Mały palec kochanki

Charles Simic: Pisząc wiersze, zachowuję się jak ktoś, kto godzinami próbuje złapać muchę w ciemnym pokoju, zanim przyjdzie mu do głowy, żeby zapalić światło. Rozmawiał Grzegorz Jankowicz

05.10.2011

Czyta się kilka minut

Grzegorz Jankowicz: W jednym z esejów opowiada Pan historię fotografii, na której widać Pańskiego ojca w czarnym smokingu i z prosiakiem pod pachą. Przytulają się do niego dwie czarnookie piękności w sukniach wieczorowych. Jest rok 1926. Trwa bal sylwestrowy. Ojcu udało się złapać prosiaka, którego organizatorzy przyjęcia dla żartu wpuścili między bawiących się. Przeszło 20 lat później ten smoking został przez Pańską matkę wymieniony na prosiaka, którego wytargowała od pewnego Cygana. Był to czas, gdy trudno było o jakiekolwiek pożywienie. Esej nosi tytuł: "Dlaczego pewne wiersze podobają mi się bardziej niż inne". Co u licha historia o smokingu ma wspólnego z poezją?

Charles Simic: Wszystko i nic. W tym krótkim tekście próbowałem po prostu powiedzieć, że kocham wiersze, w których spotykają się na pozór niepowiązane ze sobą rzeczy, że uwielbiam wiersze, które przypominają teatr absurdu - gdy czytamy je uważnie, odkrywają przed nami nieprzewidywalne znaczenia ukryte za efektownymi obrazami oraz frapującym humorem.

Na początku swej kariery poetyckiej eksperymentował Pan z różnymi stylami pisania. Zniszczył Pan później niemal wszystkie wczesne wiersze... Jakich poetów Pan podówczas czytał? Czyja poezja w szczególny sposób na Pana oddziaływała?

Pod tym względem moje doświadczenia nie odbiegają od typowych perypetii każdego młodego poety. Co kilka tygodni fascynował mnie inny autor, choć muszę przyznać, że niektórych wielbiłem przez wiele miesięcy, a nawet lat.

Największy wpływ mieli na mnie Wallace Stevens, Hart Crane, Pablo Neruda, Charles Baudelaire, Rimbaud i kilku amerykańskich autorów - jak na przykład Theodore Roethke. To był młodzieńczy kanon, który w dużej mierze wyznaczał kurs mych wczesnych poszukiwań formalnych.

Tak jak pan powiedział, bardzo dużo eksperymentowałem z różnymi stylami. Moje pierwsze wiersze ukazały się w 1959 r. Bardzo się między sobą różnią, jakby nie zostały napisane przez tego samego autora. W tamtym okresie tak właśnie pisałem. Crane’a porzucałem dla Whitmana, Whitmana dla Pounda. Pod wpływem tego ostatniego napisałem na przykład 80-stronicowy poemat o hiszpańskiej Inkwizycji!

Zaskakujący temat, biorąc pod uwagę, że oddziela Pan od siebie historię jako opowieść o wielkich wydarzeniach i narrację poetycką, która zajmuje się jednostkami oraz zdarzeniami pobocznymi. Pomimo tak wyraźnej nobilitacji tego, co jednostkowe, Pańska poezja bywa często bezosobowa...

Dotyczy to zwłaszcza moich wczesnych wierszy. Byłem potwornie zmęczony twórczością poetów powtarzających w kółko: robię to, robię tamto.

Bezosobowa forma poetycka była reakcją na obowiązującą podówczas modę pisarską. Nie oznacza to wcale, że w ciągu tych 50 lat, w trakcie których pisałem i publikowałem wiersze, nigdy nie mówiłem w swoim imieniu czy o własnych doświadczeniach. Robiłem to wielokrotnie. Ale ponad wszystko starałem się podzielić z czytelnikiem pewnym doświadczeniem poetyckim, nie zanudzając go przy tym opowieściami o moich problemach.

"Zawsze towarzyszyło mi poczucie, że w naszym wnętrzu tkwi dojmująca anonimowość". Czym jest ta anonimowość?

Chodziło mi o coś, co nie jest mną, co nie należy do mojego życia, co nie jest częścią moich myśli czy uczuć. Anonimowa obecność, z której zdaję sobie sprawę jedynie w chwilach całkowitego wyciszenia. Nie mam pojęcia, jak ją nazwać, jak określić jej naturę.

Poezja jest częścią historii - jak Pan kiedyś zauważył - a zadanie poety polega na tym, by być częścią owej historii w sposób świadomy. Czy jest ono w ogóle możliwe do zrealizowania?

Zależy od poety. Poznałem wielu autorów, którzy pasjonowali się polityką, a jednak w swych wierszach nigdy nie odnosili się do współczesnych wydarzeń. Nie rozumiem tego. Dorastałem w ogarniętym wojną Belgradzie, co sprawia, że nie potrafię sobie nawet wyobrazić sytuacji, w której jakiś współczesny konflikt militarny, okupacja czy nawet zwykłe polityczne naciski wypadają poza granice mojej uwagi. To nie jest kwestia wyboru. Moje poglądy na życie kształtowały się podczas dziecięcych wędrówek po zbombardowanym mieście. Od tamtej pory nieustannie obserwuję i nasłuchuję tego, co się dzieje.

Powiedział Pan kiedyś, że "odebrał to, co Jan Kott nazywa »typowym wschodnioeuropejskim wykształceniem«". Chodzi rzecz jasna o "elementarz wojenny". Czy ta nauka jest jeszcze dzisiaj przydatna? Nie pytam, czy powinniśmy pamiętać o doświadczeniach wojennych, bo to oczywiste. Interesuje mnie Pańska perspektywa. Czy to, czego nauczył się Pan podczas wojny, wciąż się przydaje?

Dla mnie ta wiedza czy nauka wciąż jest bardzo ważna i przydatna. Ilekroć wybucha gdzieś wojna domowa i słychać doniesienia o uciekających uchodźcach, doskonale wiem, co się z nimi dzieje. Niech pan jednak nie zapomina, że opuściłem Jugosławię w 1954 r. Całe dorosłe życie spędziłem w Stanach Zjednoczonych, co oznacza, że moja źródłowa wiedza została uzupełniona o późniejsze doświadczenia.

Mówiąc inaczej, moja wschodnioeuropejska edukacja była przez długi czas rozwijana i pogłębiana przez historyczne wydarzenia ostatnich 60 lat. W tym czasie potwierdziło się wiele moich pierwotnych przeczuć. Podam jeden przykład. Od ósmego roku życia wiem, że na wojnie giną przede wszystkim niewinni ludzie.

Pisze Pan pod wpływem impulsu, koncentrując się na pojedynczym wierszu. Gdy przychodzi czas na ułożenie z tych pojedynczych wierszy książki, wybiera Pan zazwyczaj przypadkowy układ. Część więcej dla Pana znaczy niż całość...

Moje wiersze powstają w różny sposób. Zazwyczaj jednak zachowuję się jak ktoś, kto godzinami próbuje złapać muchę w ciemnym pokoju, zanim przyjdzie mu do głowy, żeby zapalić światło. Niemal nigdy nie wiem, o czym będzie dany kawałek. Nigdy się nie spieszę. Lubię dłubać przy wierszach, poprawiając je w nieskończoność, jakbym planował doskonały skok na bank. Jeśli zaś chodzi o komponowanie książek, to ma pan rację - ich struktura sprawia wrażenie przypadkowej, choć dla mnie zawsze posiada ukrytą logikę.

Powiada Pan z upodobaniem, że wszelka autentyczna poezja jest w istocie antypoezją.

Poeci powiedzieli lub zapisali niektóre spośród najgłupszych i najbardziej żenujących rzeczy w historii świata, dodając do tego również kilka najpiękniejszych. Lubię te wiersze, które z podejrzliwością odnoszą się do poetyckich uczuć i podniosłej retoryki. Rozmyślnie je lekceważą. Gdy czytelnik spodziewa się papierowych kwiatów i sztucznych owoców, daję mu talerz kiełbasek i pikli.

Interesuje się Pan poezją także z tego powodu, że komplikuje ona szyki filozofom. Jak udaje się jej ta sztuka?

Poezję nęka strach przed abstrakcją. Bardziej ją interesuje mały palec kochanki niż jakaś teoria wszechświata. Z uporem twierdzi, że jedyną dostępną nam prawdą jest prawda intensywnie przeżywanej chwili. Wiersze doskonale wiedzą, że życie jest chaotyczne, pełne sprzeczności, że ważne pytania pozostają bez odpowiedzi. Mówię teraz o poezji lirycznej, ma się rozumieć, czyli o tym rodzaju pisania, który interesuje mnie najbardziej.

Uwielbiam mieszankę tragizmu i komizmu - nie tylko w poezji, ale także w każdej opowieści, albowiem z ich zderzenia powstaje obraz ludzkiej kondycji. Wciąż słyszymy o ludziach, którym wydaje się, że wiersz wywołujący śmiech należy do pośledniejszego sortu. Myślą - jakże niesłusznie! - że aby być poważnym i roztropnym, trzeba unikać śmiechu jak największego zła.

Na początku lat 90. Stanisław Barańczak pytał, czym byłaby poezja amerykańska bez imigrantów: Josifa Brodskiego, Seamusa Heaneya, Czesława Miłosza, Charlesa Simica czy Dereka Walcotta. Po wojnie kilku obcokrajowców (zwłaszcza tych przybyłych z Europy) wprowadziło do amerykańskiego wiersza nową perspektywę. Czy ta "zewnętrzna" perspektywa wciąż jest inspirująca?

W tym kraju nadal mamy wielu imigrantów, których twórczość wprowadza interesujące nowinki do amerykańskiej poezji. Spośród poetów, których pan wymienił, największy wpływ miał Miłosz. Z pewnością nie Brodski, który nie był szczególnie przejęty współczesną poezją amerykańską, i nie Heaney, który zawsze funkcjonował jako poeta irlandzki, a nawet nie Walcott, który również tworzył w języku angielskim. Dwaj ostatni w zasadzie nie byli imigrantami. W odróżnieniu od Miłosza, który przywiózł ze sobą osobliwy język, dziwną kulturę i niepokojącą historię. A jednak udało mu się tą osobliwością oczarować czytelników.

Charles Simic (ur. 1938) jest poetą, prozaikiem, eseistą i tłumaczem amerykańskim pochodzenia serbskiego. Urodził się w Belgradzie, gdzie przeżył wojnę. W 1954 r. wyemigrował z matką i bratem do Stanów Zjednoczonych (ojciec Simica znalazł się tam już wcześniej). Jest laureatem Nagrody Pulitzera w dziedzinie poezji, w 2007 r. przyznano mu prestiżowy tytuł Poety Laureata Biblioteki Kongresu USA. Wydał kilkadziesiąt książek poetyckich i prozatorskich, w 1992 r. w wydawnictwie a5 ukazał się tom jego wierszy i esejów "Madonny z dorysowaną szpicbródką" w przekładzie Stanisława Barańczaka.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 40/2011