"Mama wzięła ino chleb"

W ramach "Aktion Saybusch" od września 1940 do stycznia 1941 r. Niemcy wygnali kilkanaście tysięcy Polaków z okolic Żywca - w 1939 r. włączonych w granice Rzeszy. Ich domy zajęli Niemcy. Dla władz Rzeszy była to próba generalna przed kolejnymi przesiedleniami. Do końca okupacji z powiatu żywieckiego wygnano 50 tys. Polaków: jedną trzecią mieszkańców.

16.02.2010

Czyta się kilka minut

Niemieccy osadnicy przybywają do wsi, z której wygnano Polaków; transparent głosi: „Witamy w nowej ojczyźnie”. / fot. ze zbiorów Muzeum Miejskiego w Żywcu /
Niemieccy osadnicy przybywają do wsi, z której wygnano Polaków; transparent głosi: „Witamy w nowej ojczyźnie”. / fot. ze zbiorów Muzeum Miejskiego w Żywcu /

Rodzice pracowali u gospodarzy na nasze utrzymanie. Były to warunki ekstremalne, często byliśmy głodni i bez środków do życia. W 1942 r. umarł ojciec, który jest pochowany w Radzyniu. Została matka z pięciorgiem dzieci, ja najstarsza miałam 11 lat. W jaki sposób przebyliśmy ten koszmar, tylko my wiemy. Matka w 1946 r. sprzedała obrączki ślubne, żebyśmy mieli za co wrócić do Jeleśni. A tu też wszystko spalone" - zapiski Joanny Świątkowskiej, przechowywane dziś w Muzeum Miejskim w Żywcu, to jedna z relacji dokumentujących losy wysiedlonych mieszkańców Żywiecczyzny. Tragedia Jeleśni zaczęła się o świcie 22 września 1940 r.: jej mieszkańcy mieli opuścić domy, aby zrobić miejsce dla rodzin niemieckich.

Bieda i piękno

Wysiedlenie wsi Sól zostało zarejestrowane wyjątkowo sugestywnie - dzięki talentowi nieznanego fotografa, skrupulatnie dokumentującego kolejne etapy działań niemieckiej administracji i policji. Na czarno-białych zdjęciach, które przeglądam w żywieckim muzeum, tragedia ożywa. Kobiety z uwieszonym u spódnicy wianuszkiem dzieci. Bezradność dorosłych, otoczonych przez niemieckich policjantów z bronią. Nieme oczekiwanie na dalszy ciąg wydarzeń. Opuszczone chaty i gospodarstwa obwieszone zostały powitalnymi hasłami, przeznaczonymi dla nadciągających jeszcze tego samego dnia nowych mieszkańców. Na zdjęciach, zrobionych pewnie w celach propagandowo-instruktażowych, uderza perfekcyjna organizacja.

Wieś Sól rozciąga się w rozległej dolinie, a potem jeszcze pnie się w górę. Piękno Żywiecczyzny od dawna przyciągało letników, którzy szczególnie chętnie zjeżdżali z pobliskiego Śląska. Atrakcją dla miejscowych panien były wojskowe manewry podchorążych. - Jacy piękni byli ci chłopcy w mundurach - wspomina 83-letnia dziś Helena Szatanikowa. - Ale bieda była, do kościoła w Rajczy chodziło się na piechotę i boso od wiosny do jesieni, żeby buty zaoszczędzić. Ludzie do Ameryki wyjeżdżali za chlebem.

- Jak wojna wybuchła w 1939 roku, to my się z bratem tak cieszyli, że widzimy samoloty; my nie mówili "samoloty", ino że "jedzie auroplan" - opowiada pani Helena. - Niesłam bańkę mleka, pięć litrów, aż do koło stacyi, do maminej siostry i tak się żem cieszyła, bo ten samolot lecioł rzeką, a tu nauczyciel z naszej szkoły miał karabin i tam położył się na brzegu i zaczoł strzelać do tego samolotu. Samolot trochę niżej zlecial i pach, pach, pach do rzeki. I już się nauczyciel stracił, już nie było widać. A ja poszłam z mlekiem dalej. A potem przez rok spokój był. Tak we wsi nie widziałam niemieckich żołnierzy, wcale nie chodzili.

Polscy Habsburgowie

Kilkadziesiąt kilometrów dalej, w Bielsku, Niemcy organizowali partyjne manifestacje NSDAP i zebrania, podczas których przyjmowano dziękczynne rezolucje za wyzwolenie od "terroru polskiego". W Soli tylko nieliczni tutejsi Niemcy podpisali volkslistę. Mimo to nie zapamiętano ich źle. Raczej starali się pomagać sąsiadom-Polakom.

To była cisza przed burzą. Teren Żywiecczyzny został już jesienią 1939 r. włączony bezpośrednio do obszaru Trzeciej Rzeszy - obok Pomorza czy Wielkopolski. Z jednej strony wskazywano na cechy wspólne górali żywieckich z mieszkańcami Tyrolu i innych niemieckich obszarów górskich, z drugiej uderzono w miejscową inteligencję: 10 listopada 1939 r., na dzień przed polskim Świętem Niepodległości, w wadowickim więzieniu osadzono 17 zakładników spośród mieszkańców Żywca. Wśród aresztowanych byli profesorowie Józef Namysłowski i Jan Leo, Michał Jeziorski, twórca Muzeum Żywieckiego, mgr inż. Czesław Mączyński, prezes Towarzystwa Szkół Ludowych, prezes Związku Weteranów Armii Polskiej we Francji. Większość została osadzona w obozie koncentracyjnym Mauthausen-Gusen.

W grudniu 1939 r. przeprowadzono policyjny spis ludności, który zobowiązywał mieszkańców regionu do określenia narodowości. Ponad 99 proc. określiło się jako Polacy. Jednoznacznie uczynili tak również właściciele dóbr żywieckich: Karol Olbracht Habsburg (oficer Wojska Polskiego) i jego żona Alicja.

Jednoznaczne wyniki spisu zdecydowały zapewne o tym, że cały region został poddany wysiedleńczemu eksperymentowi. Jego rzecznikiem był pierwszy pełnomocnik Komisarza Rzeszy dla Umacniania Niemczyzny w prowincji górnośląskiej,

SS-Obergruppenführer Erich von dem Bach Zelewski (późniejszy "kat Warszawy"). W miejsce wygnanych Polaków planowano sprowadzenie rodzin niemieckich. Jego następca dr Fritz Arlt przewidywał w dalszej perspektywie wysiedlenie z prowincji górnośląskiej ponad miliona osób. W ich miejsce zamierzał sprowadzić 320 tys. osadników-Niemców.

Planowanie

"Aktion Saybusch" (Saybusch - to po niemiecku Żywiec) była przygotowywana od lipca 1940 r. Czas naglił. W obozach dla niemieckich przesiedleńców w Boguminie i Cieszynie od tygodni czekały już na nowe domy niemieckie rodziny repatriowane do Rzeszy na mocy umowy z ZSRR, wtedy jeszcze sojusznikiem Niemiec. Przybyli z okupowanych przez ZSRR terenów Rzeczypospolitej: z Wołynia i Galicji.

Niemiecka administracja postanowiła wykorzystać doświadczenia nabyte podczas wcześniejszych wysiedleń z Kraju Warty. Kierownicy punktów "ewakuacyjnych" mieli otrzymać stamtąd odpowiednie materiały; opracowano dokładne rozkłady jazdy pociągów, obliczono liczbę osób objętych transportem i wielkość przyznanych im racji żywnościowych. Wśród wysiedlonych nie mogło być osób narodowości żydowskiej, zalecano też unikanie wysiedlania rodzin, których członkowie przebywali na robotach w Rzeszy. Koszty akcji wysiedleńczej obliczono skrupulatnie na kwotę 300 tys. marek - ponieść mieli je w znacznym stopniu sami wysiedlani, przez konfiskatę posiadanych przez nich wszelkich kosztowności i biżuterii. "Skonfiskowane przedmioty należy oddać kierownikowi administracji przy przekazaniu ewakuowanych rodzin" - zapisano w wytycznych opracowanych przez gestapo.

W czasie narady w sierpniu 1940 r. w katowickim oddziale Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy podano konkretne rozmiary operacji: zamierzano wysiedlić 20 tys. Polaków i na ich miejsce osadzić 800 rodzin niemieckich. W wysiedleniach miał wziąć udział specjalny oddział policji, w którym znalazło się ok. stu funkcjonariuszy znających język polski.

My nic nie pakowali

- W niedzielę ksiądz w Rajczy ogłosił, że nas będą wysiedlać. Mama była i słyszała, jak mówił: "Ludzie, nie traćcie nadziei, jakoś to będzie". A cały kościół wybuchnął płaczem. A potem to już była zawierucha - wspomina Helena Szatanikowa. - I było tak. Samochód stanął, weszło trzech żołnierzy do domu, po polsku mówili. Lista była wypisana, a ja bardzo płakałam. A jeden żołnierz mówi, żebym nie płakała, że tam, gdzie pojedziemy, ładny dom będzie.

Franciszka Brysiowa miała 13 lat. - Nasz dom nie był bogaty - opowiada dziś. - Tata zginął przed wojną w wypadku, miałam dwie siostry i brata. Mieszkali my w domku drzewianym. Mama gospodarzyła, mieliśmy dwie krowy, świnie my chowali i w polu robili, wszystko rękami. Jednego ranka mama poszła krowy doić, my jeszcze leżeli w łóżkach. Mama przyszła tyle co z mlekiem, zaraz czterech weszło żołnierzy, teraz to wiem, że niemieckich, ale wtedy nie wiedziałam przecież. Jeden trochę umiał po polsku. A my wszyscy do mamy, mamy się łapiemy za spódnicę. Ja była najstarsza, najmłodsza siostra miała siedem lat. Obok była mamina siostra, w jednym domu my mieszkali. Tam też był krzyk taki. Ciotka miała czworo dzieci, jedno malutkie, w podusi je niesła. Nic my nie pakowali, bo nic nie dali. Mama wzięła ino chleb i trochę cukru w torebce. I związała do prześcieradła jedną pierzynę, i wzięła ze sobą na ramię, a my koło mamy. I oni chodzili po domu, zdejmali obrazy i kładli na taką kupkę, i jeden z nich wyniósł przed dom. Na podwórku butami podeptali. Jak nas już wygnali przed dom, to jeden przyszedł ku mamie i kolczyki zabrał mamie z uszu. Trochę krwi poleciało. Mojego ojca bratowa miała siostrę w Niemczech i oni zostali, ich nie wysiedlili. Potem nas zgnali z górki na główną drogę i tu stało auto. Auto było nie kryte, my po takiej drabince wychodzili, ile nas tam było naupychane. I wieźli nas do Rajczy. I tam my byli dzień i noc.

Ze wsi Dolna Sól wysiedlono 129 rodzin, łącznie 628 osób. Wieś Górna Sól ocalała, bo tam gospodarstwa były marniejsze i teren trudny do uprawy.

Chroni cię potęga Rzeszy

Przygotowując wysiedlenie Polaków, władze niemieckie opracowały też plany osiedleńcze, z gotowym podziałem ziemi między przybyłych Niemców. Zapisano komasację gruntów, wyznaczono budynki do wykorzystania, część przeznaczono do wyburzenia. Dobytek wysiedlanych został skrupulatnie spisany przez urzędników. Po wysiedleniu Polaków na teren gospodarstw wkraczały specjalne oddziały zajmujące się pozostawionym inwentarzem i czyszczące pomieszczenia. Jeszcze tego samego dnia po południu nowi właściciele obejmowali w posiadanie cudze domy.

Nie wszyscy byli zachwyceni. Obiecano im wygodne domy i bogaty inwentarz, a żywieckie wsie były raczej biedne, gospodarstwa nieduże, budynki skromne. Przewidując niezadowolenie, niemieckie władze uderzały w patriotyczne tony i resentymenty. Do decyzji o przydziale gospodarstwa załączano ulotkę: "Niemiecki rolniku z Wołynia i Galicji! Wszystko, co znajduje się w tym gospodarstwie, jest twoje. (...) Jeśli gospodarstwo wydaje Ci się gorsze od tego, jakie miałeś dawniej, nie rozpaczaj. (...) Nie wszystkim można było dać piękne zabudowania gospodarcze. To była przecież Polska. Od Ciebie tylko zależy, czy będzie to widoczne, że jest tu wioska niemiecka. Za Tobą jest cała potęga chroniącej Cię Rzeszy".

Część pozostałej polskiej ludności była wykorzystywana do pracy u nowych niemieckich właścicieli. Bywało różnie. Niektórzy Niemcy starali się traktować Polaków przyzwoicie - może w grę wchodziło współczucie, a może, im bliżej klęski, obawa przed tym, co nadejdzie.

Na początku 1945 r. niemieccy osadnicy uciekli przed frontem.

Jedna trzecia

Los wysiedlonych Polaków obchodził władze niemieckie mniej. Zadbano jedynie o sprawne pozbycie się ich z granic Rzeszy. Budynek sanatorium w Rajczy, dar żywieckich Habsburgów, był jedynym tak obszernym w okolicy. Tu Niemcy urządzili jeden z punktów zbornych dla wysiedlanych; pozostałe były w Żywcu i Suchej. Zwożonych dzielono na 40-osobowe grupy; tyle przewidziano do jednego wagonu. Każda grupa otrzymywała numerację i wybierała spośród siebie "Gruppenführera" (kierownika), który miał spisać personalia. Znakiem rozpoznawczym kierownika była chusteczka przywiązana do ramienia i naszyty numer. Głowa rodziny też dostawała numer; dzieci musiały pilnować się rodziców, by nie zginąć w tłumie.

Do nich zresztą groza położenia nie do końca docierała. - My z bratem się cieszyli, że pojedziemy pociągiem. Ot, młode my byli i ciekawe - opowiada Franciszka Brysiowa. - Wieźli nas tym transportem całą noc. A rano przeczytałam napis: stacja Łódź. A stamtąd dalej powieźli nas do miasta Końskie [w GG - red.] i tu wyładowali.

Deportacje, w sumie 19 transportów, rozproszyły żywieckich górali po całej GG. Ale nie tylko tam jechali: niemieckie meldunki wspominają o wyłączaniu z transportów rodzin, które poddać miano badaniom rasowym. Pozostawali w Łodzi - i tu trop się urywa. Z transportów zabrano też część młodzieży powyżej 14. roku życia, na roboty do Niemiec.

W efekcie do GG dotarły w większości kobiety, małe dzieci i ludzie starsi: trafiali do wiosek w okolicy Warszawy, Krakowa, Radomia i na Lubelszczyźnie. Tu "opiekę" nad nimi przejmowała lokalna administracja okupacyjna, która przydzielała miejsca do mieszkania. W praktyce wysiedleńcy, pozbawieni własnych domów i jakiegokolwiek dobytku, skazani zostali na łaskę obcych ludzi, dla których przybycie obcej rodziny oznaczało dodatkowy ciężar.

Ci, którzy zostali na Ziemi Żywieckiej, nie mogli jednak czuć się bezpieczni. Choć skończyła się "Aktion Saybusch", nie skończyły się wysiedlenia. Wprawdzie od 1941 r. Polaków z Żywiecczyzny nie wyrzucano już do GG (także dlatego, że protestował gubernator Hans Frank, argumentując, iż jego "królestwo" jest przeludnione), ale przesiedlano ich nadal.

Odtąd "Polaków przesiedlano wyłącznie w obrębie ziem wcielonych [do Rzeszy]. W powiecie żywieckim los taki spotkał kilkanaście tysięcy ludzi; kolejne ok. 12-14 tys. mieszkańców deportowano w latach 1942-1944 do zlokalizowanych na terenie prowincji śląskiej tzw. Polenlagrów - pisze Mirosław Sikora, historyk z katowickiego oddziału IPN i znawca dziejów Żywiecczyzny, w "Biuletynie IPN" (nr 8-9/2009). - Z obozów tych ludzie byli kierowani do pracy przymusowej w całej Rzeszy".

"Do końca okupacji - podsumowuje Sikora - ze swoich domów, a przy okazji gospodarstw, względnie zakładów rzemieślniczych i przedsiębiorstw, wysiedlono około jednej trzeciej ludności powiatu żywieckiego". Czyli 50 tys. ze 150 tys. ludzi.

Jedni przezywali, inni przytulali

Transport z Soli zakwaterowano w Końskich, w opuszczonym zamku; zaopiekowali się nimi pracownicy Czerwonego Krzyża. - My tam spali na słomie jedną noc, a na drugi dzień przyjechali po nas furmankami i nas powieźli na wyznaczoną wieś - opowiada Franciszka Brysiowa. - My trafili na najbiedniejso wieś, 56 domów było. To była wieś Poboża. Nasz domek był malutki. Mama położyła się krzyżem na podłodze, płakała do Boga i krzyczała: "Dzieci, co my tu będziemy robić!". Za godziną albo dwie przyszedł do nas mężczyzna, pewnie sołtys, przyniósł ziemniaków i kwaśnice, żeby my co uogotowali, i nauczył nas tak, że musi mama chodzić po prośbie, każdy dzień. Moja mama nie chciała iść, ino nas wysyłała. Niektórzy nas przezywali, że po co my tu przyjechali. A niektórzy nas przytulali, dali mleka, chleba.

- Pracy nie było - wspomina Helena Szatanik. - Sołtys powiedział, że musimy jechać do Niemiec, bo tu nie ma życia. Pojechał brat, nie miał jeszcze 17 lat, jak pojechał pod francuską granicę. Listy pisował do nas jeszcze rok czasu, a potem ucięło się. Nie wiedzieli my, co się stało. Ojciec chorował, stracił wzrok. W Arbeitsamcie powiedzieli mu: "Wy się nie nadajecie". Ja już miałam nakaz - tak Helena trafiła na wieś pod Legnicę, do przymusowej pracy.

Rozproszeniu uległa też rodzina Franciszki Brysiowej. Młodszym bratem zaopiekowało się bezdzietne małżeństwo. - A mama pojechała z siostrami, kuzynka mamino załatwiła jej pracę w Treuglitz koło Opawy - mówi. Po kilku miesiącach jej śladem ruszyła Franciszka. Śmiertelny wypadek matki przyśpieszył dorosłość dziewczyny.

A potem wojna się skończyła: - Były my trzy u ciotki. Już w październiku znaleźli mi męża. Chłop był bogaty, miał cztery morgi pola. Miałam 18 lat, on 19.

Brat już został na wysiedleniu: - Jak się skończyła wojna, to ci, co go przygarnęli, zabrali go do Warszawy. Mama umarła, to oni go wzięli za swoje.

***

Helena Szatanikowa wróciła do Soli latem 1945 r. Ponieważ w rodzinnym domu niemieccy osadnicy urządzili stodołę, rodzice zamieszkali u krewnych i zabrali się za remont. A Helena ruszyła znów na Zachód, za pracą i chlebem. Osiadła na "ziemiach odzyskanych", wyszła za mąż, urodziła dzieci. Do Soli wróciła po latach, na prośbę starych już rodziców.

Chyba w 1948 r. przyszedł list od brata. Opisał w nim swoje losy. - Wszyscy my płakali, że braciszek się odnalazł - opowiada Helena Szatanikowa. - Napisał, że uciekało ich sześciu kolegów, chcieli się dostać do polskiej armii. Trzech doszło, trzech Niemcy zabili. Braciszek dostał się wreszcie do tego wojska. Tam najpierw myśleli, że oni szpiegi, ale potem ich uzbroili i wysłali pod Monte Cassino. Jak przyjechał do nas, po 20 latach, to płakał i mówił: "Mamo, twoja modlitwa mnie tam uratowała". Jak się wojna skończyła, to Anders ich zabrał do Londynu i powiedział: "Chłopcy, macie wolność, gdzie chcecie, możecie jechać, do Polski, do Ameryki". Brat sobie pomyślał: "Po co tam pojadę, domu nie ma, Niemcy rozwalili, nie ma nic". Został w Szkocji, chwycił się pracy na morzu, poznał Szkotkę.

Do Polski już nie wrócił.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 08/2010

Artykuł pochodzi z dodatku „Polscy wypędzeni (8/2010)