Męczennicy czy zbrodniarze

W Pretorii, gdzie opowiadania o napadach stanowią trochę już monotonny temat konwersacji towarzyskich i nie ma prawie dnia, by na pierwszych stronach gazet nie pojawiły się relacje o tym, że kogoś obrabowano lub zamordowano, raz tylko, zaniepokojony, zadzwoniłem po policję.

04.12.2005

Czyta się kilka minut

Uczestnicy spisku /
Uczestnicy spisku /

Późnym wieczorem ciszę spokojnej dzielnicy zakłócił wyraźny odgłos wystrzału, potem kilka następnych. Zgasiłem na wszelki wypadek światło, upewniwszy się przedtem, że mam w zasięgu ręki przycisk zdalnie sterujący sygnałem alarmu. Jest to bardzo popularny w wielu domach instrument noszący potoczną nazwę panic button (jakby “guzik przerażenia"). Według instrukcji należy go włączać o nieregularnych porach, w odstępach mniej więcej dwutygodniowych, i w ciągu 5-12 minut przyjeżdżają trzej uzbrojeni w broń palną strażnicy porządku i bezpieczeństwa. To tylko rutynowe ćwiczenia, za każde płaci się kilka dolarów, ale utrzymują one strażników w ciągłym pogotowiu, a klientom dają przyjemne poczucie, że w razie potrzeby pomoc niedługo przybędzie.

W ciemnościach zszedłem porozmawiać ze strażnikiem dyżurującym stale na terenie posesji, który przedtem powiedział mi przez telefon, że strzały było słychać w bezpośrednim sąsiedztwie. Po kilku chwilach powtórzyły się znowu. Wezwałem policję. Wkrótce sprawa się wyjaśniła: po przeciwnej stronie ulicy mieszkało od niedawna młode małżeństwo australijskie, które strzelało wieczorem, bo wszak był to... the Fifth of November, Piąty Listopada. Od razu przypomniałem sobie jedną z najbardziej znanych w krajach anglosaskich dziecinnych rymowanek, której nauczyłem się podczas lekcji angielskiego:

Remember, remember, the Fifth of November,

Gunpowder, Treason and Plot.

I see no reason why Gunpowder Treason

Should ever be forgot.

(“Pamiętaj, pamiętaj dzień Piątego Listopada, proch, zdradę i spisek. Nie widzę powodu, dla którego ta zdrada miałaby być kiedykolwiek zapomniana".)

Natychmiast poczułem się katolikiem. Katolikiem prześladowanym przez protestantów. Albo może Żydem w miasteczku, w którym trwa jeszcze pamięć pogromów. Pomyślałem nie tylko o tym, że w RPA nikt rozsądny nie strzela dla żartu, bo tu huk wystrzału za bardzo ludziom niszczy nerwy. Pomyślałem, że dziś, w dobie ekumenizmu i przyjaznych, a nawet serdecznych stosunków między wyznaniami chrześcijańskimi, tylko na głębokiej prowincji australijskiej mógł przetrwać barbarzyński zwyczaj przypominania sobie tego, co powinno być wytarte z pamięci. My, chrześcijanie, jesteśmy przecież ludźmi cywilizowanymi i kulturalnymi. Akty terroru, tortur, fanatycznej wrogości na tle religijnym i politycznym kojarzyć się nam mogą tylko z niezrozumiałym, niepojmowalnym i groźnym światem islamu.

Myliłem się.

Beczki prochu pod parlamentem

W miejscowości Rye w Sussex (Anglia), uchodzącej za twierdzę protestantyzmu, od XVI wieku przetrwał ludowy zwyczaj, który każe co roku wśród radości zgromadzonych palić podobiznę papieża (wykonywanie wyroku in effigie było kiedyś rozpowszechnioną praktyką: zamiast skazańca, którego nie dosięgła sprawiedliwość, wieszano na szubienicy jego podobiznę). W tym samym dniu zabawy odbywają się w wielu innych angielskich miejscowościach: pali się ogniska, strzelają fajerwerki, wybuchają race i petardy, atmosfera przypomina naszą noc świętojańską albo wieczór w sztabie wyborczym zwycięskiej partii po wielkiej wygranej.

Najczęściej palona i dręczona jest jednak, dzięki Bogu, nie podobizna papieża, ale rudobrodego angielskiego szlachcica nazwiskiem Guy Fawkes, od którego bierze początek określenie Guy Fawkes Day. Zatrzymano go w noc poprzedzającą 5 listopada 1605 r. w podziemiach parlamentu brytyjskiego, w słynnym Pałacu Westminsterskim. Oprócz niego znaleziono ukryte tam i zamaskowane składem drewna 36 baryłek prochu strzelniczego, trzy lonty i wszystko, co konieczne do ich podpalenia.

Trwa dyskusja, ile tego prochu było i jakiej był jakości; poważne współczesne badania wskazują, że wystarczyłoby go do wysadzenia nie tylko gmachu parlamentu, ale też wszystkich budynków wokół w promieniu 100 metrów i poważnego uszkodzenia innych odległych aż o 500 metrów. Liczba ofiar przewyższyłaby tę z 11 września 2001 r. w Nowym Jorku. Wśród ofiar znalazłby się król Jakub I i następca tronu, wszyscy lordowie, posłowie i członkowie dworu, biskupi i wielu urzędników oraz wszyscy ciekawi widowiska, jakim jest otwarcie parlamentu.

Przypadająca w tym roku czterechsetna rocznica udaremnienia Spisku Prochowego stała się okazją do napisania setek komentarzy, wydania paru książek, zorganizowania wielu wystaw, przygotowania przedstawień teatralnych i programów telewizyjnych. Przede wszystkim dlatego, że na pamięć o tamtym wydarzeniu nałożyło się świeże wspomnienie ataku na nowojorskie Wieże. A jeszcze bardziej - wspomnienie bomb z 7 lipca w londyńskim metrze.

Nasuwają się analogie: skala zniszczeń i liczba ofiar (w Londynie w 1605 r. tylko potencjalnych), w tym wielu, nawet z perspektywy zamachowców, niewinnych; zamach jako owoc wielomiesięcznych przygotowań będący dziełem kilkunastu spiskowców z mniejszości religijnej (w 1605 r. - katolickiej, w 2001 i 2005 r. - muzułmańskiej) rozproszonej wśród innych mieszkańców kraju; użycie siły niszczycielskiej materiału wybuchowego jako rodzaju broni; uderzenie w symboliczne centrum kraju - Londyn jako stolicę, gmach parlamentu jako miejsce stanowienia prawa, World Trade Center jako ośrodek potęgi ekonomicznej.

Wśród spiskowców (albo terrorystów) są tacy, którzy jako młodzi ludzie wyjechali lub uciekli za granicę, tam kształcili się w ośrodkach studiów i formacji religijnej, ale często zdobywali też wiedzę potrzebną do prowadzenia walki zbrojnej. Po jakimś czasie, przeważnie nielegalnie, wracają i - maskując zamiary - grupują się wokół charyzmatycznego w ich odczuciu przywódcy, by podjąć działania. Mogą liczyć na życzliwość, a czasem wsparcie i pomoc współwyznawców, którzy poza tym wiodą w miarę spokojne życie i nie buntują się otwarcie, choć wszyscy odczuwają ciężar dyskryminacji, a czasami prześladowań. Wśród tych życzliwych współwyznawców szczególną rolę odgrywają duchowni, którzy, choć zazwyczaj sprzeciwiają się konkretnemu aktowi przemocy, jednak na szerszej płaszczyźnie ich postawa zarysowuje się niejednoznacznie.

Spiskowców (albo terrorystów), którzy zginęli w walce lub zostali straceni, w oczach jednych otacza aura męczeństwa, dla innych są zbrodniczymi ekstremistami (taka bywa oficjalna teza władzy politycznej). Na całą jednak wspólnotę religijną, która ich wydała, pada cień oskarżenia o skłonność do zdrady i przyjmowanie pomocy ze strony krajów wrogich ojczyźnie. Co więcej, pada na nią podejrzenie, że wyznaje religię niebezpieczną, w jakiejś mierze zdegenerowaną, bo popychającą do zbrodni. Czy motywacja zamachowców ma korzenie w wyznawanej przez nich religii; czy wartości religijne są przez nich zniekształcane, czy też przeciwnie, wydobywają oni na światło dzienne mroczne obszary własnej wiary - odpowiedzi na te pytania zależą oczywiście od perspektywy, z jakiej się patrzy, i od naszych politycznych, filozoficznych i religijnych przekonań, doświadczeń albo przesądów.

Zamachy terrorystyczne ostatnich lat nie są naturalnie kopią wydarzeń sprzed czterech wieków. Spisek Prochowy był według klasycznej terminologii bardziej próbą krwawego zamachu stanu posuwającego się do królobójstwa niż aktem terroru we współczesnym znaczeniu tego słowa. Dwudziestowieczni historycy zwracali uwagę raczej na jego podobieństwa do udanych lub nieudanych rewolucji, z Wielką Październikową włącznie.

Katolicy: dysydenci i odstępcy

Rok 1603 był na Wyspach Brytyjskich końcem czasów elżbietańskich - czterdziestopięcioletniego panowania Elżbiety I. Wśród katolików wiernych “starej religii" i papieżowi budził nadzieję na ustanie surowych prześladowań trwających od ponad 30 lat - od 1570 r., kiedy papież Pius V wydał bullę “Regnans in Excelsis", w której ekskomunikował królową i ogłosił ją heretyczką, a ponadto uznał jej prawo do sukcesji i tronu angielskiego za uzurpację, zwalniając poddanych z obowiązków wobec niej jako suwerena.

Pius V był wcześniej wielkim inkwizytorem w Państwie Kościelnym i przysłużył się przeprowadzeniu reformy kościelnej w duchu soboru trydenckiego, a przez katolików czczony jest jako święty. Dla protestantów pozostaje do dziś uosobieniem politycznych nadużyć urzędu papieskiego. To jego podobizna znieważana jest np. w Nowej Anglii, po drugiej stronie Atlantyku, gdzie 5 listopada obchodzony jest jako Dzień Papieski. Współczesny nam uczony i umiarkowany w poglądach jezuita pisze: “Nie będąc z usposobienia i dotychczasowej formacji mężem stanu Pius V nie rozumiał w pełni skomplikowanej sytuacji w Europie i swymi bezkompromisowymi posunięciami na jej polepszenie nie wpłynął. Potępienie Elżbiety angielskiej było niewątpliwie bezskuteczne, niepomiernie pogorszyło zarazem położenie katolików na Wyspie".

Angielscy katolicy wierni Rzymowi stali się po decyzji papieża nie tylko dysydentami wobec oficjalnej religii, ale odstępcami politycznymi, nieuznającymi legalnej władzy. Praktykowana wobec nich dyskryminacja religijna przemieniła się w falę krwawych prześladowań, którym towarzyszyły dotkliwe kary finansowe i konfiskaty majątków winnych zdrady stanu lub o taką zdradę podejrzanych. Sytuację pogorszyła jeszcze klęska hiszpańskiej “niezwyciężonej armady" w 1588 r. (Sykstus V, następca Piusa V, zobowiązał się do udziału w kosztach najazdu na Anglię).

Następcą Elżbiety I został Jakub I Stuart (wcześniej panował w Szkocji pod imieniem Jakuba VI), syn straconej w 1587 r. Marii, królowej Szkotów. Obudzone wśród katolików nadzieje w ciągu dwóch lat przerodziły się w gorzkie rozczarowanie, ponieważ ten syn katolickiej matki i mąż katolickiej żony ogłosił publicznie, że ma do religii katolickiej głęboki wstręt (który podzielali jego purytańscy poddani, a ich podatków i poparcia politycznego król bardzo potrzebował). Stuart ponowił rozporządzenia skazujące jezuitów i wszystkich innych duchownych katolickich na banicję, a osobom odmawiającym udziału w nabożeństwach protestanckich (tzw. rekuzantom) zagroził dotkliwymi karami finansowymi. Dla mniej zamożnych były one rujnujące, tak że dość szybko na luksus lekceważenia nabożeństw anglikańskich mogły sobie pozwolić tylko osoby majętne i uparte kobiety, których nie karano finansowo, przyjmując, że odpowiedzialność za ich praktyki religijne spada na mężczyzn z rodziny.

Większość katolików była zmuszona prowadzić podwójne życie, ukrywając prawdziwe przekonania. Ponieważ w wielu sytuacjach wymagano od poddanych monarchii przysięgi na wierność i uznania królewskiej, a nie papieskiej władzy zwierzchniej nad Kościołem, wśród katolików zaczęła się szerzyć praktyka tzw. ekwiwokacji - używania słów dwuznacznych i kunsztownych uników dla zamaskowania prawdziwych przekonań. Wypowiadano np. głośno formułę wiernopoddańczą, dodając w myśli (na forum internum) słowa pozbawiające ją treści.

Ekwiwokacja wielu ludziom wydawała się konceptem dziwacznym i nieuczciwym. Jej uzasadnienie i określenie warunków, kiedy można się do niej uciec (wielkie zagrożenie własne, brak krzywdzących konsekwencji dla innych osób), często bywały dziełem autorów jezuickich. O. Henry Garnet, przełożony angielskich jezuitów, napisał najbardziej znany “Traktat o ekwiwokacji", którego egzemplarz znaleziono po rewizji w kryjówce spiskowców. Było to jednym z ważnych argumentów dla tezy oskarżenia, przedstawiającej jezuitów jako inicjatorów zbrodniczych spisków oraz objęcia ich procesami zakończonymi torturami i wyrokami śmierci.

O. Garnet jest jedną z najbardziej tragicznych postaci epoki. Był przerażony perspektywą masakry, znał szczegóły przygotowań do niej, ale to, co wiedział, wkraczało w obszar spraw objętych tajemnicą spowiedzi i nie potrafił, mimo usiłowań, skutecznie wpłynąć na porzucenie zamiaru wysadzenia parlamentu w powietrze. Zginął śmiercią męczeńską po strasznych torturach.

Nie tylko ekwiwokacja, ale tajemnica spowiedzi pojmowana tak, że nie pozwala na podjęcie kroków, które mogłyby uratować życie setkom ludzi, wydaje się niekatolikom i dziś czymś niemoralnym. Echa sporów dzielących ówczesną opinię słychać w Szekspirowskim “Makbecie". Wielu badaczy widzi w Spisku Prochowym główną inspirację do napisania i wystawienia tej sztuki. Scena trzecia w drugim akcie jest prawdopodobnie bezpośrednią aluzją do postaci o. Garneta, choć trudno się tego domyślić, słuchając tekstu we współczesnych polskich tłumaczeniach (tu Antoniego Libery): “Aa, to ten łgarz wierutny, co każdemu przysięgał, łamiąc poprzednie przysięgi. Łgał zawsze z Bogiem na ustach, lecz od piekła się nie wyłgał. Witajże mi kłamczuchu". Tekst oryginału nie pozostawia jednak wątpliwości: “Faith, here’s an equivocator, that could swear in both the scales against either scale, who committed treason enough for God’s sake, yet could not equivocate to heaven: O, come in equivocator".

Cena wierności religii

W niezwykle trudnej sytuacji, jaką dla angielskich katolików stwarzały kary finansowe i administracyjne, przymusowe wygnanie duchowieństwa i groźba barbarzyńskich egzekucji (dla księży, którzy pozostali, i dla tych, którzy ich ukrywali), o. Garnet zalecał jednak nie bunt, ale ufność w potęgę modlitwy. Nadzieje na skuteczne naciski na króla ze strony potęg zagranicznych (Francji, Hiszpanii i papiestwa) były niewielkie, na interwencję zbrojną - znikome. Thomas Percy, jeden z późniejszych spiskowców, nim przystąpił do konspiracji, miał powiedzieć: “Czy będziemy tak bez końca, panowie, tylko debatować i nigdy niczego nie robić?".

Najbardziej zdecydowany okazał się Robert Catesby, gorliwy katolik, który wiedział, że za wierność religii trzeba płacić. Jego ojciec spędził lata w więzieniu za ukrywanie księdza (późniejszego słynnego w Europie męczennika, św. Edmunda Campiona, o którym pisał u nas już ks. Piotr Skarga). Catesby porzucił uniwersytet, nie chcąc składać przysięgi protestanckiej, koniecznej dla uzyskania dyplomu. Miał, wedle świadectw współczesnych, fascynującą osobowość oraz dar przyciągania ludzi.

Przysięgę konspiracyjną spiskowcy złożyli w maju 1604 r., po czym w sąsiednim pomieszczeniu wysłuchali mszy i przyjęli komunię. Celebrujący ksiądz (był nim prawdopodobnie o. Garnet) nie miał wówczas pojęcia o ich intencjach. W końcowej fazie spisku było ich trzynastu, wszyscy pochodzili ze spokrewnionych i zaprzyjaźnionych rodzin. “Nie jest oczywiście możliwe znalezienie racjonalnego wyjaśnienia dla ich obłędnej zbrodni - zauważa bezradnie i melancholijnie “Encyklopedia Katolicka" z początków zeszłego stulecia. - Nie należeli do kryminalnej warstwy społeczeństwa, nie powodowały nimi ostre ambicje osobiste. Szlachetnie urodzeni, obdarzeni fortuną, byli ludźmi przestrzegającymi zasad honoru. Niektórzy z nich byli żonaci i mieli dzieci, niektórzy byli gorliwymi konwertytami, którzy zapłacili już cenę za swoje przejście na katolicyzm, a raczej swój powrót do wiary rodziców. Z drugiej strony, choć byli bardzo religijni, żadną miarą nie można uznać ich za świętych. Pojedynkowali się zawzięcie, a Percy był bigamistą".

Był wśród nich Guy Fawkes (w wieku 16 lat nawrócony na katolicyzm), któremu ze względu na wielkie doświadczenie w posługiwaniu się materiałami wybuchowymi, nabyte podczas służby w armii hiszpańskiej w Niderlandach, przypadło decydujące zadanie odpalenia ładunku pod gmachem Westminsteru w noc Piątego Listopada. Tylko jego imię jest do dziś powszechnie pamiętane. Oprócz pamfletów, piosenek i karykatur, unieśmiertelnia go też jeden z najstarszych dowcipów politycznych. Nieufni wobec polityków Anglicy lubią powtarzać, że Guy Fawkes był jedynym, który wszedł do parlamentu w uczciwych zamiarach...

Spisek papistów

Początkowo spiskowcy wynajęli dom w pobliżu parlamentu, w sercu Westminsteru, i wiele miesięcy drążyli tunel. Według jednej wersji zaczęły go zatapiać wody Tamizy, według innej prace zahamowała grubość średniowiecznych jeszcze murów. Współczesnych zdumiało, że tę ciężką pracę wykonywali sami, bez pomocy służących. W marcu 1605 r. udało im się jednak wynająć od pewnego handlarza opałem obszerne piwnice zajmujące podziemia położone bezpośrednio pod Izbą Lordów. Skład drewna doskonale zamaskował beczki z prochem, które znalazły się tam już w maju. Beczki ważyły łącznie dwie i pół tony.

Kolejne miesiące zajęły wstępne przygotowania do rewolty, którą spiskowcy zamierzali wzniecić w Anglii Środkowej po zgładzeniu monarchy, dworu i parlamentu. Zamiast Jakuba I na tronie miała zasiąść, jako Elżbieta II, jego córka, będąca jeszcze dzieckiem. Zamierzali wychować ją w duchu katolickim, w religii jej babki Marii Stuart.

Uroczyste otwarcie sesji parlamentu przewidziane było na 3 października, ale ponieważ do tego czasu nie wygasła panująca w Londynie epidemia dżumy, przesunięto je na 5 listopada. Nie jest zupełnie jasne, w jaki sposób premier Robert Cecil, hrabia Salisbury, wpadł na trop spisku. Według najbardziej rozpowszechnionej, oficjalnej wersji lord Monteagle, katolik blisko spowinowacony z jednym ze spiskowców, otrzymał 26 października anonimowy, niejasny list ostrzegający go przed udziałem w ceremonii. List pokazał premierowi. Być może istniały poza tym jakieś raporty szpiegów, których było wielu. Do spiskowców także dotarły informacje o podejrzeniach władz. Nie zrezygnowali jednak z planów.

Nakazane przez premiera przeszukanie podziemi Westminsteru w wigilię sesji parlamentu (ceremonialnie ponawiane do dziś), doprowadziło do znalezienia składu prochu. Natychmiast aresztowano przebywającego tam Fawkesa. Przesłuchiwany jeszcze tej samej nocy w obecności Jakuba I nikogo nie zdradził, zamiarów też się nie wyparł. Na pytanie króla, dlaczego chciał go zabić, odpowiedział, że na królu ciąży papieska ekskomunika, a groźna choroba wymaga zastosowania drastycznych środków. Po kolejnych dniach śledztwa i coraz okrutniejszych tortur, 8 listopada podał nazwiska współspiskowców, a nazajutrz wyjawił szczegóły konspiracji.

Kilku uciekających z Londynu wkrótce aresztowano, pozostałych schwytano lub zabito w Anglii Środkowej, gdzie nie powiodła się rewolta. Catesby zginął z odniesionych ran ściskając wizerunek Matki Boskiej. Formalny proces odbył się 27 stycznia 1606 r. Wyroki były ustalone z góry: schwytanych, po okrutnych mękach, zgładzono 30 i 31 stycznia na dziedzińcu starego Pałacu Westminsterskiego. Także w styczniu parlament wprowadził do nabożeństw kościelnych coroczne Święto Dziękczynienia za wykrycie Spisku Prochowego, które usunięto z ksiąg liturgicznych dopiero w 1859 r. Pokoleniom kaznodziejów dawało ono okazję do rozprawiania o “zdradzieckich spiskach jezuitów i papistów" czy “występnych, tajnych praktykach rzymskich katolików". Wątki te powielano w niezliczonej ilości broszur, rozpraw i pamfletów.

Aresztowania zataczały coraz szersze kręgi, obejmując i niewinnych. Rozpoczęło się polowanie na jezuitów. Oprócz o. Garneta, którego zabito 3 maja, zamęczono okrutnie wielu innych. Wśród nich - kanonizowanego przez Pawła VI brata zakonnego, z zawodu cieślę i murarza - Nicholasa Owena. Czczony dziś jako św. Mikołaj Owen, miał przydomek Mały Jaś, nadany z powodu niskiego wzrostu. Podziwiano go za wielki talent w budowaniu “dziur" - trudnych do znalezienia kryjówek, w których chronili się poszukiwani księża. Niektóre z “dziur" zachowały się w domach starych katolickich rodzin do dziś.

Choć władze oficjalnie głosiły tezę o winie “nielicznych katolickich ekstremistów", ofiarami spisku stali się zwykli angielscy katolicy, przerażeni wydarzeniami i bezsilni wobec okazywanej im wściekłej wrogości. Zabroniono im wykonywania zawodów prawniczych, pozbawiono praw w wyborach lokalnych i parlamentarnych (przywrócono je dopiero w 1829 r.), nie mogli też otrzymywać stopni oficerskich w armii i flocie. Przez całe stulecie - gdy zdarzały się takie kataklizmy, jak np. Wielki Pożar Londynu w 1666 r. - stawali się pierwszymi podejrzanymi.

Największą cenę płacili jezuici, bo władze z upodobaniem powoływały się na Spisek Prochowy, by ich dyskredytować i niszczyć. Bezpodstawnie przedstawiano ich jako głównych winowajców i architektów sprzysiężenia, które według prokuratora królewskiego miało charakter międzynarodowej konspiracji z centralą w Rzymie, choć nigdy nie znaleziono dowodów na poparcie tej tezy.

Trzeba było postępu tolerancji i liberalnych nurtów XIX stulecia, by kolejny wiek przyniósł angielskim katolikom możliwość integracji we wszystkich sferach życia publicznego. Z jedynym jeszcze anachronicznym wyjątkiem rodziny królewskiej, w której przyjęcie katolicyzmu pozbawia prawa do tronu.

Trucizna frustracji i krzywdy

Wieki XIX i XX przyniosły niezliczone konflikty lokalne i kataklizmy międzynarodowe, ale wśród specjalistów od nauk politycznych ugruntowało się przekonanie, że źródeł wojen i rewolucji ostatnich dwóch stuleci upatrywać należy w gospodarce, polityce, a czasami w ideologii. Wyznawana religia miała być tylko czynnikiem z różnym nasileniem wpływającym na motywacje i stopień zaangażowania uczestników krwawych i bezkrwawych starć, w nowoczesnych społeczeństwach przeważnie odsuwanym w bezpieczną sferę prywatności. Nauczono się, że mówienie o walkach katolików z protestantami w Ulsterze jest tylko konwencją językową, o prześladowaniach religijnych można mówić tylko w krajach leżących poza obrębem cywilizowanego świata, nazywanie zaś “zimnej wojny" świętą było tylko chwytem retorycznym, rzadko zresztą używanym.

Początek XXI wieku, w konsekwencji głośnych zamachów terrorystycznych, niespodziewanie zburzył tę perspektywę. Religię, a w każdym razie nie przez nas wyznawaną religię, zaczęliśmy coraz częściej postrzegać jako element rzeczywistego zagrożenia ładu i porządku. Oczywiście w Londynie, Nowym Jorku, Paryżu i Warszawie w roli tej występuje prawie zawsze islam.

Na najlepszych uniwersytetach odbywają się dyskusje “Islam a terroryzm", przy czym temat rozumiany bywa często jako “Islam i terroryzm". Wszędzie słychać rozważania na temat wpływu, jaki duchowieństwo muzułmańskie wywiera na ekstremistów. Rocznica Spisku Prochowego przypomniała opinii publicznej krajów anglosaskich o budzących grozę konspiratorach katolickich, podobny lęk wywołują dziś terroryści islamscy, a jego cień padł na wszystkie wyznania.

Dr David Starkey, historyk z Fitzwilliam College w Cambridge, stwierdził w komentarzu telewizyjnym, że “fundamentaliści islamscy mieli podobne motywy i działali dokładnie w taki sam sposób, jak konspiratorzy, którzy chcieli wysadzić w powietrze Jakuba I i wzniecić katolickie powstanie. Paralele między spiskowcami i współczesnymi nam terrorystami są przerażające, a ich motywacja taka sama: według niej jedyną ważną rzeczą jest ich religia, a rząd, który nie podziela ich poglądu na absolutne racje tej religii, powinien zostać usunięty". Na szczęście dr Starkey podsuwa też rozwiązanie problemu: “Jedynym sposobem, w jaki możemy się pozbyć problemu terroryzmu, jest uczynienie każdego kraju tak bogatym, jak Wielka Brytania. (...) nic nie wykorzenia tak skutecznie przekonań religijnych, jak dobrobyt materialny; wystarczy spojrzeć na Irlandię, gdzie fundamentalizm religijny uwiądł, odkąd kraj stał się bogatszy".

Inny historyk, James Sharpe, w opiniotwórczym “openDemocracy" pisze: “Spisek roku 1605 wydarzył się przede wszystkim dlatego, że ekstremistyczni wyznawcy wiary religijnej uznali system polityczny, w którym przyszło im żyć, za tak nie do zniesienia, iż postanowili go zniszczyć. To samo prawdopodobnie motywowało samobójców-zamachowców, którzy ugodzili Londyn 7 lipca 2005 r. Żyjemy w kręgu kulturowym, który większości ludzi zostawia niewiele miejsca na silne przekonania religijne albo, bardziej ogólnie, ideologiczne czy polityczne. Dlatego akty terroru (...) wydają się nam tak niepojęte. Jeśli nawet nie uczy niczego ponad to, historia Spisku Prochowego stanowi skrót do zrozumienia świata, w którym ludzie są gotowi umierać i zabijać z racji swojej wiary religijnej".

Komentarz redakcyjny w “The Socialist" zwraca natomiast uwagę na to, że katolicy byli prześladowani, a z ich historii nauczyć się można, “jak państwo może posługiwać się religią, czyniąc z niej element podziału społeczeństwa; jak dyskryminowanie mniejszości z racji ich rasy lub religii może skłonić przedstawicieli tej mniejszości do aktów desperacji; jak te indywidualne akty terroru w nieunikniony sposób zawodzą w osiągnięciu celów, jakie stawiają sobie ich wykonawcy, służąc raczej usprawiedliwieniu coraz bardziej i bardziej represyjnych środków, po jakie sięga państwo".

W Opactwie Westminsterskim, położonym obok parlamentu, w kościele, w którym koronowani są brytyjscy monarchowie, kazanie w czterechsetną rocznicę wykrycia Spisku Prochowego wygłosił Nicholas Sagovsky, ksiądz anglikański, kanonik kapituły westminsterskiej. Bronił w nim dobrego imienia jezuitów, niewinnie oskarżanych o przestępstwa, których nie popełnili. Ostrzegał przed odstąpieniem pod wpływem tragicznych wydarzeń od niezachwianego prymatu praw człowieka, jaki od czasów II wojny obowiązywał na Zachodzie w każdej debacie podejmującej problematykę moralną.

“Największym zagrożeniem dla naszej tożsamości - mówił - nie jest dziś terroryzm, ale ześlizgnięcie się na drogę pragmatycznych rozstrzygnięć, które w pewnych warunkach dopuszczają wszystko: tortury, zatrzymywanie bez procesu, strzelanie, by zabić, ograniczanie swobody wypowiedzi, wysiedlenia i ekstradycje. Wszystko staje się dopuszczalne pod naciskiem i za przyzwoleniem opinii publicznej, często kształtowanej przez wyolbrzymiające zagrożenie media. Jeśli godzimy się z taką postawą, ustępujemy pola terrorystom, bo właśnie oni to głoszą i praktykowaliby, gdyby zdobyli przewagę. Istnieje też inne niebezpieczeństwo, kiedy czyny islamskich bojowników uderzają w pokojową większość muzułmanów, żyjących jako emigranci w krajach europejskich, którzy zostają napiętnowani, podobnie jak katolicy w Anglii w czasach elżbietańskich, jako potencjalni zdrajcy i wspólnicy tych, którzy wywołują zamieszki. To łączenie ich razem staje się rzeczywistością poprzez truciznę frustracji i poczucie krzywdy, które rodzi się w takiej sytuacji".

***

Każda epoka ma tendencję do konstruowania mitów z poszarpanych i trudno pojmowalnych fragmentów rzeczywistości. Do redukowania skomplikowanej sytuacji w układ czarno-białych pojęć, w których zło i dobro umieszczone są na przeciwstawnych biegunach. Rzeczywistość jednak nie daje się przedstawić w monolitycznych terminach “świata Zachodu" przeciwstawionego “krajom religii muzułmańskiej". Coraz silniej podzielam pogląd, że mamy do czynienia nie tyle z “konfliktem cywilizacji", ile z poważnym kryzysem naszej zdolności do rozumowania poza obrębem łatwych stereotypów.

Wszyscy chcemy żyć w zrozumiałym i dającym poczucie bezpieczeństwa świecie i wszyscy po trochu zgadzamy się, niestety, na to, żeby w imię tych wartości prawa człowieka nie były pojmowane zbyt dosłownie; a dotyczy to także niektórych przykazań Boskich. Chcemy wierzyć, że nasza religia jest moralnie lepsza od religii wyznawców islamu, nasze duchowieństwo od ich duchowieństwa, a nasza młodzież jest niezdolna do wywoływania porównywalnych zamieszek. Chcemy znaleźć potwierdzenie, że nasza niechęć (a po obejrzeniu widoku ofiar i zniszczeń zamachu terrorystycznego nawet zrozumiała wrogość) wobec sprawców i ich religii jest usprawiedliwiona.

Kiedy jednak ośmielamy się utożsamiać nasze pragmatyczne rozstrzygnięcia, mające przywrócić ład i porządek, z prawem Boskim; kiedy nasza surowa sprawiedliwość wyklucza, wysyła do więzień, deportuje coraz więcej tych, którzy zagrażają według nas moralnemu zdrowiu naszego społeczeństwa; kiedy ośmielamy się sądzić, że nasz chrześcijański Bóg podziela naszą niechęć, a nawet wrogość wobec muzułmańskiej młodzieży, której “fanatyzm zagraża Europie", czy wobec “bezbożnych feministek" - wtedy schodzimy z drogi prawdy. Może po prostu kłamiemy wobec samych siebie, może nawet bluźnimy Temu, którego Imię jest święte.

Podjęcie dialogu w sytuacji konfliktu nie doprowadzi, a czasami nawet nie może doprowadzić do przekonania do swojej racji jednej ze stron. Na pewno jednak uświadomi, że mój sposób widzenia świata, moje usiłowania czynienia go przyjaznym i bezpiecznym (“zamknijmy szczelnie granice przed uchodźcami", “wsadźmy wreszcie wszystkich przestępców do więzień", “przywróćmy karę śmierci") są przez innych ludzi kwestionowane. Podjęcie “konwersacji ku prawdzie" z przeciwnikiem nie płynie z moich liberalnych przekonań o możliwości znalezienia kompromisu, ale z religijnej nadziei, że wejdę w większy, przekraczający moje horyzonty świat.

I modlę się z Psalmistą: “Niech pomną narody, że tylko ludźmi są". Wszystkie narody, także mój naród katolicki.

KRZYSZTOF ŚLIWIŃSKI (ur. 1940) jest doktorem biologii. Wiele lat spędził w Afryce - ostatnio, w latach 2000-2004, jako ambasador Rzeczypospolitej w RPA. Działacz opozycji demokratycznej oraz współpracownik “TP" i “Znaku" od lat 60.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 49/2005