O. T.

01.10.1995

Czyta się kilka minut

Była sobie pewna dziewczynka, która w dekadenckiej epoce przełomu wieków mieszkała we Wrocławiu — a raczej w mieście Breslau. Z matki Polki wprawdzie urodzona, ale żyjąca w środowisku niemieckim i niepomna swej mieszanej krwi. Dawniej pisarz wysnułby z tego historię o poszukiwaniu narodowej tożsamości — dziś ten wątek nie ma najmniejszego znaczenia. Olga Tokarczuk napisała książkę, w której — tak jak w jej debiutanckiej „Podróży ludzi Księgi”, i jak w wielu innych książkach pokolenia trzydziestolatków — „kwestia polska” nie odgrywa żadnej roli. Już to samo mogłoby się stać przedmiotem refleksji, ale o tym napiszę pewnie innym razem.

Usłyszałem od kogoś zdanie: „jeszcze jedna książka o kłopotach z pierwszą menstruacją..." Cóż za bzdura! Powieść, która, za tytuł ma inicjały głównej bohaterki*, nie jest właściwie jej samej poświęcona. Mała Erna Eltznerzdaje się na pozór grać w książce Olgi Tokarczuk taką mniej więcej rolę, jaką spełnia Weiser Dawidek w powieści Huellego: jest dość skryta, nieprzenikniona i tajemnicy swych dziwnych zdolności do końca nie odsłania. Ale jeśli Weiser Dawidek był osobowością nieprzeciętną i przywódczą, rodzajem „szamana" obdarzonego lepszą od innych wiedzą o naturze świata, to Erna żadnych takich cech nie przejawia: jest dość przeciętnym dzieckiem, które swe mediumiczne potencje zamieni wkrótce z ulgą na karierę wzorowej modystki. Co więcej: Erna niczego w sobie celowo nie skrywa, bo sama niewiele wie o własnym wnętrzu i raczej u innych szuka wyjaśnienia, jakie to siły w niej gospodarują.

O kim jest więc ta książka? Chyba raczej o osobach otaczających Emę, które za jej pośrednictwem próbują zrealizować swe marzenia. Matka, która chciałaby błyszczeć w towarzystwie i która uwielbia skrycie teatralną atmosferę spirytystycznych seansów. Pan Frommer — zakochany w pani Eltzner znawca spirytyzmu, dla którego Ema staje się szansą nobilitacji, kukiełką w rękach, którą najchętniej własnoręcznie ulepiłby w myśl swej najlepszej wiedzy o tym, jak „prawdziwe medium" powinno wyglądać. Obok ułomna siostra Frommera, Teresa, goniąca za swymi straconymi nadziejami. Dalej pani Schatzmann tęskniąca do zmarłego męża i jej syn-lekarz, dla którego niezwykłe dziecko jest obiektem badań, odskocznią do kariery w świecie czystej nauki. Do tego siostry-bliźniaczki traktujące Ernę jako atrakcję i wspomagające jej występy efektami własnego pomysłu. I profesor Vogel, pionier freudowskiej psychoanalizy, a obok staroświecki doktor Lówe — jedyny bodaj zatroskany o zdrowie dziewczynki.

Cały ten garnitur postaci kontekstowych jest bodaj ciekawszy od małej Emy, pozwala bowiem w poszczególnych jednostkach, jakie przedstawia nam autorka książki, śledzić rozmaite odbicia czegoś, co nazwać można chorobą przełomu epok. Coś istotnego zmienia się na naszych oczach i rzeczywistości nie da się już wyjaśnić z pomocą tradycyjnych pojęć i kategorii. Ale w którą stronę idą przemiany? My to już — z perspektywy stulecia — wiemy, choć wiedza ta nie na wiele się nam przydaje; oni szukali trochę po omacku, nie zgadując, jakiego typu podejście do fenomenów świata i człowieka okaże się w dwudziestym wieku efektywne. Więc może mediumizm? A może czysty materializm i sprowadzenie całej rzeczywistości do mchu fizycznych cząstek? A może — inaczej jeszcze — freudyzm, który tajemnicę przeniesie w niedostępne bezpośrednio sfery ducha? Ze zjawiskami spirytyzmu czy mediumizmu jest trochę tak jak z tymi mgłami w Londynie, które podług Wilde^ wywołał pewien kierunek malarstwa. W pewnym momencie historii pojawiają się w nasileniu bez porównania większym niż normalnie, a potem zanikają — wraz z zanikiem społecznej dyspozycji do ich badania. Olga Tokarczuk pokazuje świat, w którym tajemnica otaczająca ludzką kondycje, jiaturę materii i psychiki objawiła się w postaci dziwnych zdolności dorastającej dziewczynki, a następnie ulotniła wraz z jej wchodzeniem w dojrzałość — i wraz z ewolucją świata, sprężonego do wojennych zapasów. I tak coś, co zdawało się ważne, rozpłynęło się naraz w humbug i bzdurę — tak jakby go wcale nie było.

Ale — jak pokazuje pisarka — tajemnica pozostała, choć ujęto jej odświętnego sztafażu i na śmiech wydano. Tajemnica została, choć wydarzenia historyczne jak gdyby ją przekreśliły — niczym tę kometę Schulza, która, choć niby nie znikła, to straciła ważność, bo „wyszła z mody". Powieść Olgi Tokarczuk kończy się niczym „Czarodziejska góra” — wybuchem wojny i wyjazdem z Wrocławia jedynego człowieka, który fenomen Erny starał się, badać w miarę obiektywnie, sine ira et studio. Ona sama niejako odcięła się od siebie z epoki niedojrzałości, cenzurując sobie wspomnienia z dzieciństwa i nie dopuszczając treści w jej „dorosłym” mniemaniu kompromitujących.

Skąd więc „dobrze widać" cały problem? Olga Tokarczuk napisała swą książkę stylem dość tradycyjnym, opowiadając rzecz całą spokojnie i beznamiętnie, niżąc paciorki krótkich zdań oznajmują-cych. Zastosowała ponadto dość ostentacyjnie technikę punktów widzenia, tytułując poszczególne rozdziały nazwiskami ich głównych bohaterów. Niby więc otrzymujemy maksimum wiedzy o przedmiocie dyskursu, oglądając małą Emę wielością oczu, od zewnątrz i od wewnątrz. Raz odbywa się to przy użyciu uczonych języków i teorii z przełomu wieków, poprzez maksymalnie obiektywny opis zewnętrzny zjawiska — innym razem za pośrednictwem subiektywnych doznań widzów lub dziwnych marzeń dziewczynki. I nie dowiadujemy się niczego, co mogłoby rozświetlić mrok tajemnicy — tak jakby ona miała inną naturę i konsystencję od wszystkiego, co da się pochwycić z pomocą naszych pojęć. Dlatego sama Erna nie umie powiedzieć, co przez nią przemawia, jest dla tej siły właśnie medium, nie zaś podmiotem — niezależnie od tego, czy głos płynie z zaświatów, czy z głębin jej niezbadanej psychiki.

Nie znam natury mediumizmu i zjawisk parapsychicznych — zresztą autorka nie próbuje tu niczego autorytatywnie wyjaśniać ani sugerować. Interesuje mnie co innego: dlaczego Olga Tokarczuk napisała swą książkę właśnie teraz? Czy dlatego, że nauka o człowieku — zatoczywszy w ciągu stulecia koło — wraca dziś znowu do pytań zadawanych wtedy, nie umiejąc wciąż udzielić na ich temat wiążących odpowiedzi? Czy dlatego, że sama autorka próbuje tu dotknąć granic swej psychologicznej wiedzy (a nieobca jej zarówno psychologia pojmowana bardziej naukowo, jak jej bliższe ezoterii pogranicza spod znaku Junga i jego uczniów)? A może to — dość pokrętną drogą dokonywana — jeszcze jedna podróż do korzeni? Korzeni osobistej tajemnicy, wiodących w krainę dzieciństwa, korzeni wieku, który się właśnie kończy, korzeni problemów, które wciąż nas dręczą, a też korzeni ziemi, w której pisarka mieszka — gdzie spojrzenie wstecz odkrywać musi niemieckość i właściwe jej wzorce ludzkiego losu, kariery, stosunków rodzinnych?

„E.E.” to druga w dotychczasowym dorobku powieść Olgi Tokarczuk, co pozwala lepiej dostrzec i określić jej pisarskie fascynacje. „Podróż ludzi Księgi" była zgrabnie skonstruowaną metaforą ludzkiej pogoni za sensem świata, który, wymyka się wiecznie poznaniu, zapłodniając zarazem i ożywiając, niczym życiodajny promień, poczynające się wciąż od nowa dzieje człowieka. Tamta historia — umieszczona nieco dalej w czasie i przestrzeni — pokazywała także świat w okresie wielkiej przemiany: przemiany umysłowej dokonującej się, jak chciał Foucault, skokowo, to znaczy poprzez odkrycie nowego paradygmatu myślenia i rozumienia rzeczywistości, a obok — przez „zapomnienie” poprzedniego. W swej nowej powieści Olga Tokarczuk stara się podobnie — sięgnąć do „zapomnianego paradygmatu" moderny, odtworzyć tamten, zamierzchły już, sposób odczuwania świata, tamte pytania i tęsknoty — pewnie po to, by pokazać, jak niewiele w gruncie rzeczy ustąpiła Tajemnica przed ludzką żądzą poznania.

Narodziny pisarza są dla krytyka również tajemnicą — nie mniej intrygującą niż mediumiczne zjawiska. Dlaczego przez tę właśnie, a nie inną osobę przemawiać poczyna Duch Literatury? Dlaczego jedną porzuca po pierwszej książce, a w innej rozgaszcza się na dłużej, ustawia jej język, komplikuje i bogaci wizję świata? Myślę, że z takim tajemniczym procesem rodzenia się osobowości twórczej mamy do czynienia w przypadku Olgi Tokarczuk. Wybrała drogę trudną, bo porzuciła język tradycji rodzimej, sięgając po europejską, gdzie przyjdzie się jej potykać z wielkościami klasy międzynarodowej i gdzie — trzeba to powiedzieć — łatwo utracić w pisaniu rysy osobiste, zakotwiczające pisarza w jego wspólnocie i w doświadczeniu prywatnym. Ta dążność do zerwania cum łączących autorkę z własną tradycją — historyczną, literacką — niepokoiłaby więc trochę, gdyby miała prowadzić do styli-zatorstwa i rozpuszczenia osobowości pisarskiej w tyglu literackich konwencji. O.T. przechodzi próg pisarskiej dojrzałości. Oby tylko nie porzuciła własnej tajemnicy i nie stała się modystką!

OLGA TOKARCZUK: „E.E." PIW, Warszawa 1995, ss. 208.

TP 40/1995

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]