Nie dla dziewczynek

Piotr Oczko, badacz literatury: Po II wojnie wiejskie dziewczyny, harujące dotąd w gospodarstwach albo jako służące, dostały możliwość kształcenia się. Anne Shirley jak nikt nadawała się na wzorzec osobowy, dawała nadzieję i budziła aspiracje.

14.02.2022

Czyta się kilka minut

Amybeth McNulty jako Anne w serialu „Ania, nie Anna”, Netflix 2017 r. / NETFLIX MATERIAŁY PRASOWE
Amybeth McNulty jako Anne w serialu „Ania, nie Anna”, Netflix 2017 r. / NETFLIX MATERIAŁY PRASOWE

PIOTR OCZKO: Od razu zaznaczam, że to ukochana książka mojego dzieciństwa. W podstawówce, razem z Agnieszką i Elą mieliśmy nawet trzyosobowy tajny klub miłośników „Ani z Zielonego Wzgórza”. Jest taki rodzaj małych chłopców, którzy lubią czytać książki dla dziewczynek… Długo się tego wstydziłem, do tego stopnia, że gdy studiowałem anglistykę i prowadząca zajęcia spytała, w jakiej książce dla dzieci bohaterki odgrywają poemat Tennysona, nie przyznałem się, że wiem. Do „Ani” wróciłem po latach, jako dojrzały facet, i wtedy wydała mi się niesłychanie egzaltowana i pretensjonalna.

MONIKA OCHĘDOWSKA: Cóż, dla mnie była taka od zawsze.

Jest taka w polskim przekładzie Rozalii Bernsteinowej z 1911 roku, datowanym na 1912, z którym zapewne miałaś do czynienia. Ale dla mnie właśnie od tego dorosłego wrażenia pretensjonalności rozpoczęła się naukowa przygoda z Anne Shirley.

Dlaczego?

Z wielu powodów. Po pierwsze – jest to książka formacyjna dla wielu pokoleń polskich kobiet, i nie tylko. Po drugie, kwestia przekładów. Sam pierwszy tom cyklu ma ich w tej chwili w Polsce siedemnaście, wliczając jedno „opracowanie literackie”. Jednocześnie pełnych tłumaczeń „Hamleta” (licząc od końca XVIII w.) mamy dwadzieścia – już samo to zestawienie chyba coś mówi.

Ogromne emocje wzbudza właśnie najnowszy przekład Anny Bańkowskiej, już ze względu na samą zmianę tytułu. Nie dość, że zamiast Ani mamy „Anne”, to jeszcze jest ona nie z „Zielonego Wzgórza”, a z jakichś „Szczytów”.

Choć twórczość Lucy Maud Montgomery jest literaturą drugo-, a nawet trzeciorzędną pod względem artystycznym, nie jest to bynajmniej powód, żeby się nią nie zajmować i nie emocjonować. Takie powieści dają wgląd w mentalność czytelniczek i czytelników, dlatego zasługują na szczególną uwagę badaczek i badaczy. Jako przykład przywołam tylko świetne posłowie prof. Teresy Walas do pierwszego powojennego wydania ­„Trędowatej”.

Ale ustalmy, skąd przyjechała do nas Ania – ze wzgórz czy ze szczytów?

Przede wszystkim ze Szwecji. Odkryłem, że pierwsza tłumaczka, Rozalia Bernsteinowa (choć co do jej imienia nie mamy pewności), przełożyła powieść ze szwedzkiego przekładu Karin Jensen z 1909 roku pt. „Anne på Grönkulla”. Bernsteinowa miała oczywiście oryginał angielski na podorędziu, ale analiza porównawcza pokazuje, że to tekst szwedzki był dla niej głównym punktem odniesienia. Ze szwedzkiego wziął się także ten poetycki tytuł – „Ania z Zielonego Wzgórza”. Po angielsku jest to rzeczywiście „Anne z Zielonych Szczytów”, czyli z domu o zielonych spadzistych dachach, jak precyzyjnie oddała to Bańkowska.

Dlaczego „Ania” została przetłumaczona akurat ze szwedzkiego?

Zacznijmy od tłumaczki. Bernsteinowa była polską Żydówką. W publikacjach jej imię skracano zawsze do inicjału R., bibliografie literackie rozszerzają go na Rachel, Rozalię lub Różę. Najbardziej wiarygodna jest tzw. bibliografia Bara z lat 40. XX w., w której Bernsteinowa figuruje jako Rozalia. Ktoś ją musiał jeszcze wtedy pamiętać i dlatego tak rozszyfrował inicjał.

Czego jeszcze o niej nie wiadomo?

Z czasem domysły na temat tożsamości Bernsteinowej urosły w kręgach polskich wielbicielek i wielbicieli „Ani z Zielonego Wzgórza” do rangi hipotez na temat autorstwa dzieł Szekspira i dowodzenia, że dramaturg był kobietą. Raz po raz pojawiają się sensacyjne przypuszczenia: Bernsteinowa to pseudonim, tłumaczka była mężczyzną itp. Nie udało się znaleźć wzmianek na jej temat w polskich listach i pamiętnikach z epoki, a archiwa wydawnictw zaginęły. Jestem niemal pewien, że odpowiedź kryje się w piśmiennictwie w języku jidysz.

Dziś wiemy o niej tyle, że tłumaczyła z niemieckiego, duńskiego, szwedzkiego i norweskiego. A to dlatego, że literatura skandynawska była wówczas bardzo popularna, przyczyniła się do tego nagroda noblowska. Jednocześnie języki skandynawskie są do siebie dosyć podobne i znając jeden, nietrudno jest czytać w pozostałych, a nawet z nich tłumaczyć.

Jak Bernsteinowa poradziła sobie zatem z „Anią”?

Zmieniła nie tylko tytuł książki. Jej ingerencja była o wiele bardziej znacząca, zwłaszcza jeśli chodzi o późniejszy odbiór powieści. Tłumaczka swój przekład znaturalizowała, czyli dostosowała go do rodzimych realiów i oczekiwań ówczesnych odbiorców. Przełożyła na ­polski angielskie nazwy miejscowe i imiona bohaterów (Mateusz, Maryla, Karolek, Janka), niektóre imiona zmieniła (Rachel Lynde stała się Małgorzatą Linde). Farmy są u niej „dworkami”, a pastorzy księżmi. Opuściła wiele ustępów odwołujących się do kanadyjskiej rzeczywistości społecznej i kultury, jak również liczne nawiązania do literatury angielskiej. Przede wszystkim zmieniła jednak styl powieści, w miejsce ironii, humoru czy dystansu narratora pojawiły się irytujące z dzisiejszego punku widzenia emfaza, egzaltacja i sentymentalny rys. Nie możemy jej jednak za to winić – tak wówczas tłumaczono i spolszczano. ­Bernsteinowa osłabiła również fragmenty, które dzisiaj odczytalibyśmy jako szokujące.

Na przykład?

Weźmy rozdział, w którym bohaterka piecze ciasto na wizytę pastorostwa Allanów i przez pomyłkę dodaje do niego lekarstwo zamiast aromatu waniliowego. U Bernsteinowej są to krople walerianowe, a ów wyczyn kulinarny kończy się tak: „Tak, tak, ale oto teraz pójdź raczej zanieść to ciasto dla wieprzków – rzekła Maryla. – Żaden człowiek nie potrafiłby tego przełknąć”. U Bańkowskiej mamy anodynę na ból stawów i czytamy: „Dobrze, to teraz zanieś ten tort świniom – zmieniła temat Marilla. – On się nie nadaje nawet dla Jerry’ego Buote’a”.

O co tu chodzi?

Jerry był wynajętym przez Cuthbertów parobkiem, najprawdopodobniej sierotą z Francji – dzieci takie „importowano” do Kanady jako tanią siłę roboczą, w domowej hierarchii sytuującą się tylko nieco wyżej od inwentarza. Gdyby Anne była chłopcem, jej los byłby pewnie podobny. Zresztą, kiedy powieściowy cykl Montgomery czytać uważnie, okaże się, że świat przedstawiony wcale nie jest taki bezpieczny, ciepły i optymistyczny. Sporo tam trupów w szafach, sfrustrowanych starych panien, zadawnionych urazów, walk o władzę, przemocy psychicznej czy tłumionej nienawiści.

Jak „Ania” została przyjęta w Polsce?

Bardzo dobrze! Przed wojną sam pierwszy tom cyklu miał siedem wydań i doczekał się licznych recenzji i wzmianek w prasie. W latach 30. Maria Dunin-Kozicka opublikowała też daleko inspirowaną powieścią trylogię, endecką w duchu „Anię z Lechickich Pól”. Po wojnie powieść (przeredagowaną i uwspółcześnioną przez Dżennet Połtorzycką) wydała w 1956 r. Nasza Księgarnia. Moja babcia Adela stała wówczas po tę książkę w kolejce do krakowskiej księgarni przy ul. Stradom, a następnie przyniosła ją mojej mamie na dużej przerwie do szkoły na Bernardyńskiej, czyniąc ją w ten sposób bohaterką dnia!

Skąd u nas taka popularność przygód kanadyjskiej rudej sierotki?

Ani przed wojną, ani długo po wojnie nie było równie atrakcyjnych powieści dla dziewcząt. Te, które istniały, epatowały natrętnym dydaktyzmem, występował w nich też pewien wyraźny schemat fabularny. Niegrzeczna, krnąbrna bohaterka manifestująca indywidualizm i niezależność ponosiła zasłużoną karę (najczęściej utratę majątku i pozycji społecznej), odbywała pokutę, w trakcie której zdawała sobie sprawę z błędów, i dostosowywała się do patriarchalnych, genderowych norm, wreszcie otrzymywała nagrodę w postaci męża – milionera lub arystokraty. Widzimy to na przykład w „­Małej księżniczce” Frances Hodgson Burnett czy w „Księżniczce” Zofii Urbanowskiej. Bohaterka powieści dla dziewcząt bywała też altruistką poświęcającą się dla innych, szerzącą dobroć „Pollyanną” Eleanor Porter albo „Heidi” Johanny Spyri.

Ten schemat Montgomery łamie, nie poucza swoich czytelniczek. Jej Anne Shirley jest impulsywną indywidualistką, aspirującą literatką i intelektualistką. Mało tego, na tle wiejskiej społeczności Avonlea jawi się jako Inna, wyalienowana outsiderka i dziwaczka. To Gilbert musi udowodniać, że jest wart dziewczyny, którą kiedyś obraził...

...nazywając jej warkocz marchewką, gałgan!

Po drugie, za popularnością książki stoi chyba pewien nasz anglosaski kompleks lub fantazmat. Przykładem niech będzie niezwykła niegdyś poczytność „Sagi rodu Forsyte’ów” Johna Galsworthy’ego. „Anne of Green Gables” to przecież powieść późnowiktoriańska, literacka prawnuczka „Dziwnych losów Jane Eyre”. W latach 80. XX w. głód anglosaskiej literatury dla dziewcząt był tak wielki, że moja szkolna koleżanka przepisała sobie do brulionu powieść Pameli Brown „Mały świat na Cromwell Road”.

O kserach nikt wtedy jeszcze nie słyszał.

Po trzecie, to opowieść o sierocie, czyli temat niezwykle chętnie podejmowany w literaturze polskiej. Na dodatek, za sprawą poczynionych przez Bern­steinową zmian, Shirley jawiła się też poniekąd jako mała polska ziemianka, dziewczę z dworku. Co z tego, że rude, a nie jasnowłose i niebieskookie.

Jaka w takim razie naprawdę jest Anne Shirley?

Przed wszystkim „Anne...” nie jest książką dla dziewczynek. Należy do gatunku college girl literature, amerykańskich i kanadyjskich powieści, które czytały młode, ambitne, kształcące się i emancypujące kobiety w wieku ok. 16-20 lat. Cykl o Shirley to rzecz o potędze kobiecej edukacji, opowieść o sierocie ze wsi, która kończy uniwersytet!

Akcja pierwszego tomu, opublikowanego w 1908 roku, toczy się w latach 80. XIX w. Dla porównania, pierwsze studentki, przyszłe farmaceutki, Uniwersytet Jagielloński przyjmie dopiero w 1894 roku i nie będą to bynajmniej chłopki z galicyjskich wsi.

Dobrze, ale jak ta opowieść przekładała się na nasze polskie realia?

Bardzo się przekładała. Po II wojnie wiejskie dziewczyny, harujące w gospodarstwach, pasące krowy i mogące liczyć na najwyżej kilka klas szkoły podstawowej, a potem na zostanie służącą w mieście, dostały możliwość kształcenia się. Shirley jak nikt nadawała się na wzorzec osobowy, dawała nadzieję i budziła aspiracje.

Feminizm z Green Gables?

To temat na dłuższą rozmowę. Feministycznych odczytań powieści, czasem bardzo zniuansowanych, artykułów i monografii jest dzisiaj ponad setka. Podam dwa przykłady. Powieściowa Rachel Lynde zauważa, że dziewczęta nie powinny studiować z mężczyznami i zawracać sobie głowy bzdurami, bezużyteczną łaciną lub greką. Shirley odparowuje jej, że „nie ma powołania do robótek”, czyli szycia, haftowania i dziergania, a następnie w zawoalowany sposób ujawnia to, co czyta. A czyta powieści Marietty Holley, amerykańskiej satyryczki i emancypantki, zagorzałej orędowniczki praw kobiet.

Drugi przykład jest jak na owe czasy tak rewolucyjny, że niemal bluźnierczy. Shirley deklaruje: „Gdybym była mężczyzną, też chciałabym zostać pastorem” i następnie przedstawia słuszne argumenty na rzecz ordynowania kobiet. W zachodnich denominacjach protestanckich to dziś oczywistość, ­prymaską Kościoła Szwecji jest obecnie kobieta, Antje Jackelén. Co prawda niektóre amerykańskie wspólnoty miały pastorki już w XIX w., ale były to wyjątki, powszechnie uznawane za robotę szatana. Spytałbym: ile mamy teraz w polskich, ­katolickich parafiach dziewczyn ministrantek?

Pyskata Shirley nie wychowała sobie jednak w Polsce feministek.

I tak, i nie. Pierwotnie powieść Montgomery te dążenia wspierała, ale czasy i świadomość się zmieniały. Wiele ­Polek zatrzymało się na poziomie bezpiecznej i niesubwersywnej emancypacji z epoki „kanonicznego” przekładu Bernsteinowej, modelu kobiecości konserwatywnej, anachronicznej, by użyć krzywdzącego stereotypu – „nauczycielkowatej”. Mało kto zdaje sobie jednak sprawę, że nauczycielka z przełomu XIX i XX w. to przecież potężna figura emancypacyjna. I myślę, że awantura o „Anne z Zielonych Szczytów”, czyli o przekład Anny Bańkowskiej, bierze się właśnie z tego, że zburzył on pewien utrwalony, sentymentalny mit odbioru powieści. Zburzył dobre ­samopoczucie czytelniczek, które w tę książkę bardzo wiele emocjonalnie zainwestowały.

Co jeszcze dostajemy dzięki nowej Anne?

Moim zdaniem jest to przekład świetny, nowoczesny, wierny oryginałowi. Mogą do niego sięgnąć dorośli czytelnicy, którzy bohaterki do tej pory, całkiem zresztą słusznie, tak jak ty, nie znosili. To książka-lustro, w którym wciąż odbijają się nasze wyobrażenia na temat kobiecości i męskości, anachroniczne i mające 100 lat, powielające zdezaktualizowany już infantylny język mówienia o genderowych rolach. Przekład Bańkowskiej daje nam właśnie szansę na wydoroślenie.

A jak w takim razie „Anne” była i jest czytana w Kanadzie?

Powieść Montgomery reinterpretuje się tam i czyta pomiędzy wierszami. Shirley stała się twarzą kanadyjskiego ruchu obywatelskiego walczącego o wolny dostęp o aborcji – Abortion Rights Network. Co więcej, bohaterka jest ikoną niehetero­normatywnej społeczności kobiet. Wiele kanadyjskich lesbijek podkreśla, że lektura powieści, czytanie o przyjaźni Anne i Diany, dawało im siłę i odwagę, by zdefiniować swoją tożsamość. Tego w książce oczywiście nie ma, ale, wierz mi, mały, wyalienowany i niemający pozytywnych wzorców gej może się utożsamić np. z Muminkiem czekającym na Włóczykija. ©℗

PIOTR OCZKO jest doktorem habilitowanym, prof. UJ, pracownikiem Wydziału Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego. Opublikował 25 książek, w tym 10 monografii. Ostatnio ukazał się jego zbiór esejów „Pocztówka z Mokum. 21 opowieści o Holandii”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Od 2018 r. związana z „Tygodnikiem Powszechnym”, dziennikarka i redaktorka Działu Kultury, wydawczyni strony TygodnikPowszechny.pl. W 2019 r. nominowana do nagrody Polskiej Izby Książki za najciekawszą prezentację książek i czytania w mediach drukowanych. Od… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 8/2022