Nasz Henryk pociągnął w pole

Fakt, że książę Henryk walczy z talibami w Afganistanie, brytyjskie media trzymały w tajemnicyprzez dziesięć tygodni. Swoim milczeniem zyskały w oczach społeczeństwa, ale przy okazji sprzedały duszę.

18.03.2008

Czyta się kilka minut

Książę Henryk (Harry) w Afganistanie / fot. /
Książę Henryk (Harry) w Afganistanie / fot. /

Sprawa się wydała, a winny temu był internet: z końcem lutego niezależny amerykański serwis internetowy Drudge Report doniósł, że w brytyjskich oddziałach w Afganistanie służy książę Henryk (po angielsku zdrobniale: Harry), młodszy syn księcia Karola i Lady Di, wnuk królowej Elżbiety. Tym samym serwis zdradził nie tylko pilnie strzeżony wojskowy sekret, ale zdemaskował - jak się okazało - bezprecedensowy układ, zawarty między brytyjskim rządem i mediami, które o służbie księcia na polu walki wiedziały od początku.

Teraz premier Gordon Brown pochwalił media za wykazaną odpowiedzialność; wtórowała mu w tym większość społeczeństwa. Pojawiły się jednak także pytania: czy cisza informacyjna nie była ze strony mediów krokiem za daleko? Prezes brytyjskiego związku wydawców, Bob Satchwell, przyznał, że autocenzura jest przekleństwem dziennikarzy.

Akt dobrowolnej cenzury

A że internetowy przeciek automatycznie anulował umowę, w ciągu 24 godzin brytyjskie społeczeństwo zostało zasypane gradem informacji o książęcej misji. Kanały telewizyjne pokazały wywiady i reportaże z patrolu porucznika Walesa (Wales - czyli Walia - to nazwisko używane przez synów księcia Walii, Karola). Gazety publikowały kilkustronicowe materiały z fotoreportażami, a agencja Press Association zdołała wysłać w świat obszerny materiał w chwili, gdy sprawa wyszła na jaw. Znany dotąd z nocnego imprezowania w Londynie oraz eskapady na bal przebierańców w mundurze Wehrmachtu i ze swastyką na ramieniu, Henryk stał się bohaterem narodowym.

Natychmiastowe ujawnienie "tajemnicy" nie byłoby rzecz jasna możliwe bez zorganizowanego dostępu wybranych dziennikarzy do 23-letniego księcia w afgańskiej prowincji Helmand na długo przed rewelacjami Drudge’a. Henryk pędził tam żywot zwykłego żołnierza Jej Królewskiej Mości; z tą różnicą, że jest trzecim w kolejce do jej tronu i że włóczyły się za nim ekipy filmowe.

Tymczasowa cisza medialna za cenę ekskluzywnej informacji została wytłumaczona i usprawiedliwiona względami bezpieczeństwa. Doniesienia o pobycie księcia w teatrze działań wojennych zwróciłyby uwagę zarówno talibów, jak i Al-Kaidy, i stworzyłyby dodatkowe zagrożenie nie tylko dla niego samego, ale dla brytyjskich wojsk w ogóle.

Taka argumentacja nie zadowoliła jednak wszystkich. Czołowy dziennikarz polityczny Channel 4, Jon Snow, zaatakował porozumienie wydawców z władzami wskazując, że może ono podważyć zaufanie odbiorców do mediów. W czasach internetu i satelit dobrowolne ocenzurowanie własnego strumienia informacyjnego w demokratycznym państwie jest rzeczą niesłychaną. Chyba że nadrzędnym kontekstem jest prowadzona przez to państwo operacja wojenna i że media identyfikują się z jej celami.

Reporter w mundurze

Wojna stawia niezależnych dziennikarzy w niezręcznej sytuacji. Od wolnych mediów społeczeństwo oczekuje krytycznego oglądu działań rządu (i jego armii). Kiedy jednak dochodzi do wojny sprawiedliwej, którą społeczeństwo popiera, to postawa kąśliwego obserwatora-dziennikarza może się okazać nie do przyjęcia jako "niepatriotyczna".

W czasach II wojny światowej zadanie mediów wydawało się moralnie mniej skomplikowane. Dziennikarze frontowi nosili mundury wojskowe nawet wtedy, gdy żołnierzami nie byli - jak w przypadku reporterów amerykańskich gazet, podążających z Normandii w ślad za frontem. W europejskich sekcjach szczycącego się dziś niezależnością Serwisu Światowego BBC nad programem czuwali oficerowie, działający nie tylko w charakterze cenzorów, ale także dostawców zaszyfrowanych depesz dla podziemia, wplatanych w emitowane audycje.

Demokratyczne media były wówczas - bez zażenowania - częścią aparatu wojskowej propagandy i dezinformacji.

Potem sytuacja w wojennej reporterce ewoluowała stopniowo, podążając za przemianami w "cywilnym" świecie mediów. Dla amerykańskich mediów cezurą była wojna w Wietnamie. W czasie, gdy "Washington Post" kopał dół pod prezydenturą Nixona, na Półwyspie Indochińskim reporterzy wojenni tak relacjonowali przebieg konfliktu, że w pewnym momencie opinia publiczna w Stanach nie była w stanie dłużej akceptować tej wojny.

Amerykańska generalicja obarczała właśnie media współodpowiedzialnością za porażkę i nie omieszkała wyciągnąć wniosków z wietnamskiej strategii puszczania dziennikarzy samopas. Tak hartowała się koncepcja embedding - osadzania w jednostkach frontowych dziennikarzy, przed którymi odsłania się wiele tajemnic, ale których prowadzi się "na pasku" i zobowiązuje do drastycznej autocenzury. Bo w czasach, gdy patriotyzm mediów nie jest gwarantowany, potrzebne są inne narzędzia kontroli.

"Nasi żołnierze"

Podczas inwazji na Irak wiosną 2003 r. w amerykańskich oddziałach "zagnieżdżono" 755 dziennikarzy i fotoreporterów. "Zagnieżdżony" reporter, zżyty z otaczającymi go żołnierzami, odczuwa wobec nich naturalną sympatię, staje się "jednym z nich" i nawet mimowolnie przejmuje ich perspektywę. Dysponuje środkami kontaktu satelitarnego, ale może komunikować się z bazą tylko w okienkach czasowych, wyznaczonych przez dowództwo, które rezerwuje sobie prawo wprowadzenia ciszy na łączach bez uprzedzenia i na czas nieograniczony. Relacje, które w końcu docierają do redakcji, są imponujące technicznie, zachwycają wydawcę i widza, ale z definicji opisują wycinek kampanii, który - jeśli na jego podstawie tworzyć obraz ogólny - może prowadzić do fałszywych wniosków.

Polityka embedding w 2003 r. w Iraku okazała się wielkim sukcesem propagandowym Pentagonu. Według legendarnej korespondentki CNN, Christiane Amanpour, w trakcie operacji irackiej amerykańskie media "dały sobie założyć kaganiec albo wręcz same go sobie nałożyły". W relacjach "zagnieżdżonych" reporterów zarejestrowano częstsze niż dotąd występowanie zaimków w pierwszej osobie liczby mnogiej. Dziennikarze pozwolili, aby ich narracja, inkrustowana odmianą takich słów jak "my" czy "nasze", stała się w przenośnym sensie "mową zależną". Reporter opowiadający o "naszym ataku" na wroga pozbawiał się nie tylko dystansu do aktorów wojennego dramatu, ale i wiarygodności.

Zdarzają się też tendencje odwrotne. W czasie wojny falklandzkiej w 1982 r. premier Margaret Thatcher toczyła równocześnie swoją "wojnę" z BBC z powodu tego, że BBC odmówiła nazywania brytyjskich żołnierzy "naszymi żołnierzami". BBC postawiła na swoim, traktując sprawę jako probierz niezależności redakcyjnej.

Ponieważ to wojskowi (i politycy) mają w rękach atuty (dostęp do faktów, często na zasadzie wyłączności; a także ekskluzywny dostęp do technologii, np. zdjęć z satelity czy kamer pokładowych), pole do manipulacji jest ogromne. Co nie zmienia faktu, że to dziennikarz, a także jego pracodawca muszą sobie stawiać pytanie, z czym się identyfikują, a z odpowiedzi budować hierarchię. Czy chodzi im o poszukiwanie prawdy, nawet niewygodnej? I czy za wszelką cenę? Czy chodzi o interes państwa, czy grupy narodowej, etnicznej lub religijnej? A może o sprawiedliwość wobec ofiar, po którejkolwiek ze stron? Albo o karierę, sławę i zyski?

Hierarchia odpowiedzi reportera, oglądającego okropności wojny, będzie zapewne inna od hierarchii redakcji, kierującej się głównie interesem swojej instytucji.

Medialny cyrograf

Ten ostatni wątek popycha nas z powrotem w stronę historii księcia Henryka. Brytyjskie redakcje - łącznie z BBC i z amerykańskim kanałem CNN, który dołączył do paktu, gdy o nim usłyszał - przytaczały tylko szlachetne pobudki dla usprawiedliwienia tego, że same założyły sobie ów kaganiec. "Decyzja o wejściu w ten układ kosztowała nas sporo nerwów" - przyznaje szefowa informacji BBC, Fran Unsworth, dodając, że "w końcu ją podjęliśmy ze względu na kwestię bezpieczeństwa, a nie tego, czy popieramy działania zbrojne, czy nie".

Unsworth, podobnie jak wydawcy prasowi, zwróciła uwagę, że autocenzura jest stałym elementem redakcyjnego życia, ale tylko w wyjątkowych sytuacjach: gdy chodzi o bezpieczeństwo żołnierzy, ofiar porwań czy zakładników. Także wtedy, gdy w podróż w trudne rejony wybiera się premier czy minister. Dziś media nabierają wody w usta przed i w trakcie "niezapowiedzianej" wizyty w Bagdadzie. Nie tak dawno szef brytyjskiego rządu miał - w czasie kampanii IRA - kłopot z anonsowaniem swej podróży do Belfastu.

W swoich wyjaśnieniach agencja Reutera posunęła się dalej: sugerowała, że cisza medialna była nie tyle formą cenzury, co embarga. Nie było to zatem nic wyjątkowego, lecz standardowy w mediach zakaz publikowania jakiejś wiadomości przed określonym dniem czy godziną. Szczególny charakter tego embarga polegać miał wyłącznie na tym, że utrzymało się 10 tygodni… Reuter argumentował też, że zdarzały się już takie przypadki, np. embargiem była obłożona informacja o rozpoczęciu inwazji w Iraku w 2003 r.; informacja, którą media podały dopiero o umówionym czasie.

Trudno jednak argumentację Reutera zaakceptować. W przypadku księcia Henryka media poszły na układ za określoną cenę: za cenę specjalnych praw, które - choć służyły czytelnikom, widzom i słuchaczom - obnażyły niealtruistyczną motywację wydawców. Jak Twardowski z Mefistofelesem, brytyjskie media przehandlowały ekskluzywne reportaże o synu Diany za cyrograf. Oczywiście pod warunkiem, że się wierzy w dotychczasową niewinność mediów i w biesy.

"Bitwa o Anglię"

Sprawa wygląda jeszcze gorzej, kiedy wziąć pod lupę to, co media właściwie dostały. Jak w przypadku wojennych, "zagnieżdżonych" reporterów, ekipy towarzyszące Henrykowi były w stanie dostarczyć tylko odpowiednio wyreżyserowany materiał. Nikt nie zadał albo nie mógł zadać księciu pytań, które byłyby politycznie drażliwe: o to, czy ta wojna jest usprawiedliwiona i sensowna albo czy uważa muzułmanów za wrogów. Brytyjski autor Nick Davies określa to zjawisko jako churnalism - dziennikarstwo produkujące informacyjną papkę, spreparowaną przez przemysł promocyjno-marketingowy.

Bo w rezultacie całego przedsięwzięcia brytyjska armia (zawodowa) zyskała darmową promocję w czasie największej oglądalności. W pozytywnym świetle skąpała się cała rodzina królewska i rząd. Skorzystała też prasa, zwiększając nakłady. Skorzystały inne media, chwalone za rozwagę i patriotyczne poczucie obowiązku.

Z afgańskiego pyłu wyłonił się nie tylko nowy bohater naszych czasów ("Jeden z naszych chłopców" - doniósł w pierwszostronicowym tytule wielkonakładowy dziennik "The Sun"), ale także obraz konfliktu, w którym Brytyjczycy są niekwestionowanymi bohaterami i w którym nie ma miejsca na Abu Ghraib albo przypadkowe ofiary wsparcia z powietrza, wzywanego przez oficera łącznikowego, Harry’ego Walesa.

Jak napisała ironicznie w "The Observer" Catherine Bennett, "był to powrót do wartości medialnych z okresu bitwy o Anglię".

Szukając obiektywizmu

Jest w tej historii sporo brytyjskiej specyfiki. Nigdzie indziej nie ma przecież takiej medialnej obsesji na punkcie rodziny królewskiej. Nie tłumaczy to jednak chwilowej "westernizacji" przekazu z Afganistanu, w którym dzielni alianccy szeryfowie walczą z talibskimi opryszkami. Powrót do reporterskiej poetyki z czasów II wojny światowej, choć może dla niektórych kuszący, na dłuższą metę jest niemożliwy. W 1945 r. brytyjskie media nie kwestionowały dywanowego bombardowania Drezna, które dziś klasyfikuje się jako zbrodnię wojenną. W 2003 r. nawet media "zagnieżdżone" w Iraku biły na alarm, że wojna jest nielegalna.

Brytyjskie media mają dodatkowy powód do nieustannego poszukiwania obiektywizmu w wojennych relacjach i opierania się zakusom kontroli przez rząd. Wielka Brytania nie jest narodowym ani religijnym monolitem. Wiadomości telewizyjne oglądają nie tylko rodziny ginących w prowincji Helmand żołnierzy, ale także praworządni brytyjscy muzułmanie, którzy obawiają się nagonki wywołanej stawianiem znaku równości między islamem i Al-Kaidą. Oglądają je też rodzimi islamscy radykałowie, dla których - jak dla skazanego przed miesiącem Mohammeda Hamida - zamachy z 7 lipca 2005 r. w Londynie to "bułka z masłem".

Język medialnej narracji może być więc - także - sprawą życia i śmierci.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 12/2008