Niespełnione marzenie Andreja Zajcewa

Mają po dwadzieścia kilka lat, pochodzą z różnych krajów, mają poczucie misji, są zdeterminowani i wykorzystują nowoczesne środki komunikacji. Czy mowa o Al-Kaidzie? Bynajmniej. Od muzułmańskich rówieśników, którzy giną śmiercią samobójczą w zamachach bombowych, różni ich nie tylko to, że wolą życie, miłość, muzykę i nie chcą zabijać. Oni walczą pokojowo. Nie w imię fanatycznej ideologii, ale o rzeczy elementarne i oczywiste: godność i wolność. Są nową międzynarodówką, która narodom Europy Wschodniej niesie rewolucję. Międzynarodówką wolności.

17.04.2005

Czyta się kilka minut

Jaki jest przepis na współczesną rewolucję?

Wyjaśnia Giorgi Kandelaki, student z Tbilisi: - Najpierw trzeba znaleźć dwudziestu szalonych, ale wykształconych młodych ludzi. Muszą chcieć walczyć dla idei i nie traktować tej działalności jak pierwszego kroku do kariery politycznej. Potem zaczyna się akcję. Choć warunki w każdym kraju są inne, trzeba pamiętać o paru uniwersalnych zasadach. Najważniejszy jest humor. Żart i ironia pomagają wciągnąć do kompanii zwykłych ludzi. Poza tym wszędzie trzeba być pierwszym, wszystko wiedzieć, widzieć i przewidzieć. A, zapomniałem o najważniejszym! Musisz żyć w niedemokratycznym państwie.

Pierwsza była Serbia

Kandelaki nie jest sam. To, o czym mówi, zainspirowało już podobnych młodych zapaleńców z Serbii, Gruzji i Ukrainy. A także z Białorusi, tylko ci mieli mniej szczęścia.

Przyznają, że choć mówią różnymi językami, piszą w różnych alfabetach - to doskonale się rozumieją. Podobne problemy sprawiły, że zbuntowali się przeciw systemom i postanowili sprawdzić w praktyce pewne inspirujące propozycje z banku pomysłów na przeprowadzenie rewolucji bez przemocy. Na przykład z książki prof. Gene'a Sharpa z Instytutu Alberta Einsteina, który zastanawiał się, jak pokonać reżim panujący w Birmie.

Niedawno można ich było spotkać na ulicach Kijowa, i to jeszcze na długo przedtem, nim Majdan Niepodległości zapełnił się tysiącami demonstrantów. Choć zwykły przechodzień nie miał powodu zwracać na nich uwagi, ukraińska Służba Bezpieczeństwa bardzo się nimi interesowała. W październiku 2004 r., na krótko przed sfałszowanymi wyborami prezydenckimi, ówczesne władze deportowały z Ukrainy Serba, Aleksandra Maricia. Dlaczego? Marić jest jednym z założycieli serbskiej organizacji „Otpor!” (Opór!), która w 2000 r.
odegrała czołową rolę w obalaniu dyktatury Slobodana Milosevicia. Oskarżono go o „działalność wywrotową”, czyli o to, że szkolił młodych Ukraińców z organizacji „Pora!” (Już czas!).

„Otpor!” powstał w 1998 r. Początkowo politycy z otoczenia dyktatora, który wywołał kolejno kilka wojen na Bałkanach i zrujnował własny kraj, nie traktowali poważnie młodzieży wypisującej na ulicach hasła typu „Gotov Je!” (Jest skończony!), malującej graffiti czy organizującej happeningi kpiące z władzy.

Po roku działalności (finansowanej ze środków własnych) „Otpor!” miał sieć aktywistów w ponad 30 miastach Serbii. W czasie przygotowań do kampanii wyborczej w 2000 r. wiele europejskich i amerykańskich fundacji (jak Open Society Institute) wsparło go finansowo. Gdy Milosević chciał sfałszować wybory, aktywiści z „Otporu!” dzięki tym pieniądzom zorganizowali demonstracje i akcje, które uświadomiły obywatelom, co znaczy energia tłumu. Na ich stronę zaczęły przechodzić specjalne jednostki policji. „Otpor!” pomógł Serbom odnieść sukces. Bez przelewu krwi.

Milos jedzie do Kijowa

Gdy Milosević odszedł i w Serbii formowały się nowe władze, „otporowcy” poczuli, że ich powołaniem jest non-violent revolution. Wpisali sobie w CV doświadczenie w zamachu stanu. I zaczęli dzielić się nim z rówieśnikami z innych krajów.

W 2004 r. Freedom House na Ukrainie powierzył Aleksandrowi Mariciowi funkcję specjalisty do spraw ruchów młodzieżowych. Przez dwa miesiące Marić starał się przygotować młodych Ukraińców do prowadzenia kampanii obywatelskiej. Aż wreszcie tajna policja ówczesnego prezydenta Leonida Kuczmy poprosiła go, by opuścił Ukrainę.

Ale i tak nikt nie pobije jego kolegi po fachu, Milosa Milenkovicia, który otrzymał zakaz wjazdu na Ukrainę ważny do... 1 stycznia 3000 r. (2 lutego 2005 r. nowe władze Ukrainy cofnęły to postanowienie). Wcześniej przed Milenkoviciem zamknęły swe granice Rosja i Białoruś (tu oczywiście zakazu nie cofnięto).

Opowiada Milos Milenković: - W czasie kampanii wyborczej w 2000 r. w Serbii często mówiono o nas „zagraniczni najemnicy”, „zdrajcy”, „agenci zachodniej inteligencji”. W rzeczywistości nasi sponsorzy nie mieli, nawet gdyby chcieli, wpływu na akcje prowadzone przez „Otpor!”. Sami stworzyliśmy plan, który fundacje uznały za najlepszy ze wszystkich przygotowanych w kraju i postanowiły udzielić nam wsparcia.

- We współczesnych demokracjach to normalne - dodaje - że są fundusze, mające na celu pomoc organizacjom politycznym, zarówno o orientacji prorządowej, jak i opozycyjnej, albo organizacjom pozarządowym. Bo od rozwoju tych struktur zależy sprawne funkcjonowanie państwa. U nas, w Serbii, przed 2000 r. [za rządów Milosevicia - red.] dotacje przyznawano wyłącznie organizacjom rządowym, inna działalność była bojkotowana przez media państwowe, a nawet zabroniona. Na szczęście w demokratycznych krajach część funduszy, o których wspomniałem, jest zwykle przeznaczona na rozwój społeczeństwa obywatelskiego w państwach, których systemy nie spełniają wymogów demokratycznych.

W Kijowie ukraińska bezpieka niezbyt gościnnie potraktowała również młodych gości z Białorusi: w listopadzie, przed wyborami prezydenckimi, służby graniczne zatrzymały czterech działaczy białoruskich organizacji opozycyjnych.

- Zabrali nas na posterunek milicji w okręgu czernichowskim - mówi Aliaksandar Atroschankau, jeden z tej czwórki. - Funkcjonariusze Ministerstwa Spraw Wewnętrznych byli bardzo ciekawi, co mamy na dyskietkach, kasetach wideo itd. Przejrzeli wszystko, co dotyczyło przebiegu wyborów. Na szczęście udało nam się szybko skontaktować ze sztabem Juszczenki, OBWE, z organizacją „Pora!” i mediami. Nacisk międzynarodowej opinii publicznej sprawił, że uwolniono nas wieczorem następnego dnia. Przedtem SBU [Służba
Bezpieczeństwa Ukrainy - red.] zdążyła złamać rękę mojemu koledze Zmitserowi Bandarence.

Kogo jeszcze można było spotkać w Kijowie? Oprócz wielu młodych Polaków - także młodzież z Gruzji. Oni też mieli kłopoty z milicją. Co nie robiło jednak na nich wielkiego wrażenia, bo wszyscy są weteranami, jeśli chodzi o przesłuchania, zatrzymania, aresztowania i pobicia.

Czas wyjaśnić, kim są młodzi Serbowie, Białorusini i Gruzini, którzy nagle zapragnęli zwiedzić Kijów i inne miasta na Ukrainie.

Serbowie to działacze „Otporu!”, Gruzini - „Kmary!”, Białorusini - „Żubra”. Na Ukrainę przyjechali pomóc kolegom z „Pory!”.

Tbilisi jedzie do Belgradu

Inspiracją do powstania tych organizacji był rok 2000 - i sukces „Otporu!” w Serbii.

Pod koniec 2003 r. „Otpor!” zaintrygował producentów gruzińskiej stacji Rustavi 2 Broadcasting Company. Zrobili film dokumentalny o organizacji i jej roli w bezkrwawej rewolucji w Belgradzie.

Szkoda, że nie zdążyli nakręcić następnego odcinka, bo materiał do niego zaledwie tydzień później przygotowali Gruzini - na ulicach Tbilisi. Obalili kluczową postać na gruzińskiej scenie politycznej ostatnich 30 lat: postkomunistycznego prezydenta Eduarda Szewardnadzego.

A zaczęło się tak niewinnie...

- Kiedy rządził Szewardnadze, najbardziej skorumpowaną dziedziną w kraju było szkolnictwo wyższe. Cierpieli na tym studenci. Dlatego w 2001 r. stworzyliśmy Samorząd Studencki na Państwowym Uniwersytecie w Tbilisi - opowiada Giorgi Kan-delaki.

Działalność, która miała na celu reformę uczelni i walkę z korupcją, początkowo pozornie przynosiła efekty, niektórzy skorumpowani wykładowcy trafili nawet przed sąd. Ale co z tego, skoro rektorzy byli kolegami prezydenta Szewardnadze ze starych, dobrych lat, czyli z czasów działalności w Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego (Szewardnadze był wówczas szefem KPZR w sowieckiej republice gruzińskiej).

Wszyscy byli zszokowani, gdy zaraz po opublikowaniu wyników ankiety, w której studenci zapytali o najbardziej skorumpowanych pracowników poszczególnych wydziałów stołecznej uczelni, człowiek, którego nazwisko najczęściej się powtarzało, awansował. Studenci zrozumieli, że jeśli nie zmienią czegoś w polityce, nie zmieni się nic. Mieli dosyć.

Tak powstała „Kmara!” (po gruzińsku: Dosyć!).

Studenci z Tbilisi usłyszeli o sukcesie „Otporu!”. Postanowili skorzystać z ich doświadczenia. Wiosną 2003 r. kilku z nich pojechało do Belgradu. Wrócili do domu z flagami i z hasłami „Otporu!”. A także z rewolucyjnym know-how.

Na ulicach Tbilisi zaczęły pojawiać się flagi z zaciśniętą pięścią. Wymachujący nimi zapaleńcy krzyczeli, jeszcze po serbsku: „Gotov Je!”.

Mówi Katarzyna Kobiashvili, od niedawna absolwentka uniwersytetu w Tbilisi: - Chcieliśmy stworzyć wokół siebie mit, że jesteśmy bandą szalonych małolatów, którzy mają... sprawdzoną receptę na obalenie dyktatora. I w tym pomógł nam kontakt z „Otporem!”.

Dziś uważają, że najważniejsze, czego nauczyli się od „Otporu!”, to umiejętność stworzenia w społeczeństwie poczucia moralnej wyższości nad autokratycznym reżimem. Uwierzyli, że zwyciężą. Represje, aresztowania były dla nich znakiem, że podążają we właściwym kierunku.

Gruzińskie władze zaczęły rozpowszechniać wiadomość, że członkowie „Kmary!” są agentami Kremla. Widocznie serio potraktowały marsz kilkuset osób, które - chcąc podkreślić związek prezydenta Szewardnadzego z (post)komunistami - niosły ulicami Tbilisi flagi gruzińskie z czasów ZSRR. Demonstranci przestrzegali, że zbliżające się wybory parlamentarne w listopadzie 2003 r. zostaną - jak dawniej - sfałszowane.

Zapał i energia tych ludzi mogłyby jednak okazać się niewystarczające, gdyby nie pomoc gruzińskiego oddziału Open Society Intitute (finansowanego przez George'a Sorosa). „Kmara!” otrzymała dotacje z funduszu wspierającego niezależne wybory.

Katarzyna rozdaje róże

Ludzie z „Kmary!” zaskakiwali władze niekonwencjonalnymi pomysłami. Na przykład humorem, który stał się ich najgroźniejszą bronią. Okazało się, że w postsowieckim, apatycznym i podchodzącym z rezerwą do polityki społeczeństwie przyno-si to świetne efekty. Biorąc udział w happeningach, Gruzini czuli, że są aktywnymi uczestnikami protestu. Poczuli, że coś znaczą.

Ileż radości sprawiało zwykłym obywatelom robienie sobie zdjęć na tle wielkiego bannera, na którym namalowany był Szewardnadze spuszczany ze swą ekipą do muszli klozetowej. Banner był tak zaprojektowany, że oglądający zdjęcie ma wrażenie, iż to dany przechodzień uruchamia spłuczkę.

Innym razem robili grobowe miny - na pogrzebie, którego inscenizację „Kmara!” zorganizowała w Kanclerskich Ogrodach. W ten sposób udało im się przeszkodzić w prezentacji programu ekonomicznego „Dla nowej Gruzji”, partii stworzonej przez elitę rządzącą. Jak na prawdziwym pogrzebie, było pełno kwiatów. Po tym aktywistów „Kmary!” ochrzczono chuliganami; siedmiu aresztowano.

Byli na to przygotowani. Spodziewali się, że im lepsze efekty zaczną przynosić ich akcje, tym większe będą represje. Wiedzieli, jak mają się zachowywać w trakcie aresztowania.

I na każdym kroku podkreślali, że „Kmara!” walczy bez przemocy. - Policjantom, którzy bili nas podczas demonstracji, dawałyśmy kwiaty - wspomina Katarzyna Kobiashvili.

To dzięki nim, dziewczynom z „Kmary!”, gruzińska rewolucja, która na dobre zaczęła się w listopadzie 2003 r., po sfałszowaniu przez władze wyborów do parlamentu, została nazwana „Rewolucją Róż”. Zanim protesty na ulicach Tbilisi nabrały dynamiki, nad którą władze nie były już w stanie zapanować, Katarzyna i jej koleżanki rozdawały róże policjantom z ściągniętych do miasta jednostek.

Bo w „Kmarze!” to nie chłopcy wiodą prym. Co na Zakaukaziu nie jest wcale oczywiste. - Najbardziej aktywne w naszej organizacji są dziewczyny. W czasie rewolucji były tak energiczne, że potrafiły za sobą poprowadzić niejednego kolegę - przyznaje Giorgi Kandela-ki, jeden z liderów „Kmary!”. - Kobiet jest u nas mniej więcej tyle samo, co mężczyzn.

Po „Rewolucji Róż” były prezydent Szewardnadze przyznał: - Nie sądziłem, że powinienem zwracać uwagę na te dzieciaki biegające z flagami i malujące graffiti. Myliłem się.

Wkrótce młodzi Gruzini skontaktowali się z rówieśnikami z Adżarskiej Republiki Autonomicznej, która (choć formalnie wchodziła w skład Gruzji) była separatystycznym quasi-państwem. W stołecznym Batumi, gdzie niepodzielnie rządził pro-rosyjski despota Asłan Abaszydze (zwany „Czerwonym Księciem”) utworzyli oddział „Kmary!”. Scenariusz się powtarzał. W maju 2004 r. pod wpływem demonstracji „Książę” uciekł do Moskwy.

Olek idzie po naukę

Po „Rewolucji Róż” ludzie z „Kmary!” znaleźli w swoich skrzynkach listy z Ukrainy i Białorusi, a nawet z Kirgizji. Zamiast zakładać w Gruzji partię (tu znowu skorzystali z doświadczeń działaczy „Otpo-ru!”, którzy, gdy sformowali partię polityczną, otrzymali w czasie wyborów niewiele ponad 1 proc.), zaczęli dzielić się wiedzą z Ukraińcami i Białorusinami.

I nie tylko oni. W postkomunistycznej Europie Wschodniej, która po 1989 r. nie miała takiego szczęścia jak Polska, Czechy czy choćby Litwa - gdzieś pomiędzy Kaukazem, Bugiem i wyżynami Serbii -zaczęło tworzyć się coś w rodzaju nowej międzynarodówki.

Jednak, w odróżnieniu od swej komunistycznej poprzedniczki (i jej różnych ideologicznych emanacji w różnych krajach Zachodu w XX w.), ta nowa międzynarodówka nie powstała w imię żadnej fanatycznej ideologii. Nie montował jej także - wbrew temu, co mówili odchodzący satrapowie z Belgradu, Tbilisi i Kijowa - żaden obcy (w domyśle: amerykański) wywiad. Powstała spontanicznie, z inicjatywy ludzi młodych, którzy uznali, że nie chcą żyć w krajach demokratycznych tylko na papierze, i zaczęli się domagać spraw podstawowych: godności, wolności i zachodniego modelu społecznego.

A ponieważ swoim forum wymiany opinii i środkiem komunikacji uczynili internet - medium, którego żaden rząd (może poza chińskim) nie jest w stanie skutecznie kontrolować i ograniczać - tysiące kilometrów dzielące np. Mińsk od Tbilisi nie stanowiły bariery.

Tak powstała nowa „międzynarodówka”, która narodom Europy Wschodniej postanowiła nieść rewolucję. Rewolucję wolności.

Jak Eliasz został studentem

I zanim jeszcze do Gruzinek i Gruzinów z „Kmary!” dotarły listy (czy raczej: maile) z Mińska czy Kijowa, kontakty z młodymi organizacjami z Białorusi i Ukrainy zdążyli już nawiązać ludzie z „Otporu!”. W 2001 r. udało im się zorganizować pierwsze wspólne seminaria i szkolenia.

Jak się uczyli rewolucji?

Mówi Aleksander z białoruskiej organizacji „Żubr”: - Ja bym w ogóle nie nazwał naszych kontaktów szkoleniami. Wszyscy, niezależnie, czy są z Serbii, Gruzji, Ukrainy czy Białorusi, mają niepowtarzalne, jedyne doświadczenie. Jedyne, co możemy, to dzielić się nim, wymieniać spostrzeżenia. Nie możesz przygotować ludzi do rewolucji, jeśli sami nie są do niej gotowi. Tu nie chodzi ani o wiedzę, ani o umiejętności. Tu chodzi o gotowość ducha. Dopiero gdy społeczeństwo poczuje w sobie tę niewyobrażalną siłę, moc, można zaczynać rewolucję.

- No i powstała między nami emocjonalna więź. Dzięki niej jesteśmy teraz przyjaciółmi, czujemy się jak bracia - dodaje.

Na Ukrainie „Pora!” powstawała w latach 2002-2003. Jej działacze wywodzą się z opozycyjnych ruchów, które wcześniej przeprowadzały takie akcje, jak „Ukraina bez Kuczmy” czy „Dla prawdy”. Wiosną 2004 r. dwa odłamy „Pory!” (tzw. czarna i żółta) rozpoczęły - jak to nazywają - bezpośrednią akcję obywatelską. Jej celem były wolne i demokratyczne wybory. Chodziło, co podkreślali, nie o popieranie konkretnego polityka, ale o zasady. „Pora!” wręcz akcentowała swój apolityczny charakter.

Mówi Walery ze Lwowa: - Nie jesteśmy organizacją polityczną. Jesienią 2004 r. nie popieraliśmy żadnego z kandydatów na prezydenta. Naszym celem były wybory demokratyczne i uczciwe.

Od początku istnienia „Pory!” jej działacze byli poddawani represjom. Milicja i bezpieka zatrzymywały ich pod byle pretekstem. Jak w stanie wojennym w PRL, jako uzasadnienie aresztowania podawano „oderwanie guzika od munduru milicjanta”, czyli „napaść na funkcjonariusza”, za którą grozi więzienie.

Represje narastały, im bliżej było do wyborów. Od września 2004 r. milicja prowadziła rewizje w siedzibach „Pory!”. W październiku władze ogłosiły, że w głównym biurze w Kijowie znalazły sprzęt do produkcji bomb, choć w trakcie pierwszej rewizji, w której milicji towarzyszyli świadkowie, niczego takiego nie znaleziono. „Sprzęt” został „wykryty” dopiero, gdy milicja wkroczyła do biura po raz drugi, już sama.

W listopadzie działacze „Pory!” rozpoczęli protesty przeciw łamaniu prawa do wyrażania poglądów, aresztowaniom i pobiciom członków ruchu. 4 listopada przykuli się łańcuchami do budynku Rady Ministrów. W 12 obwodach Ukrainy we współpracy z innymi organizacjami młodzieżowymi - „Studencką Falą” i „Czystą Ukrainą” - przeprowadzili akcję „Studenci dla pokoju”, nakłaniającą do powstrzymania się od działań łamiących prawa wyborcze.

A kiedy już się zaczęło, „Pora!” jako pierwsza ustawiła swoje namioty na kijowskim Chreszczatyku. Wkrótce przyłączyli się do nich studenci nie należący do organizacji. - Student, który nigdy nie strajkował, to nie student. Ja teraz jestem studentem - chwalił się Eliasz z wydziału reżyserii w Kijowie.

Ruszała Pomarańczowa Rewolucja.

Łzy Wołodymyra

Poznałam aktywistów „Pory!” w namiotowym miasteczku pod Werchowną Radą (parlament), gdzie z Majdanu przeniosła się w grudniu żółta „Pora!”.

Chłopcy wyglądali podobnie: brudne, zniszczone, popękane dłonie w czarnych bąblach. Paznokcie, które dawno straciły regularny kształt. Usta spierzchnięte. Ciągle łzawiące oczy. Oczy, które nie straciły ognia. Ogniste, rozżarzone, pełne nadziei i godności. Właśnie tak: nadziei i godności.

Opowiada 20-letni Wołodymyr, studiujący we Lwowie medycynę: - W listopadzie, jako członek „Studenckiej Fali”, pojechałem na Zakarpacie. Było nas 51 osób, ze Lwowa albo Tarnopola. Odwiedziliśmy trzy miasta: Użhorod, Pereczyn i Ryzochrow. Spotykaliśmy się z miejscowymi, dyskutowaliśmy z innymi studentami. Nie prowadziliśmy żadnej agitacji. W Ryzochrowie w naszej sali nagle zgasło światło. Jacyś ludzie wyważyli drzwi i zaczęli nam świecić latarkami w oczy. Zabrali dokumenty. Zaczęli kopać, bić. Ich było trzy razy więcej. Mnie udało się uciec. Gdy chciałem zadzwonić do znajomych dziennikarzy, coś się stało, ale nie wiem co, nic nie pamiętam. Chyba ktoś mniestamtąd zabrał. Przyjaciele szukali mnie przez cztery godziny. Zapadłem się pod ziemię. Nie wiem, co ze mną robili. Pamiętam tylko, że chyba robili zdjęcia. Po czterech godzinach wyrzucili mnie z samochodu. Okazało się, że mam wylew do mózgu. Ale żyję.

- Czemu płaczesz? - zapytałam.

- Nie płaczę - odparł - tylko cały czas mi lecą łzy, bo mam zapalenie rogówki.

- A bąble na dłoniach?

- A, to, bębniłem na blokadzie. Mieliśmy metalowe pręty.

- Ubierz rękawiczki - było grubo poniżej zera.

- Teraz jest ciepło - odparł. - Noszę, jak są mrozy. Wtedy dłonie są najpierw czerwone, potem fioletowe, a na końcu pomarańczowe. Modny kolor!

Wołodymyr wygląda na kompletnie wyczerpanego. Przyznał, że ostatnio spał cztery doby temu. - Dzisiaj w nocy stałem na straży - wyliczał. - Wczoraj nie miałem dyżuru, ale siedzieliśmy z kolegą na ławce i przegadaliśmy całą noc. Przyznał mi się, że jest narkomanem. A tutaj od miesiąca niczego nie brał. Boi się, że jak wróci do domu, znowu zacznie brać. Nie będzie miał już mobilizacji... Tu jest tak ciekawie, że szkoda czasu na spanie.

Zapytałam o „Porę!” w sztabie Juszczenki. Mikołaj Właszczuk, redaktor naczelny pisma „Czas”, mówił o niej z sympatią. Ale dodał: - To radykałowie.

- Nie jesteśmy radykałami - zaprzecza Wołodymyr. - Walczymy w imieniu ludzi, którzy ledwo wiążą koniec z końcem. Chcemy, żeby Ukraińcy mogli godnie żyć. Żeby życie u nas było przynajmniej takie, jak w Polsce. Ci, którzy rządzili do tej pory, to nie ludzie. Dla mnie Kuczma i Janukowycz nie są ludźmi. Dlatego „Pora!” sprzeciwia się kompromisowi nowej władzy ze starą.

„Już czas” na Rosję?

To, jakie znaczenie ma działalność „Pory!” dla Ukraińców, można było zaobserwować na forum tego ruchu w Kijowie pod koniec stycznia. Specjalnie na tę okazję przyjechali ludzie z 15 krajów, ukraińscy politycy, dziennikarze, artyści, a także przedstawiciele środowisk demokratycznych w krajach byłego ZSRR. Mój rozmówca, Giorgi Kandelaki, przyjechał z Tbilisi. Nie zabrakło „Otporu!” i „Żubra”.

Nowy prezydent Wiktor Juszczenko przysłał list. Pisał: „Jestem z Was dumny: z Waszej odwagi, honoru i wiary we wła-
sną moc, w zwycięstwo. Razem przebyliśmy trudną drogę. Razem z Wami stałem na Majdanie Niepodległości - dzisiejszym symbolu ludzkiej woli i odwagi”.

Poza tym, że sobie dziękowano i gratulowano, obie „Pory!” zaprezentowały kolejne cele. Przede wszystkim: „dekuczmizm”. Ich celem jest lustracja osób publicznych, np. zamieszanych w fałszerstwa wyborcze. Ale drogi, którymi chcą to osiągnąć, są różne. Żółta „Pora!” zapowiedziała utworzenie partii, co spotkało się z krytyką czarnej „Pory!”, od początku bardziej radykalnie (i idealistycznie) nastawionej.

Czarna „Pora!” chce teraz powołać „Centrum Wspierania Demokracji”, z myślą o Rosji i innych państwach WNP. Mówią, że wiek XXI nie należy do terrorystów, ale do wolności.

Ale w Rosji jest trudno. Bardzo trudno.

Niedawno dotarła stamtąd informacja, że powstaje tam odpowiednik „Pory!”, nawet pod tą samą nazwą. Że nie mają lidera, działają w różnych regionach i też chcą organizować akcje obywatelskie. I też chcą tego, co wszyscy: swobód demokratycznych. Chcą też uświadomić społeczeństwu, jak będzie wyglądać ich kraj, gdy Putin skupi w swych rękach pełnię władzy i - przy milczeniu Zachodu - stanie się nowym rosyjskim dyktatorem. Mają swoją stronę w internecie.

Jednak Andrij Kohut ze Lwowa, doktorant socjologii na tamtejszym uniwersytecie i działacz czarnej „Pory!”, jest sceptyczny. Swój sceptycyzm tłumaczy tak: - Naszym zdaniem rosyjska „Pora!” nie ma szans na sukces, bo zwykli Rosjanie negatywnie kojarzą ją z naszą, ukraińską „Porą!”. Młodzi Rosjanie powinni utworzyć organizację o innej nazwie. Teraz wszyscy ogłaszają się spadkobiercami Pomarańczowej Rewolucji... Rosyjska „Pora!” działa od trzech miesięcy, ale nie słyszeliśmy, żeby zrobili jakieś akcje. Obawiam się, że ruch ten może nie mieć większego znaczenia. Niestety, niezwykle prężnie buduje się teraz w Rosji nowy młodzieżowy ruch, ale narodowy i pro-państwowy, ściśle związany z Kremlem, ale oni nic z rosyjską „Porą!” nie mają wspólnego” [o młodzieży w Rosji pisze poniżej Anna Łabuszewska - red.].

Ukraińska czarna „Pora!” próbowała nawiązać kontakt z rosyjską. Andrij: - Ale oni nie podjęli z nami dialogu. My nie nazwalibyśmy ich swoimi następcami, bo ich organizacja otwarcie popiera jednego kandydata na prezydenta, Michaiła Kasjano-wa [były premier Rosji; popadł w konfliktz Putinem i został usunięty z funkcji -red.], czego my nigdy nie robiliśmy. Naszym celem były zasady: wolne, demokratyczne wybory.

Andrej nie wytrzymał

A Rosja? Rosja przecież lubi rewolucje... Co by było, gdyby młodzi rewolucjoniści przygotowali taki „postmodernistyczny” przełom w Rosji?

Zapytałam o to Sergieja Utkina z rosyjskiego Stowarzyszenia dla Współpracy Euroatlantyckiej. Odparł w sposób chyba typowy dla rosyjskich politologów: - Organizacje typu „Otpor!” tworzy się przed wyborami, a u nas najbliższe wybory są dopiero w 2008 r. Ale wątpię, by coś takiego powstało w rosyjskim społeczeństwie. Projekty opracowywane przez zachodnich specjalistów od public relations, takie jak „Otpor!”, były tematem wielu dyskusji w Rosji. Jesteśmy sceptyczni, jeśli chodzi o propagandę rządową, ale rewolucja w Serbii nie jest dla nas triumfem demokracji, tylko innej propagandy, propagandy Zachodu. Młodzi Rosjanie żyją wedle zachodnich standardów, ale nie wierzą, by Zachód mógł pomóc Rosji w jej wewnętrznych sprawach. Życie ich nauczyło, że nikt im nie pomoże. Tu propaganda, tam propaganda... W większości nie są zainteresowani polityką.

- To bzdury! - ripostuje Milos Milenković z „Otporu!”. - Sami przygotowaliśmy kampanię w 2000 r. Niektórzy opowiadają, że „Otpor!” zajmuje się eksportem rewolucji. Nasi działacze nigdy nie zorganizowali żadnej akcji poza Serbią. Gdy planowaliśmy kampanię w 2000 r., zainspirowały nas akcje prowadzone przez opozycję demokratyczną w Polsce lat 80. Po zwycięstwie pomyśleliśmy, że moglibyśmy pomóc liderom ruchów młodzieżowych z innych państw postkomunistycznych, żeby rozwinęli własną strategię. Znali swoje kraje i sami decydują, co im się przyda z naszego doświadczenia.

Czy rewolucjoniści zwiedzą więc jeszcze jakiś kraj? - Na pewno ktoś pojedzie na Białoruś - mówi Giorgi Kandelaki z Tbilisi. - To, co się tam dzieje, to wstyd dla całej Europy.

A co się dzieje? O tym niech opowie Aleksander Atroszczankau z ruchu „Żubr”: - Przez 4 lata działalności zanotowano dwa tysiące aktów represji wobec naszych ludzi. Za działalność w „Żubrze” dziesiątki wyrzucono ze studiów lub z pracy. Setki aresztowano i pobito, chłopców i dziewczyny. Wielu stanęło przed sądem.

Jednego z nich, Andreja Zajcewa, białoruskie KGB szantażowało przez wiele miesięcy. Zajcew był zwykłym młodym chłopakiem: marzył o podróżowaniu, słcuhał muzyki.

W grudniu 2001 r. nie wytrzymał presji KGB. Popełnił samobójstwo. Miał 24 lata.

Olek myśli o Polsce

„Żubr” powstał w 2001 r., kiedy około 40 młodych ludzi postanowiło, że uwolnią Białoruś od dyktatury i doprowadzą do integracji z Unią i NATO. Dziś w „Żubrze” działa na stałe około dwóch tysięcy ludzi z różnych regionów Białorusi, plus tysiące wolontariuszy. Większość ma od 16 do 22 lat. - Aktywiści przysięgli lojalność wobec Białorusi i mają moralne zobowiązania wobec „Żubra” - mówi Aleksander. - Wolontariusze to ludzie, którzy mają takie poglądy jak my i pomagają od czasu do czasu, np. roznosząc ulotki. Dzięki sieci wolontariuszy nie jest dla nas problemem dystrybucja gazet i ulotek, a to ważne w informacyjnej „martwej strefie”, jaką jest Białoruś.

„Żubr” jest najliczniejszą organizacją opozycyjną. Nie uważa się za partię.

Aleksander: - KGB włamywało się do naszych biur. Okradali, niszczyli. Teraz już nie mamy biur.

W 2001 r. przed wyborami przeprowadzili na wzór zachodni kampanię „Czas wybrać!”, z zastosowaniem happeningów. Nie poskutkowało. Teraz „Żubr” prowadzi kolejną kampanię: chcą zwrócić uwagę Białorusinów i międzynarodowej opinii na problem więźniów politycznych.

- Nasz kraj cofa się do czasów ZSRR. Jeszcze trochę i będziemy mieć totalitaryzm - mówi 23-letni Aleksander. - Wy w Polsce jesteście szczęściarzami, nie wiecie, co to dyktatura. Studiowałem stosunki międzynarodowe w Mińsku. W 2001 r. wyrzucili mnie za działalność polityczną. Śmieszne, prawda? Uczyli mnie międzynarodowej polityki, a wywalili za aktywność w polityce. Ale tutaj to normalne.

Czy chciałby zostać politykiem? - Nie. Ja tylko chcę żyć w wolnym, prosperującym kraju. Chciałbym mieć takie możliwości, jakie macie wy, w Unii Europejskiej. Jak obalimy dyktaturę, skończę studia i będę pracować dla mojej ojczyzny.

A obalą? Aleksander: - No tak, chcemy pokonać dyktatora. Jeśli reżim doprowadzi ludzi do tego, że wybuchnie rewolucja, będziemy z ludźmi i zrobimy wszystko, żeby to była non-violent revolution.

Problem polega jednak na tym, że Łuka-szenka widzi, co stało się z Miloseviciem, Szewardnadzem i Kuczmą. Wie, że dla niego to walka nie tylko o władzę, ale może o życie. W minionych latach na Białorusi straciło życie z rąk „nieznanych sprawców” co najmniej kilkudziesięciu opozycyjnych polityków, działaczy, dziennikarzy.

Aleksander: - On nie zawaha się przelać krwi. Ale może w decydującym momencie wykonawcy jego rozkazów zbuntują się i przejdą na naszą stronę? Tak było w Serbii, Gruzji, na Ukrainie. Zobaczysz, że tak będzie na Białorusi. Zobaczysz.

Joanna Żeber

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 16/2005

Artykuł pochodzi z dodatku „Nowa Europa Wschodnia (16/2005)