Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Wyobraźnia twórcy "Miasteczka Twin Peaks" zdaje się niespożyta. W najnowszym filmie Lynch nie stwarza nawet wątłych pozorów racjonalności, zawierzając całkowicie kapryśnej urodzie swoich wizji. W "Inland Empire", bardziej niż w którymkolwiek z filmów tego reżysera, daje także o sobie znać jego malarska pasja. Zapatrzony w Bacona i surrealistów, od lat nie rozstaje się ze sztalugami, tworząc wielkoformatowe, pełne mrocznej ekspresji obrazy. Same tytuły - "Nagle mój dom stał się drzewem boleści" albo "Cień zwichniętej ręki nad moim domem" - wiele mówią o fascynacji artysty odmiennymi stanami naszej świadomości. Na ekranie obrazy, wpuszczone w ruch mocą jakiejś obłędnej, onirycznej machiny, nabierają życia jeszcze bardziej intensywnego.
W "Inland Empire" Lynch zabiera nas w podróż przez kolejne pokoje swojej wyobraźni. Podróż ta zdaje się nie mieć końca, albowiem widz niemal przez cały czas (bez mała trzy godziny projekcji) ma poczucie uwięzienia w dręczącym śnie, z którego nie sposób się obudzić siłą woli. Od pierwszych sekwencji zostaje wciągnięty w rzeczywistość fascynującą, a zarazem odpychającą swoją natrętną dziwnością. Iluzoryczny status tego świata podkreśla już faktura obrazu: przyciemnionego, nieostrego, z grubym "ziarnem" i wyblakłym kolorem. Poczucie nierzeczywistości pogłębia fakt, że akcja filmu toczy się w Hollywood, w środowisku aktorów, producentów, reżyserów, dla których życie i fikcja w niebezpieczny sposób nakładają się na siebie. My również, zakładnicy podwójnej iluzji, śledząc erotyczno-zawodowe perypetie pary aktorów kręcących film "Marzenie o błękitnym jutrze", nie jesteśmy w stanie rozdzielić tych dwóch wymiarów. Zwłaszcza że wspomniany film owiany jest mroczną legendą: nad jego scenariuszem ciąży przekleństwo, które dało się ongiś we znaki aktorom grającym w pierwszej wersji "Marzenia".
W filmie Lyncha potoczne określenie stolicy kina mianem fabryki snów nabiera sensu szczególnego. Postacie poruszają się niczym zjawy, przeskakując z jednego porządku w drugi. Sąsiadują ze sobą fragmenty telewizyjnego sitcomu, którego bohaterowie dźwigają na głowach wielkie, królicze głowy i przerzucają się absurdalnymi dialogami, a także sceny z mówionego po polsku filmu rozgrywającego się w latach międzywojennych oraz współczesnego, aktualnie kręconego remake`u z udziałem znanej hollywoodzkiej aktorki (gra ją muza Lyncha, znana z "Dzikości serca" i "Blue Velvet" Laura Dern). Sekwencje inscenizowane, ostentacyjnie sztuczne - jakby żywcem wyjęte z musicalu układy taneczne w wykonaniu prostytutek, raz po raz ustępują miejsca paradokumentalnym obserwacjom. Wszystkie te "filmy w filmie" funkcjonują na tych samych prawach, zdają się częściami jednego "wewnętrznego imperium".
Jego scenerią uczynił amerykański reżyser współczesne miasto - jedną ze swoich największych filmowych obsesji. Wizualne spełnienie tej obsesji odnalazł przed kilku laty w postindustrialnej Łodzi. Dawne fabryki włókiennicze uwiecznił na setkach fotografii, a teraz wszędobylską, "niechlujną" kamerą cyfrową ożywił zarówno ich monumentalne sylwety, jak i opustoszałe wnętrza, czyniąc z nich coś więcej niż tylko malownicze tło wydarzeń. Miasto jawi się w "Inland Empire" niczym monstrum pożerające własne dzieci albo labirynt pełen tajemniczych szyfrów. Nikt nie jest tu bezpieczny. A już najmniej bezpiecznie czuje się w tym wszystkim kinowy widz, nieustannie dezorientowany i mamiony, w swoich próbach zrozumienia filmu skazany na istny "ocean możliwości", by posłużyć się słowami jednego z bohaterów.
David Lynch czuje się w swoim filmie totalnie wolny, wyzbyty wszelkich artystycznych ograniczeń. Z pomocą operatora Odda-Geira Saethera filmuje strumieniem świadomości, zdaje się zachłystywać obrazami, zderza je ze sobą w przypadkowe sekwencje, zapętla. Dryfujemy razem z nim urzeczeni, to znów najzwyczajniej znużeni rozbuchaną, zmierzającą w ślepy zaułek serią urojeń.
Zniecierpliwionego widza może zatrzymać przed ekranem jego wyraźny polski ślad. Film współprodukowało Camerimage, organizator głośnego festiwalu autorów zdjęć filmowych w Łodzi. Obok ikon Lynchowskiego świata (Dern, Harry Dean Stanton, Grace Zabriskie) i innych znaczących nazwisk światowego kina (Jeremy Irons, Julia Ormond, William H. Macy) zagrali w "Inland Empire" także polscy aktorzy: Karolina Gruszka, Krzysztof Majchrzak, nieżyjący już Leon Niemczyk... Fabuła filmu "Marzenie o błękitnym jutrze" inspirowana jest rzekomo polsko-cygańską legendą, a na ścieżce dźwiękowej, gdzie dominuje "postindustrialna", dudniąca jednostajnie muzyka, usłyszeć można także Lutosławskiego i Pendereckiego oraz piękny utwór "The Secret of the Life Tree" w wykonaniu zespołu Kroke. Ukłony w stronę polskiego koproducenta czy też wyraz autentycznej fascynacji Polską?
Film Lyncha oglądałam w dniu, w którym dotarła informacja o śmierci Michelangela Antonioniego. Dzień wcześniej zmarł Ingmar Bergman. Być może taka okoliczność wpłynęła na odbiór "Inland Empire". Przy całym zachwycie dla czystej, bezinteresownej "filmowości" Lynchowskiego imperium, dla śmiałości, z jaką zapuszcza się w rozmaite światy możliwe, po przebudzeniu zostaje w nas niewiele. Lynch niemal we wszystkich swoich filmach ucieka w wyobraźnię, wciąga nas w swoją klaustrofobiczną przestrzeń, po czym zostawia z chwilowym poczuciem dziwności istnienia. Tym razem przygoda wyobraźni przegrywa z eksperymentem - i to my jesteśmy w nim królikami doświadczalnymi.
"INLAND EMPIRE" - scen., reż. i mont.: David Lynch; zdj.: Odd-Geir Saether; wyst.: Laura Dern, Justin Theroux, Jeremy Irons, Grace Zabriskie, Harry Dean Stanton, Karolina Gruszka, Krzysztof Majchrzak, Leon Niemczyk i inni; prod.: USA/Francja/Polska, 2006.; dystryb.: Kino Świat.