Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Ale po chwili już inna ważna wchodzi na jej miejsce i wydaje się ważniejsza. Za chwilę tę niby ważniejszą jeszcze ważniejsza spycha w niebyt. Cały dzień można spędzić na przyglądaniu się, jak nowe zajmuje miejsce starego. Kiedy piszesz felieton, jak ja, raz na dwa tygodnie, tych zmian jest tak wiele, że wyłuskać z nich to, co naprawdę ważne, właściwie nie sposób. Widzisz tylko krąg nieustających zmian. A najdziwniejsze, że jest to właśnie krąg, że zmiana jest pozorna: mimo nakładania się na siebie tylu ważnych i ważniejszych zdarzeń, idei, tematów, tak naprawdę zmienia się niewiele.
Masz wtedy poczucie, że dzieje toczą się jednak ponad twoją głową. Cóż znaczy jedna czy druga polemika, wyraz uznania lub oburzenia, protest albo znak pokoju? Z pewnym podziwem patrzysz na tych, którzy potrafią toczyć długie i pełne żaru dyskusje, żeby przekonać jedną osobę. Może zresztą nie chodzi o to, żeby przekonać, ale raczej – żeby potwierdzić, iż samemu ma się rację. Argumenty racjonalne mieszają się z emocjonalnymi, supozycje wychodzą naprzeciw generalizacjom, ad rem prawie niezauważalnie zmienia się w ad personam. Podziwiasz, ale też śmiejesz się w duchu. Mówisz sobie: też bym tak potrafił. Tyle że właśnie nie potrafisz. Nie masz dość cierpliwości ani tupetu. Czujesz się tylko „małym urzędnikiem w wielkim biurze świata”.
Do tego, że się tak czujesz, za nic się jednak nie przyznasz.
Pesymizm? Skąd! Rachunek sumienia. Zasadnicze pytanie brzmi: czemu warto poświęcić życie? Raz w tygodniu chodzę jeszcze do – no, powiedzmy – biura. W pokoju siedzi ze mną pięć osób, wszystkie młodsze ode mnie, nieraz dużo młodsze. Dwie z nich prosiły, żeby napisać o nich po imieniu, więc piszę: Ela i Damian. Naszym biurowym zadaniem jest wymyślanie lub wynajdywanie książek, które warto by opublikować. Czasem jednak przy okazji dyskusji nad jakimś pomysłem padają pytania ogólniejsze. Na przykład ostatnio przyszła Marta (nie wiem, czy chce, żeby pisać o niej po imieniu, ale na wszelki wypadek piszę) i zadała pytanie następujące: czy nie jest tak, że w literaturze dochodzą do czegoś tylko ci, którzy się jej absolutnie poświęcą, nie rozdrabniają się, ograniczają inne swoje aktywności? Zaraz rzuciłem przykładem wybitnego pisarza, który całe życie pracował na etacie, a pisał tylko w weekendy. Ale czy to dobry przykład? Są tacy, którzy potrafią wstać o piątej i pisać do jedenastej. Potem spacer, posiłek, drzemka i znów siadają do pisania. Nie jest to plemię zbyt liczne. Czy są artystami, czy wyrobnikami? Ostatecznie nie decyduje tryb pracy, tylko rezultat.
Pisarze – w ogóle artyści – to ludek dziwny. Mówią, że zawistny, ale nie wiem, czy w istocie bardziej zawistny niż inne, ekonomicznie potężniejsze ludki. Wojtek Waglewski mówił mi, że polskim artystom należałoby dać zbiorową Nagrodę Nobla, bo to aż dziw, że przy takim stosunku ogółu społeczeństwa do sztuki jeszcze im się chce w to bawić. To jest powiedziane z przesadą, ale nie za dużą. Bardzo mnie cieszy rozgłos wokół takich powieści jak „Solfatara” Macieja Hena czy „Skoruń” Macieja Płazy. Czy rozgłos oznacza dużą sprzedaż i czytelników, nie wiem. Ale są to utwory, które w nic się nie wpisują, żadna polityka nic do nich nie ma i mieć nie będzie – powstały, bo musiały powstać. Autorzy pracowali cierpliwie nad każdym zdaniem, nie dbając, czy praca ta przyniesie im popularność. Czytasz i myślisz: ja pierniczę! Na Wschodzie wojna, na Zachodzie strach, w Polsce… no, jak to w Polsce, a ci siedzą i dłubią jedno zdanie po drugim, jakby to była rzecz najważniejsza na świecie. I jest.
Sam mam poczucie nieustannego rozpraszania się, odsuwania własnych literackich pomysłów na nieokreśloną przyszłość, odpowiadania przede wszystkim na potrzeby innych. Czy to źle? Nie wiem. Będę wiedział na końcu, jeśli w ogóle. ©