in Polish Language and Literature na University of… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 19/2006