Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Polityczna flauta długiej majówki zapewniła, że wygłodniałe newsa media tym chętniej powieliły wydarzenie, zaprogramowane specjalnie pod oko kamery. Już Leni Riefenstahl wiedziała, jak kadrować geometrycznie idealne, szeroko rozstawione szeregi, żeby w oczach odbiorcy mnożyły się w nieskończoność.
No bo spójrzcie chłodno na zdjęcia, zdejmując filtr zwodniczych historycznych skojarzeń. Policzcie, stawiając czubek długopisu na każdym pustym łbie. Garstka. Po byle meczu ligowym na tym samym placu spotyka się liczniejsze skupiska kibiców z agresją w oczach i gardzielach – tyle że bezładne, snujące się browarnym ruchem Browna tam i sam po trotuarze, który zdradliwie faluje im pod nogami. I dlatego mniej straszne, przynajmniej gdy oglądane z bezpiecznej oddali, niezapadające w pamięć.
Naddatek formy z chudej liczbowo gromadki stłumionych chłopców czyni emanację mocy, formację istotnie nadludzką, bo rozsiewany przez nią strach przekracza zsumowaną potencjalność bólu, jaki mogą zadać ciosy trzystu pałek. Niepewność kiełkującego istnienia i galaretowaty lęk przed życiem ujęte w strukturę szyku, munduru i pieśni. W wersji niewinnej przeistacza się to w doświadczenie harcerskie. W wersji politycznej tworzy zaiste szatańskie sprzężenie zwrotne, w którym powielony wizualny przekaz wykorzystuje te przyrodzone odruchy osobowości autorytarnej, aby stworzyć niemal z niczego polityczne byty, które z kolei jeszcze sprawniej wydobywają z ludzi lęk, obsesje i bezrozumną chęć podporządkowania się formie.
Naddatek formy – raczej klatka niż szkielet. Myśliciele tzw. szkoły frankfurckiej odkrywali te zależności w czasach, kiedy mechanicznie reprodukowana wizualność oznaczała co najwyżej kontakt z filmową kroniką raz na tydzień w kinie. Dziś, kiedy nie ma już prawie życia poza oglądaniem, w tej wojnie o życie suwerenne wobec formy każdy zakątek codzienności jest okopem, każda minuta zmusza do wyborów.
Naddatek formy. Nawet w kuchni nie ma niewinności. A może przede wszystkim tam. Z jednej strony forma czyni kuchnię. Nosimy w sobie – każdy własne – pra-wspomnienia pierwszych gestów, które ze zwierzątka ssącego pokarm zamieniały nas w człowieka-za-stołem. Może to być jabłko pokrojone na ósemki, które babcia ułożyła promieniście na talerzu, i to słonko grzeje nas do dziś miłością. Może to być nieprzenikniony jak porządek gwiazd układ łyżki i widelca po bokach talerza i ta chwila inicjacji, gdy dostało się wreszcie swoją osobistą obrączkę na serwetkę. Mama miała żółtą, tata czerwoną, a mój klucz do posiłku odtąd miał być niebieski.
Jeszcze ważniejsze są momenty przekroczeń, pierwszych suwerennych aktów woli, kiedy się zjadło słodkie przed obiadem. I nic – świat się nie zawalił, piorun nie strzelił, brzuch nie zabolał, bo trzyletni żołądek nie takie transgresje wytrzyma. I dopiero wiele lat później przychodziło rozumienie, że to była pierwsza szkoła igrania z formą – ani całkiem „sztuczną” (bo jednak dobrze, gdy niebieska obrączka pomaga znaleźć swoje miejsce w świecie), ani też całkiem nienaruszalną. Gdzieś w tych prześwitach pomiędzy regułą a bryknięciem rozgrywa się tajemnica skutecznego wyrąbywania sobie ścieżki między uświadomionymi koniecznościami.
Forma odciska się też w widzialnej postaci strawy. Zawsze przecież chodzi o to, żeby tę czynność wiążącą nas z materialnością ciała wtłoczyć w ramy podyktowane przez najwyższy w porządku kantowskim zmysł estetyki. Dawniej wprost związanej z rytuałem, a potem, gdy religii i rytualnego wymiaru życia dramatycznie ubyło, będącej tylko wyrazem zachcianki. Z tak ważnej kulturowo potrzeby bierze się łyżeczka do skrobania kulek z miąższu arbuza albo gilotynka do cięcia jajka na twardo. W okresie młodzieńczego buntu przeciw wszelkiej postaci drobnomieszczańskiego strugactwa trochę mnie złościły. Jakżeż się myliłem – są bowiem niczym, jeśli chodzi o terror formy, wobec sprzętu, który panuje dziś nad masową wyobraźnią.
Naddatek formy – to właśnie nam grozi, jeśli sądzić po tym, co w sferze medialnej uchodzi dzisiaj za wzorce kultury. Nie ma już aspirującej kuchni bez ustrojstw, które potrafią wszystko odmaterializować w postać musów, pianek, nitek i innych nikłych śladów. Im mniej pośród kwantowych smug na talerzu widać realne jedzenie, tym większa duma sprawcy. Ile w nas dziecinnej niepewności, żeby dać się tak zbiorowo opętać dążeniu do formy, która boi się treści. Gotujemy dla lajków na Facebooku i poddajemy się osądowi Instagrama. Jeśli kuchnia jest sercem domu, to właśnie godzimy się na to, żeby przestało bić własnym rytmem. Tych szeregów może nie widać na ulicach, ale karnie ćwiczą salut przed lustrem, na opasce mając znak podniesionego kciuka. ©℗
Z okresu burzy i naporu, gdym głosił wyższość „naturalnego” bezkształtnego żarcia, zostało mi dużo przepisów na gęste, smakowite papki, których głównym składnikiem jest czerwona soczewica – mdła, ale wygodna jako swoista massa tabulettae, szybki podkład do dalszych działań. Dusimy parę minut na oliwie drobno posiekanego pora. Oskubujemy z wierzchnich, zeschłych łusek dużego fenkuła, kroimy na pół, wydłubujemy twardy rdzeń, a resztę drobno kroimy i dodajemy do pora. Dodajemy świeży, pokrojony imbir (ok. 1/10 wagi fenkuła), po paru minutach czerwoną soczewicę (ok. ćwierć kilo). Dusimy krótko, zalewamy litrem bulionu warzywnego, gotujemy ok. 20 minut. Solimy, studzimy, miksujemy. Dobrze smakuje np. z grzankami uzyskanymi z pokrojonego na talarki obwarzanka z makiem. Oczywiście proporcje imbiru i ilość bulionu należy dopasować potem do własnych zamiłowań.