Mała autodestrukcja

Film Davida Gordona Greena to hipnotyczny seans, prowadzony przez Ala Pacino.

21.06.2015

Czyta się kilka minut

Kadr z filmu „Manglehorn” / Fot. MATERIAŁY PRASOWE
Kadr z filmu „Manglehorn” / Fot. MATERIAŁY PRASOWE

Pięknie starzeje się Al Pacino. O takich twarzach mówi się, że czas w nich rzeźbi. Zza drucianych okularów spoglądają słynne oczy „zbitego spaniela”, oczy Michaela Corleone, policjanta Serpico, wagabundy ze „Stracha na wróble”. Bo Pacino to także kawał historii amerykańskiego kina, na dodatek w rozkwicie przypadającym na dekadę lat 70.


W najnowszym filmie „Manglehorn” aktor wygląda jak skrzyżowanie arystokraty z kloszardem. Kamera z lubością ogrywa jego epicką twarz i niechlujną elegancję, ale z jeszcze większym fetyszyzmem hołubiony jest jego głos. Ścieżkę dźwiękową można by sprzedawać w formie audiobooka. W dużej części wypełniają ją czytane zza kadru poetyckie listy, adresowane do tajemniczej kobiety. Seksowna chrypka w stylu Leonarda Cohena uszlachetnia każdy kicz, pogłębia każdy banał. „Upojny, jeżeli idzie o głos” – śpiewali o takich Starsi Panowie. Czy film Davida Gordona Greena jest czymś więcej niż tylko wokalnym benefisem legendarnego aktora?


Tytułowy bohater wykonuje jeden z tych dziwnych zawodów, które mimo ekspansji elektroniki trzymają się mocno. Manglehorn jest ślusarzem, w teksaskiej mieścinie prowadzi także sklepik ze ślusarskimi akcesoriami. Klucze, jak się łatwo domyślić, staną się tu metaforą – będą pobrzękiwać w różnych ważnych momentach, czasem spełnią rolę interpretacyjnego wytrychu.


Ślusarz w wykonaniu Pacino przypomina starego księcia na wygnaniu: przeprowadzka na prowincję, przebrzmiała kariera trenera baseballowego, dawno utracona miłość, a w konsekwencji – ekscentryczna samotność, uśmierzana tanim alkoholem i obecnością białego perskiego kota. Prawdziwe życie jest zupełnie gdzie indziej, a konkretnie u boku Clary, adresatki wspomnianych listów, postaci bardziej fantazmatycznej niż realnej. Kiedyś (tylko kiedy, skoro czasu zostało tak niewiele?) Manglehorn chciałby rzucić tę wieczną prowizorkę i odpłynąć swoją łodzią w siną dal. Należy do grona starzejących się sarkastycznych cyników, a w głębi duszy nieuleczalnych romantyków, jakich pełno dziś w niszowym kinie amerykańskim, by wspomnieć tylko bohaterów „Schmidta” czy „Nebraski”, granych również przez filmowych weteranów: Jacka Nicholsona i Bruce’a Derna. I tym razem pozostaje nam cierpliwie czekać, aż zafiksowany na swoich dziwactwach zgryźliwiec wychynie wreszcie ze skorupy, otworzy się na innych i – jak to mówią dzisiejsi psychologowie męskości – odzyska kontakt z własnymi uczuciami.


„Jak spalę grzankę, wyrzucam toster” – mówi o sobie bohater w przebłysku samoświadomości. Film Greena wypełniają scenki, które mają wspólny mianownik: mała autodestrukcja. Manglehorn na randce z sympatyczną urzędniczką bankową (Holly Hunter) upokarza ją rzewnymi wspomnieniami dawnej miłości. Manglehorn demoluje kuchnię na oczach przerażonego kota. Manglehorn spuszcza łomot dawnemu uczniowi (Harmony Korine), bo ten chciał mu zafundować erotyczny masaż. Manglehorn rozmawiając z synem, widzi w nim jedynie nadętego japiszona, a nie chłopaka, który trochę się pogubił w swojej pogoni za sukcesem. Ta ostatnia relacja wydaje się dla filmu – nomen omen – kluczowa, nie tylko dlatego, że główny bohater musi w pierwszej kolejności uporządkować ojcowskie sprawy. Film zderza ze sobą dwie Ameryki: pokolenie ojców, wypruwających sobie żyły, by zapewnić dzieciom błyskotliwe kariery i wygodne życie, oraz pokolenie synów – drapieżnych, w gruncie rzeczy skrzywdzonych przez rodziców i potem tak samo niewydolnych w swoich rodzicielskich rolach.


Green, reżyser z ambicjami, znany z takich filmów jak „Joe” czy „Droga przez Texas”, ucieka od banalnej powiastki o chmurnej starości, sięgając co i raz po ekstrawagancki filtr. Twórca zaliczany do nurtu Southern Gothic („gotyk amerykańskiego Południa”) filmuje swój światek tak, jak go postrzega owładnięty paranojami Manglehorn: wyostrza, zaciera, to znów zniekształca widzenie, stosuje intrygujące montażowe zakładki, z chaosu codzienności potrafi wyczarować dziwaczne piękno. To jednak przed wszystkim 75-letni aktor hipnotyzuje naszą uwagę niczym kobra. Od czasu „Kupca weneckiego” (2004) Michaela Radforda Pacino nie miał zbyt wielu okazji, by pokazać swoje możliwości. Zapewne dlatego postać Manglehorna – dawnej legendy, która nie chce, ale musi zadowolić się odpryskami marzeń – na ekranie wydaje się tak bardzo mu bliska, wypełniona goryczą, a zarazem ciepłem. ©

„MANGLEHORN” – reż. David Gordon Green. USA 2014. W kinach od 26 czerwca.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Krytyczka filmowa „Tygodnika Powszechnego”. Pisuje także do magazynów „EKRANy” i „Kino”, jest felietonistką magazynu psychologicznego „Charaktery”. Współautorka takich publikacji, jak „Panorama kina najnowszego”, „Szukając von Triera”, „Encyklopedia kina”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 26/2015