Nie są tym, czym się wydają

Przez miesiąc od finału nowego „Twin Peaks” nie wiedziałam, jaki serial miał sens. Ale jeśli nawet nie ma on sensu, nie znaczy, że nie może mieć znaczenia. Jakiego? Trop odnalazłam w pewnej jaskini.

03.10.2017

Czyta się kilka minut

Kyle MacLachlan, Laura Dern i David Lynch w serialu Twin Peaks (2017) /  / materiały prasowe
Kyle MacLachlan, Laura Dern i David Lynch w serialu Twin Peaks (2017) / / materiały prasowe

Na żaden serial nie czekałam z takim entuzjazmem. Śledziłam zapowiedzi, fotosy z planu i zwiastuny. Potem zasiedliśmy przed telewizorem o odpowiedniej godzinie – jak wtedy, w latach dziewięćdziesiątych, epoce sprzed VOD. I...

Mówili: uważaj, czego pragniesz, bo możesz to dostać.

Oglądałam nowe „Twin Peaks” z uporem godnym lepszej sprawy. Czasem w oparach absurdu, czasem ze smutkiem (patrząc, co twórcy serialu zrobili z moimi ulubionymi postaciami), innym razem z niedowierzaniem, a momentami z irytacją. I znudzeniem. Czasem sugestywny obraz przykuwał moją uwagę, ale generalnie miałam wrażenie, że tym razem moje spotkanie z Davidem Lynchem przypomina grę w szachy z gołębiem. Nowe postacie pojawiały się i znikały, zanim zdążyłam je zapamiętać. Stare snuły się po planie, zagubione, w poszukiwaniu scenariusza. A sama historia wydawała się coraz bardziej zmierzać na manowce. Oglądałam w osamotnieniu, bo nawet najzagorzalsi fani serialu dawali sobie spokój. Czekałam, aż wydarzy się coś, co przywróci mi wiarę w geniusz Davida Lyncha. Co ożywi wspomnienia ale też tchnie powiew świeżości. Po jakimś czasie czekałam już nawet nie na efekt „wow”. Ale na jakiś elementarny sens.

Kyle MacLachlan w serialu Twin Peaks (2017) / materiały prasowe

Finał serialu obejrzałam z opóźnieniem. Miałam nadzieję, że wreszcie dowiem się, o co chodziło. Szczególnie, że docierały do mnie sygnały, że finał jest genialny, że jest nagrodą dla tych, co wytrwali do końca. Pierwszy odcinek finału zaostrzył mój apetyt. A drugi… Gołąb znowu rozrzucił figury po szachownicy i odleciał. Przez dłuższy czas pytana, co sądzę o finale „Twin Peaks”, odpowiadałam zgodnie z prawdą, że nie wiem. Nie chciałam o tym rozmawiać. Czytać kolejnych spiskowych teorii na temat tego, co poeta miał na myśli. Jak zachwyca, jak nie zachwyca?! – pytałam siebie. Mam gdzieś taką historię, przy której muszę przeczytać fanowską wikipedię, żeby zrozumieć, o co chodziło. ...i to przez 18 odcinków?!

Poddałam się. Postanowiłam zaakceptować fakt, że fabuła „Twin Peaks” nie ma sensu. Wychodząc z takiego założenia, można zacząć czerpać z „Twin Peaks” przyjemność. Bo – o ironio – fakt, że „Twin Peaks” nie ma sensu, nie znaczy, że nie może mieć znaczenia.

A teraz szybko, zanim ktoś się zorientuje, że to bez sensu...

Punkt pierwszy: fabuła. Trudno ją podsumować, streścić – to najlepszy dowód na to, że nie ma ona sensu. Absurdalnemu wątkowi śledztwa FBI w sprawie „niebieskiej róży” towarzyszy zlepek nic niewnoszących scen z udziałem trzecio- i czwartoplanowych postaci. Ale o czym to było? Nie mam pojęcia. Ale nazwanie „Twin Peaks” antyfabułą ma, w przeciwieństwie do samej fabuły „Twin Peaks”, sens. I to głęboki.

Kyle MacLachlan w serialu Twin Peaks (2017) / materiały prasowe

Pojawiły się interpretacje, że prawdziwym sensem „Twin Peaks” jest właśnie to, iż nie ma ono sensu. Nic nie jesteśmy w stanie zrozumieć ani nic doprowadzić do końca, na nic nie mamy wpływu. Próbowano też szukać sensu nie w głównym wątku, który potrafił być (nie)zamierzenie (?) śmieszny i żałosny, lecz w pojawiających się raz po raz scenach z baru Roadhouse, w których brały udział bliżej niezidentyfikowane postacie. Byli tacy, co bronili oniryczności i niekomunikatywności dzieła, bo przecież „wszyscy żyjemy w śnie”. Niektórzy szukali rozwiązania w sytuacji Audrey Horne (każdy, kto oglądał tamto „Miasteczko Twin Peaks” na takie potraktowanie tej postaci się nie godzi – więc jeżeli twórcy serialu zrobili Audrey taką krzywdę, to musiało mieć to jakieś znaczenie). Ale… to wszystko przez 18 odcinków?!

Sherilyn Fenn w serialu Twin Peaks (2017) / materiały prasowe

Trudno się nie zgodzić z tymi, u których antyfabularność „Twin Peaks” budzi sprzeciw. Bo przecież David Lynch potrafi opowiadać historie – udowodnił to tamtym „Miasteczkiem Twin Peaks”, które potrafiło połączyć i oniryczną poetykę, i klasyczną, gatunkową fabułę kryminalną, i uniwersalne przesłanie. Bo przy całej swojej dziwności „Miasteczko Twin Peaks” było historią o konfrontacji człowieka ze złem. Tym, które przychodzi z zewnątrz i tym, które człowiek nosi w sobie. Ze spotkania ze złem nikt nie wychodzi czysty – nawet agent Cooper, racjonalny do szpiku kości (chociaż wierzy w sny i wizje) anioł z FBI o kręgosłupie moralnym niczym jedlica Douglasa, z Czarnej Chaty wyjdzie nosząc Boba w sercu.

Może właśnie dlatego nic już nie będzie takie samo? Wraz z dezintegracją, rozpadem Dale’a Coopera na dwóch Dale’ów, rozpadowi ulega też racjonalny świat, w którym jest sens, znaczenie i prawa fabuły. Wkraczamy w świat nowego „Twin Peaks”, w którym FBI dalej zmaga się ze złem, ale są to wysiłki groteskowe. Uganiając się za Bobem, Judy (to kolejna zła istota pochodząca z alternatywnego wszechświata), portalami do innych wymiarów, sobowtórami, FBI brnie w opary absurdu, oddala się od rzeczywistości. A tymczasem tam, w Roadhouse, tak samo jak 25 lat temu, jakieś naćpane, pogubione dzieciaki robią sobie krzywdę. Co tam się dzieje? Ze strzępów, jakie dane jest nam poznać, możemy wnioskować tylko tyle, że coś bardzo złego. To, co raz się wydarzyło, wydarzy się znowu. Co? Najprawdopodobniej zbrodnia.

Miguel Ferrer w serialu Twin Peaks (2017) / materiały prasowe

Agenci FBI poszukują zła na poziomie kosmicznym, mitycznym. Próbują bronić świata przed zalewem zła, które sączy się przez otwarte portale z alternatywnego wszechświata. Tymczasem przegapiają fakt, że zło już tam jest. I gdy oni uganiają się za Bobem, ono świetnie się ma i robi swoje, a oni nawet nie wiedzą, co się święci (podobnie widz, bo jego uwaga jest gdzie indziej). Świat, w którym dzieją się straszne rzeczy, domaga się interpretacji, sensu, im bardziej „kosmiczny”, „mityczny” sens to będzie, tym lepiej. Łatwiej zaakceptować fakt, że bierzemy udział w kosmicznej walce sił światła i ciemności, chociażby jako pionki, niż fakt, że to wszystko… nie ma sensu. Że to, co raz się wydarzyło, wydarzy się znowu, bo taki jest właśnie jest człowiek. Że nie da się odesłać Boba przy pomocy magicznej, gumowej rękawicy jednym, mocnym sierpowym z powrotem do piekła.

A więc banalność zła? Jakie to banalne. I prawdziwe.

I ta (nad)interpretacja, która doskonale trzyma się kupy i w swej bezsensowności ma sens, tyle że zakłóca ją wciąż powracająca w mojej głowie mantra. Jeśli mielibyśmy do czynienia z filmem fabularnym, byłabym zachwycona takim nihilistycznym, pesymistycznym prztyczkiem w nos spragnionego wielkiej narracji widza. Ale… przez 18 odcinków?!

Robert Broski w serialu Twin Peaks (2017) / materiały prasowe

Makaron z klopsikami

Po drugie: warstwa wizualna. Jeśli porzucimy poszukiwania sensu w warstwie fabularnej „Twin Peaks”, można się skupić na sugestywnych obrazach, owej „onirycznej poetyce”, która jest znakiem rozpoznawczym Lyncha.

Może nie wpadłabym na to, jak inaczej popatrzeć na „Twin Peaks”, gdybym tuż przed obejrzeniem finału serialu nie miała okazji zetknąć się z pewnym zjawiskiem, które wywarło na mnie wielkie wrażenie, jednocześnie każąc postawić sobie pytania na temat komunikatywności tekstu kultury. Czy można uznać za piękne coś, czego się nie rozumie, do czego brakuje klucza, systemu referencyjnego, wobec czego pozostajemy bezradni, zmuszeni pogodzić się z tajemnicą?

Tak mniej więcej czuje się współczesny człowiek, który styka się ze sztuką prehistoryczną grot we francuskich dolinach Wezery i Dordogne, ze słynną grotą Lascaux na czele.

Konie, byki, bizony i mamuty, wykorzystujące naturalne kształty ścian jaskini do stworzenia iluzji trójwymiaru, kolory i symbole tworzą dla współczesnego odbiorcy rodzaj intrygującej kakofonii, której sensu nie rozumie, ale przeczuwa, że ma ona znaczenie. Bo skoro pierwotny człowiek podjął olbrzymi wysiłek, żeby wpełznąć w przerażające „trzewia ziemi”, by tam tworzyć obrazy – co z punktu widzenia ekonomii przetrwania wydaje się nie mieć sensu – to musiało to mieć dla niego niebagatelne znaczenie kulturowe lub duchowe. Tylko – jakie?

Naukowcy do dzisiaj głowią się nad źródłami i znaczeniem tych przedstawień. Jedna z interesujących teorii wiąże malowidła naskalne z praktykami szamanizmu i wywodzi je z halucynacji, jakich doświadczali szamani w odmiennych stanach świadomości, w transie wywołanym deprywacją sensoryczną, medytacją czy użyciem środków psychoaktywnych. Otóż pierwsze stadia transu obejmują widzenie tzw. „zjawisk entoptycznych” – spirali, zygzaków, krat, falujących linii, półokręgów (zna je wielu migrenowców, bo tak objawia się często tzw. aura migrenowa). Tego rodzaju znaki towarzyszą przedstawieniom figuralnym, ale występują też samodzielnie. Falujące linie i zygzaki zwane są przez archeologów „makaronem”. Inne doświadczenia tego rodzaju to doświadczenie wiru bądź tunelu (opisywane też często w stanach bliskich śmierci), czy pełnoplastyczne wizje (do pewnego stopnia indywidualne, ale też kształtowane kulturowo) i halucynacje somatyczne (opisywane często jako prąd przepływający przez ciało, czy „prysznic”).

Kyle MacLachlan w serialu Twin Peaks (2017) / materiały prasowe

I tutaj pierwsze olśnienie. Skoro zygzaki (podłoga w Czarnej Chacie!), skoro tunel (niemiłosiernie długie sekwencje, gdy Zły Dale jedzie samochodem, a kamera widzi tylko drogę w snopie światła reflektorów, otoczoną ciemnością), skoro elektryczność, której znaczenia u Lyncha nie sposób przeoczyć... to czyżbyśmy patrzyli na zapis halucynacji Lyncha? Na jego omamy, zły sen, mit z wsobnego wszechświata? Lynch daje nam wskazówkę: „wszyscy żyjemy w śnie”, mówi głos Dale’a z offu, gdy finałowe sekwencje rozgrywają się nałożone na obraz jego twarzy. To nie klucz, lecz wytrych do interpretacji, której nie będzie.

Kyle MacLachlan w serialu Twin Peaks (2017) / materiały prasowe

Bo tak, jak dzisiaj patrzymy na konia na ścianie prehistorycznej jaskini i wcale nie mamy pewności, że to konia artysta sprzed wieków chciał namalować (ale na przykład jakiś byt z zaświatów, który akurat wygląda jak coś, co nazywamy koniem), tak też można popatrzeć na dzieło Lyncha. Niekomunikatywne, ale sugestywne. Nie wiemy, co przedstawia, chociaż przedstawia obrazy nam bliskie, ale w skrzywionej, nieznanej nam perspektywie. Ale możemy mieć przeczucie, że jest tam znaczenie – bo przecież wszyscy śnimy. Dzielimy do pewnego stopnia doświadczenie „odmiennego stanu świadomości”, wiemy, na czym polega logika snu. Ale musimy też pogodzić się z tym, że znaczenie poszczególnych obrazów i całości pozostanie dla nas co najwyżej przeczuwalne. Że nie rozumiejąc go, będziemy mogli ulegać emocjom, jakie wywołuje. Uznać jego piękno.

Patrząc na „makaron”, nie rozumiemy nic. Ale jeżeli człowiek pierwotny pokrył ściany swoich świętych miejsc takimi znakami, to musiały mieć dla niego znaczenie. I to znaczenie – bo arbitralne – będzie dla nas od początku do końca niepoznane.

I tu pozornie dygresja: Jestem wegetarianką. Znalezienie dania wegetariańskiego w niektórych kręgach kulturowych (szczególnie w podróży, na szybko) graniczy z cudem. W Gruzji trafiłam do knajpki, gdzie w karcie nie było dla mnie nic. Był za to „makaron z klopsikami”. Zapytałam, czy mogę dostać makaron bez klopsików. Właścicielka lokalu popatrzyła na mnie dziwnie, po czym odparła, że oczywiście. Liczyłam na coś w rodzaju pasty z sosem pomidorowym. Tymczasem dostałam ugotowany w osolonej wodzie makaron bez żadnych dodatków. Zjadłam, bo byłam głodna. Ale jedzenia suchego makaronu nie uważam za przeżycie kulinarne.

I tu wracam do mojej mantry – ...ale przez 18 odcinków?! Otóż jeżeli potraktujemy „Twin Peaks” jak zapis wizji z pogranicza odmiennych stanów świadomości, to mamy do czynienia z czymś w rodzaju makaronu z klopsikami. Lynch nawija nam na uszy niezrozumiały, często przeraźliwie nudny makaron, który dla widza potrafi być zupełnie niekomunikatywny, dorzucając od czasu do czasu smakowitego, soczystego klopsika. Sugestywny obraz, który na długo zostaje pod powiekami, rezonuje z czymś w nas, gdzieś bardzo głęboko. Nie do końca wiemy, o co chodzi, ale to nie przeszkadza nam się rozkoszować. Wtedy nawet brak sensu przestaje przeszkadzać.

I wszystko byłoby świetnie, gdyby nie ten makaron, który czasami mdli i rośnie w ustach.

Uwięzieni

Jaki jest koń, każdy widzi. I jeżeli ja widzę konia, to dla mnie ten koń tam jest. Więc – wracając do Lyncha – co ja zobaczyłam na ścianach jego jaskini? Nieważne, czy on to tam namalował, czy nie.

Otóż dla mnie nowe „Twin Peaks” jest – świadomie nie piszę „opowieścią”, „historią o…”, pogodziwszy się z jego antyfabularnością – zbiorem obrazów z wewnętrznego świata pogrążonego w traumie.

Historia zaczyna się 25 lat temu, kiedy to w wyniku traumy, zbrodni, zetknięcia ze złem (Bobem, Czarną Chatą, nazwijmy to, jak chcemy), Dale Cooper ulega dezintegracji. Od tej pory „prawdziwy Dale” zostaje uwięziony w Czarnej Chacie, gdzie może tylko błąkać się między czerwonymi kotarami, wracając wciąż w to samo miejsce i przeżywać historię Laury Palmer, która wraca do niego po 25 latach po raz kolejny. Wyrywając się z Czarnej Chaty, Dale trafia w ciało Dougiego Jonesa, sobowtóra, awatara, który prowadzi pozornie całkiem normalny żywot na przedmieściach Las Vegas.

Kyle MacLachlan w serialu Twin Peaks (2017) / materiały prasowe

Dale/Dougie chodzi do pracy, odnosi tam nawet sukcesy. Ma udane życie rodzinne, kocha się żoną, bawi się z synem, je, wydala, mówi. Patrzymy na tę kukłę porozumiewającą się przy pomocy powtarzanych bezmyślnie słów, i zastanawiamy się, czy nikt nie widzi, że Dougiego tam nie ma? Że to pusta, wydrążona skorupa? Jakim cudem Dougie funkcjonuje – w rodzinie, w pracy – skoro jest w zasadzie półmartwy? Czasem reaguje mglistym wspomnieniem czy śladem emocji na obrazy z przeszłości, które były dla niego ważne. Na policyjną odznakę, amerykańską flagę, placek z wiśniami. Ale nie są one w stanie wyrwać go ze stuporu.

I jest jeszcze trzeci Dale: zły Dale, który pilnuje, żeby wszystko pozostało po staremu, gotowy zabić Dougiego/Dale’a, a przynajmniej odesłać go do Czarnej Chaty na dobre.

Kyle MacLachlan w serialu Twin Peaks (2017) / materiały prasowe

Do tego wszystkiego mamy jeszcze FBI – instytucję, która dla Dale’a była zawsze ostoją porządku, rozumu, racjonalności. Otóż, tak jak Dale pogrążony jest w stanie głębokiego stuporu, tak FBI też osuwa się w odmęty absurdu i groteski, podczas gdy rzeczywistość ucieka daleko. Używając całej swojej nowoczesnej aparatury (która wygląda niezwykle mądrze) FBI też tylko na nowo roztrząsa sprawy dawno minione: sprawę „niebieskiej róży”, Laury Palmer, szuka Boba czy Judy. Próbuje nadać sens temu, co nie ma sensu. Widocznie rozum też przestał być dla Dale’a szansą na ratunek. Zapętlił się i zszedł na manowce.

Jest więc trzech Dale’ów: Dale-skorupa, pusta fasada; autodestrukcyjny Dale będący swoim największym wrogiem; oraz uwięziony głęboko wewnątrz siebie prawdziwy Dale, który nie może się wydostać. Motyw uwięzienia we własnym ciele pojawia się w serialu kilka razy. Nieznośne sceny z Audrey, która próbuje wydostać się z domu, histerycznie negocjując z Charliem (kim jest Charlie? nie dowiemy się), czy „prawdziwa Diane” uwięziona w ciele kobiety bez oczu i języka (a więc niezdolnej do komunikacji). I jest jeszcze pani Palmer, w której telewizorze leci jedna, zapętlona scena. Nieznośne jest wrażenie, które te sceny wywołują w widzu, niczym zły sen, irytujący, nie do zniesienia w swoich dłużyznach, neurotyczny koszmar. Widz śledzi „fabułę” czekając, aż Dale się obudzi, wróci do świata, który też jest jakiś przetrącony, zwichnięty, spotworniały, zaludniony przez dziwne indywidua, pozbawiony sensu. Czeka, aż opowieść wróci na swoje tory.

I tak się dzieje, ale tylko na chwilę. Na pół odcinka wraca dawny Dale, z szerokim uśmiechem na twarzy, domaga się kawy i wydaje się, że świetnie wie, co teraz należy zrobić. Widz mu wierzy. Widz mu kibicuje. Gdy – zupełnie sam, pozostawiwszy przyjaciela Gordona Cole’a i Diane, kobietę, która go kocha – przekracza drzwi, za którymi zmierzy się ze swoim demonem, wyrusza w drogę przez swoją traumę. Lynch w tym momencie jasno daje nam do zrozumienia, że to, co oglądamy, dzieje się w głowie Dale’a. Na początku ten odrodzony niczym feniks z popiołów Dale popełnia błąd – próbuje ...cofnąć czas. Wraca do swojej obsesji i próbuje uratować Laurę Palmer. Bierze ją za rękę. Wyprowadza z niebezpieczeństwa. I gdy jest tuż tuż, okazuje się, że... jej tam nie ma. Pierwsza porażka. Czasu cofnąć się nie da.

I znowu z Dale’em dzieje się coś dziwnego. Znika gdzieś ten Dale, którego znamy, na którego powrót czekaliśmy. Ten Dale, który odnajduje Laurę Palmer gdzieś po latach, to jakieś dziwne połączenie prawdziwego Dale’a, złego Dale’a i Dougiego. Podróżując przez USA w tunelu (!) świateł samochodu, Dale i Laura trafiają z powrotem do Twin Peaks. Po co Dale prowadzi Laurę do domu? Czy chce ją skonfrontować z panią Palmer, która w międzyczasie okazała się żywicielem jakiegoś kolejnego złego bytu z alternatywnego wszechświata (pytanie: czy w pani Palmer otchłań była od zawsze, czy zalęgła się po śmierci Laury, po nieprzepracowanej traumie)? Jeśli tak - to po co?

A może ten nowy, zintegrowany Dale robi jedyne, co może zrobić? Prowadzi Laurę do domu. Chociaż tam czeka ją śmierć. Godzi się na to, co się wydarzyło.

Pesymistyczne to bardzo i smutne. Ale Lynch pozostawia nam światełko w tunelu (tunelu!). Jedynymi, którzy zasłużyli na happy end, są Ed i Norma, oraz Janey-E. Ona z powrotem dostaje swojego Dougiego, którego kocha takim, jakim jest, i o którego tak walczy, na koniec pozwalając mu nawet odejść. Czyżby ratunkiem w tym strasznym świecie była po prostu... miłość? Może i tak. Ale musi to być miłość najszlachetniejsza, najbardziej bezinteresowna i bezkompromisowa.

Naomi Watts, Kyle MacLachlan i Pierce Gagnon w serialu Twin Peaks (2017) / materiały prasowe
Everett McGill i Peggy Lipton w serialu Twin Peaks (2017) / materiały prasowe

***

Kim jest David Lynch – geniuszem czy hochsztaplerem? Szamanem malującym na ścianach jaskini obrazy z zaświatów ludzkiego umysłu, czy turystą na tych samych ścianach smarującym „tu byłem”? Królem Rybakiem, strażnikiem tajemnicy Graala, czy wyginającym śmiało ciało Królem Julianem wykrzykującym „a teraz szybko, zanim ktoś się zorientuje, że to bez sensu”?

Nie wiem. Nie mam pojęcia.

Laura Dern w serialu Twin Peaks (2017) / materiały prasowe

„TWIN PEAKS” („Twin Peaks: The Return”), Showtime 2017, reż. David Lynch, scen. Mark Frost i David Lynch, wyst. James Belushi, Sheriilyn Fenn, Miguel Ferrer, Robert Forster, Kyle MacLachlan, Sheryl Lee, Naomi Watts, Grace Zabriskie i inni

MAŁGORZATA FUGIEL-KUŹMIŃSKA jest antropolożką kulturową, współautorką powieści kryminalnych, m.in. "Śleboda" (2015), "Pionek" (2016) i "Kamień" (2017). 

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]