O wyborze stolicy

Zimno było, ale poszedłem. Po południu, a potem rano następnego dnia patrzyłem z okna hotelu na wyniosłą wieżę owiniętą niebieskim plastikiem, więc w końcu nie wypadało nie pójść.

21.05.2017

Czyta się kilka minut

O ósmej rano wszystko było jeszcze pozamykane, więc ludzie tylko trochę (i to raczej spieszący do pracy) skracali sobie drogę z jednej strony wzgórza na drugą. No ale sanktuaria, tak jak kurorty, najlepsze są after season albo trochę przed otwarciem.

Ludzkie jakieś bardziej się wydają, gdy sacrum gdzieś sobie odpoczywa. Tak było i teraz. Pani w barze przy Domu Pielgrzyma zrobiła mi podwójną neskę i nie chciała dopłaty. W kącie pod ścianą spał starszy mężczyzna i tulił do boku tobołek. Poza nim była tylko młoda para. Jedli na śniadanie bułki z masłem, parówki i jajecznicę. Z panem ze straży jasnogórskiej, przechadzającym się na zewnątrz, ponarzekaliśmy na majowy chłód. Ciągnął lodowaty wiatr, posypywało coś na kształt twardego śniegu, a miasto w dole wyglądało pięknie i rozlegle. No ale dobrze było ponarzekać z kimś jednak urzędowym i umundurowanym. Na parking zajeżdżały pierwsze autokary z ubraną na biało komunijną dziatwą. Z boku stał kamper na włoskich blachach. W środku być może spali italscy pielgrzymi, bo szyby miał zaparowane.

Przed bramą Jana Pawła II wisiały różne flagi, ale wrażenie robiła tylko jedna: pakistańska. Zielona z białym półksiężycem i gwiazdą. Obok robotnicy, jak gdyby nigdy nic, pchali taczki i ustawiali rusztowania. W okienkach zakonnice przyjmowały mszalne intencje. Kupowało się święty obrazek, wpisywało, co tam trzeba, i zanosiło do zakrystii przed mszą. Szczerze mówiąc: to mi się zawsze najbardziej podobało w miejscach kultu – zaplecze. Tak jak ten ciąg sklepików wpuszczonych w mury okalające klasztor. Jak takie groty, jaskinie handlu i dochodu wydrążone w skale świętości. Teraz były jeszcze nieczynne, ale przez szyby widać było, że mieli tam wszystko. Gofry, lody, różańce, homilie, a nawet film „Historia Roja” – stał sobie biedniutki i przykurzony w kąciku witrynki.

O dziewiątej zaczęli otwierać. Snułem się po schodach i dziedzińcach, ale nie byłem zdecydowany. W końcu wybrałem Arsenał, bo przecież chwalebne przewagi, ksiądz Kordecki, Kmicic, kolubryna, jednym słowem: militariów mi się zachciało. O ignorancka naiwności! Tam wota i klejnoty były i wystawa z okazji 300-lecia koronacji Obrazu. Obejrzałem niezbyt spiesznie, żeby przykrości panu strażnikowi nie zrobić, i wyszedłem jak niepyszny. Na zewnątrz tłum powoli gęstniał. Może nawet nie był to tłum, ale jednak robiło się ciasno. Bo klasztor z zewnątrz wyniosły i monumentalny, w środku był jednak nieco klaustrofobiczny. Zjawiło się może z 50 osób, a mury, historia, skompresowane dostojeństwo już napierały ze wszystkich stron. Zimno było, ale zarazem duszno, niby słońce się przebijało, ale półmrok. Jak na duchową stolicę sporego kraju miejsca było nie za dużo. Duch zamiast frunąć, wzrastać, skrzydła rozwijać, czuł niejaką presję. Coś duchowi co chwilę wchodziło w paradę, coś przysłaniało, coś mu mówiło, jak ma się zachować. Można rzec, że w swojej stolicy duch obijał się o ściany. W każdym razie mój duch.

Schodziłem w dół, w stronę centrum miasta, i próbowałem odpędzić heretycką myśl o Licheniu. Że rozległy, że przestrzeń, Kordeckiego i Kmicica nie miał. Wielki wprawdzie, ale siłami i finansami ludu wzniesiony i żadne warstwy panujące palców w nim jakoś specjalnie nie maczały. Niby wysoki, ale na płaskim stoi. Bezpretensjonalny niczym wiejski majowy ołtarz w nieco większej skali. To znaczy trochę pretensjonalny, ale patyna lat nada mu sens, tak w krajobrazie, jak i historii. W porównaniu z takim na przykład Danielem Libeskindem już dziś wydaje się na wskroś ludzki i, mimo skali, przytulny.

Schodziłem w stronę miasta i rozmyślałem o tym, że być może naród powinien mieć dwie duchowe stolice. Coś jak Warszawę i Kraków. Albo jak w czasach dawnych, koczowniczych i półkoczowniczych władców, stolice letnią i zimową. W każdym razie czułem, tak jak podczas moich licheńskich pielgrzymek, że duch narodu objawia się bardziej w Małopolsce niż na skraju Jury Krakowsko-Częstochowskiej. I z tym trudnym duchowym wyborem teraz Państwa pozostawiam. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się w 1960 roku w Warszawie. Mieszka w Beskidzie Niskim. Prozaik i eseista. Autor Murów Hebronu, Dukli, Opowieści galicyjskich, Dziewięciu, Jadąc do Babadag, Taksimu, Dziennika pisanego później, Grochowa, Nie ma ekspresów przy żółtych drogach, Wschodu… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 22/2017