Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Azyl solennej ciszy, tak nabrzmiały dociekaniem wolnego umysłu, iż przenikało mocą osmozy w każdego, kto tam usiadł, choćby nawet na krótką drzemkę, co niżej podpisanemu zdarzało się aż za często. Okresowe porządkowanie magazynu jest rzeczą normalną, ale tu dzieje się masakra, czy też „melioracja”, jak ją nazywają oficjalnie zarządcy ze stołecznego uniwersytetu.
Ogłoszone kryteria selekcji brzmią aż do bólu pragmatycznie: stare słowniki, książki w alfabetach niełacińskich (ergo: rosyjskie), książki po francusku (święta racja!, już nikt się tego języka nie uczy) oraz niezwiązane ściśle z filozofią. Tyle że to jest logika właściwa dla sklepu, który musi zadowolić uśrednione gusta klientów i każda sztuka niechodliwego towaru to jest bezsensowna strata. Biblioteka, taka prawdziwa, śmiem twierdzić, zaczyna mieć sens dopiero po przekroczeniu pewnej masy krytycznej rzadko używanych, niepotrzebnych książek. Muszę mieć pewność, że dostanę wszystko. Pozycje oczywiste i pospolite każdy głupi kupi na Allegro albo ściągnie z sieci. Pogarda dla niepotrzebnych cymeliów świadczy o tym, że bierze nas pomalutku za gardło kohorta ludzi zanurzonych w wiecznym tu i teraz Facebooka.
Czasem pokoleniowa zmiana odbywa się brutalnie i skokowo. Dziesięć dni temu umarł w osiemdziesiątej ósmej wiośnie żywota Bob Silvers, przez 54 lata prowadzący założony przez siebie dwutygodnik „New York Review of Books”. Obawiam się, że może powtórzyć się sytuacja paryskiego Redaktora, który „Kulturę” zabrał ze sobą do grobu. Zaraz się okaże, jak bardzo zależna od osoby była wyjątkowość tego czasopisma, wyrastającego wysoko ponad branżowe biuletyny recenzyjne. Nawet teksty będące formalnie recenzjami stanowiły świetną publicystykę, wciągającą kogoś, kto nigdy z omawianymi książkami nie będzie mieć do czynienia. Miks literatury, poezji, muzyki, nauk ścisłych (intensywnie obecnych, nierelegowanych do chudziutkiego działu na końcu) oraz twardej polityki traktowanej prosto z mostu, drapieżnie i bez tego pensjonarskiego grymasu, że „ludzie kultury” wojnę, kryzysy, rządowe łajdactwa winni brać w palce przez bibułkę. Był w stylu redagowania Silversa ślad kontrkulturowego wzmożenia lat 60., kiedy nawet w najdalszych osobistych zakamarkach próżno było szukać apolityczności.
Może to z tego powodu niepodrabialny smak miały także zamieszczane w jego piśmie ogłoszenia matrymonialne. Jedyny w swoim rodzaju serwis randkowy dla artystokracji ducha. W czasach Tindera trudno sobie wyobrazić, że to mogło działać. Mam koleżankę, która na własną rękę egzaminowała absztyfikantów tylko z jednego: czy czytali „Czarodziejską górę” – i całkiem dobrze na tym wyszła. Liczyłem ostatnio po cichu, że organizatorzy kampanii „Nie czytasz – nie idę z tobą do łóżka” pójdą za ciosem i uruchomią stosowny portal kojarzący ludzi wedle np. ostatniej przeczytanej książki. A może po prostu w internecie nie ma miejsca na takie nisze. Wraz z nową cyfrową erą dział ogłoszeń w „New York Review of Books” przywiądł, królują w nim ogłoszenia sekstelefonów, bez gwarancji, że można połączyć się z osobą, która dostaje dreszczy, słuchając arii Królowej Nocy. Nie ma już ogłoszeń typu: „Atrakcyjna kobieta szuka partnerów po 40. Lubi estetykę, poetykę i wiele wiele więcej” albo „Udręczony małżeństwem i pięcioma głupimi córkami pan szuka zamożnej wdowy na długie spacery” albo „Nieśmiały mężczyzna gotów oddać się w ręce wyrafinowanej, dominującej pani, która wprowadzi go do kulturalnych sfer Los Angeles”.
Raz czy drugi udało mi się znaleźć anons, który zdawał się być skierowany właśnie do mnie. Cóż, kiedy od wysportowanej wdowy z Bostonu, spragnionej recytowania w przerwach Ariosta po włosku dzielił mnie ocean i reżim wizowy. Ale Silversowi jestem dłużny za wiele innych spełnień. Pozbawione cielesnego podłoża, miały jednak smak, i to jaki! Kiedy czytam bezinteresownie, oddając się pięknym umysłom, by prowadziły na coraz to nowe manowce, czuję w ustach najczystsze umami, o którym nie może mieć pojęcia ktoś, komu przechodzą przez klawiaturę słowa „melioracja biblioteki”.
„Nybooks” rzadko zamieszczał teksty o jedzeniu. Ten temat, dziś okraszony katedrami na uczelniach, był dla Silversa i jego kawiarnianej formacji czymś drugorzędnym, niewartym osobnej uwagi, przynależał do domeny antropologii czy badań nad modą. Krążą legendy o tym, że lubił wystawnie zjeść – ale od tego miał restauracje, nie oczekiwał od autorów, by uczyli, jak sprawić karczocha. Nie wpuściłby na łamy takiego pasożyta jak ja – kazałby mi wrócić do kuchni, gdzie czeka robota, siedzi tu już pół godziny i nie dostał jeszcze przystawek. ©℗
Na jego cześć upiekłem wczoraj magdalenki – ciastka równie proustowskie, co proste, stworzone w sam raz do lektury: dość małe, by dało się je jeść „na raz”, bez sypania okruchów, i dość suche, by palcami nie upaćkać kartek. Ubijamy 3 jajka z 150 g cukru i szczyptą soli, aż masa będzie jasna. Mieszamy 150 g białej mąki z pół łyżeczki proszku do pieczenia, łączymy z masą, po czym dodajemy pomalutku, ciągle mieszając, 150 g ciepłego (ale nie gorącego) stopionego masła i skórkę z 1 cytryny. Przekładamy do specjalnej foremki obficie nasmarowanej masłem, tak by masa lekko wystawała ponad muszelkowate zagłębienie (podana ilość powinna starczyć na ok. 30 szt.). Pieczemy w 180 stopniach ok. 10–12 minut, aż się ozłocą i wybrzuszą na wierzchu. Można w trakcie wlewania do foremek „ukryć” w nich kawałeczek czekolady, rodzynkę, migdała itp. – redaktorzy wszak lubią maszynopisy z niespodzianką.