Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Polska i Węgry zapowiedziały zawetowanie dwóch filarów finansowych UE na najbliższe lata – co mogłoby być szczególnie dotkliwe zwłaszcza w przypadku funduszu odbudowy dla gospodarek najmocniej spustoszonych pandemią. Nie chodzi o niezgodę na konkretne kwoty czy ich podział na kraje i sektory, ale o dołączony do pakietu dodatkowy mechanizm wiążący transfery z respektowaniem traktatów i zasad rządów prawa.
Wszystkie ważne etapy rozwoju Unii były zawsze twardą grą interesów utrudnioną dodatkowo przez zasadę jednomyślności. Historia UE jest usiana wetami, które umiano twórczo ominąć. Francuzi i Holendrzy powiedzieli „nie” konstytucji opracowanej w 2005 r. Rozmontowano ją wówczas na kawałki, porzucono symboliczną, federacyjną warstwę, a konkretne zmiany instytucji zostały wmontowane jako techniczne poprawki do istniejących traktatów i opakowano wszystko w nowy traktat. Zanim przyjęto go w Lizbonie w grudniu 2007 r., Polska rządzona przez PiS była wskazywana jako główny hamulcowy – wtedy walczyliśmy o korzystniejszy dla nas system głosowania i daliśmy się kupić „bezpiecznikiem”, który po bliższym oglądzie okazał się dużo słabszy, niż się to braciom Kaczyńskim wydawało. Potem zaś, kiedy Polska cofnęła swój sprzeciw, już gotowy traktat odrzucili w referendum Irlandczycy. Dali się przekonać do przyjęcia go w drugim podejściu po wywalczeniu osobnych protokołów gwarantujących im m.in. ochronę wewnętrznej polityki rodzinnej, czyli głównie restrykcyjnego prawa w sprawie aborcji.
Podobnie jak w latach 2005-07, dyskusja o tym, czy można wprowadzać ważne zmiany zasad tylnymi drzwiami albo wyposażać instytucje wykonawcze w mechanizmy tylko pozornie neutralne politycznie, nie jest banalna. Że nie o czysto „audytorskie” uprawnienia dla Komisji chodzi, dają do zrozumienia także niektórzy politycy z Niemiec, Francji czy Holandii. Obecnym rygoryzmem chcieliby pokryć swoją współwinę za to, że przez prawie 10 lat patrzyli przez palce, jak Viktor Orbán za obfite unijne środki betonuje autorytarną, klientelistyczną oligarchię. I zamaskować swoją frustrację, że procedury „naruszeniowe” wobec Polski i Węgier zgodne z art. 7 traktatu okazały się bezzębne. Zamiast zmieniać traktaty, co jest niewykonalne, próbuje się więc dokonać dalekosiężnych korekt na niższym poziomie systemu.
Czytaj także: Klaus Bachmann: Praworządność - koniec kompromisów
Owszem, o tym wszystkim można by dyskutować i wziąć na poważnie niektóre argumenty mniej fanatycznych przedstawicieli obozu władzy. Tyle że przez ostatnie pięć lat PiS skutecznie podważył swoją wiarygodność, jeśli chodzi o propaństwowe intencje w reformowaniu sądów. Jarosław Kaczyński zresztą tydzień temu w Sejmie jasno wskazał, co w głębi serca rozumie przez praworządność: opozycja miałaby pójść siedzieć. Hardość wobec Brukseli jest dziś tylko żetonem, jakim Ziobro próbuje licytować grubo powyżej swoich zasobów w dworskim pokerze przeciw premierowi. W takiej sytuacji Warszawa nie jest dla nikogo w Unii – nawet dla stolic tradycyjnie nieufnych wobec większych wpływów Brukseli – wiarygodnym partnerem.
Gra się będzie toczyć dalej, bo w Unii zawsze znajduje się trzecie wyjście. Nasza gospodarka najlżej ze wszystkich przeszła i zapewne dalej będzie przechodzić pandemiczne wstrząsy. W warstwie finansowej więc Warszawę stać na zapłacenie ceny, którą będzie opóźnienie startu funduszu odbudowy. A czegoś takiego jak solidarność europejska ta ekipa nie ma w swoim słowniku.