Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Po raz pierwszy miał tej sentencji użyć do przypudrowania swoich masakr François de Charette, jeden z przywódców powstania w Wandei podczas procesu, kiedy wypominano mu liczbę ofiar podczas buntu przeciwko świeżo powstałej Republice Francuskiej. Trzeba uczciwie przyznać, że Marianna wyrównała potem krwawy bilans, bez skrupułów kosząc pokonanych rojalistów równo z trawą.
Omlet jako figura ludobójstwa powracał potem w XX wieku, przytaczany ustami godnych kontynuatorów pomysłu, przekonanych, że „humanistyczną” utopię można wcielać kosztem ludzkich ofiar. Towarzysz Łazar Kaganowicz, cytowany przez amerykański „Time”, kwitował w ten sposób doniesienia o wywózkach kułaków i Wielkim Głodzie na Ukrainie. Koncept musiał się spodobać amerykańskim dziennikarzom, bo powtórzył go potem legendarny korespondent „New York Timesa” Walter Duranty, który zapewniał swoich czytelników: „Warunki są złe, ale nie ma klęski głodu, a zresztą nie da się usmażyć omleta bez rozbijania jajek”. Duranty za cykl reportaży o kolektywizacji dostał Pulitzera – i ta haniebna sprawa powraca mi w pamięci, ilekroć dochodzą mnie odgłosy niesnasek wywoływanych przez niesłusznie przyznane nagrody dziennikarskie. „Czy wszyscy kułacy muszą zostać fizycznie unicestwieni? Oczywiście, że nie, muszą tylko zostać »zlikwidowani«, przetopieni w tyglu zesłania lub pracy przymusowej na proletariacką masę” – pisał prestiżowy laureat, pełniący swoją służbę aż do 1941 r., pomimo że do nowojorskiej redakcji dochodziły non stop głosy, iż jest ślepy na rzeczywistość i łyka radośnie wszystkie brednie podsuwane mu przez opiekunów z ramienia władz.
Dzisiejszy PR, zarówno w służbie prawdziwych dyktatorów, jak i korporacji wyczyniających nieraz jeszcze gorsze rzeczy, rzadko już operuje tak cynicznym przekazem. W razie czego jednak, mimo prastarego rodowodu, metafora o tłuczeniu jajek na pewno mogłaby i dziś rezonować. Nasz codzienny poranny gest trzaśnięcia skorupką o kant patelni niczym się nie różni od tego, jak zabierali się za szykowanie śniadania przodkowie (jest też druga szkoła: rozbicie skorupki zdecydowanym ruchem noża, ale nigdy nie rozumiałem, po co niepotrzebnie brudzić jeszcze jedno narzędzie).
Jeśli wierzyć historykom i archeologom, prawie wszystko, z czego przyrządzamy strawę, uległo w ciągu paruset lat zmianie. Marchewki nie były pomarańczowe, tylko co najwyżej bladożółte, jeśli nie w ogóle fioletowobure, kukurydza bielsza i malutka, cukier mętny i zbrylony, a pomidor... nie, pomidora w ogóle nie było. Tylko jajo nie zmieniło swojej jajowatości. Tajemnica przekazywania życia zamknięta w formie doskonałej, choć nie idealnej – tu prym wiedzie kula, ale czyż kula nie jest nudna i bezduszna? Życie bowiem, tu na ziemi, ma swoją własną, odmienną od platońskiej koncepcję ideału, w którym jest pęd, zmienność i cykliczny ruch od narodzin przez śmierć po nowe narodziny. Wiedział o tym z pewnością Piero della Francesca, malując swoją Madonnę z muzeum Brera – nad jej głową zwisa na cienkiej nici wielkie jajo. Stanowi wizualny punkt ciężkości obrazu i pozwala uciec widzowi w nieskończoną perspektywę ziemskiego życia. Jajo jest tu znakiem jego wieczności, chociaż nie jest to ta sama wieczność, w której uczestniczy namalowany poniżej wokół Bożej Rodzicielki wianuszek świętych. Wiedzą o tym również na przykład awangardowi winiarze, eksperymentujący z drewnianymi lub betonowymi kadziami o kształcie jaja, co podobno ma sprzyjać lepszemu obiegowi żywej materii (a może i kosmicznej energii) w masie dojrzewającego wina.
Zdumiewająca jest szczodrobliwość świata, w którym beztrosko tłuczemy codziennie miliardy takich doskonałości. A jaki umysł zdoła zliczyć ziarna – taki sam przecież przekaźnik życia – dzień w dzień rozcierane w żarnach na mąkę? Zamiast zakiełkować przyszłej wiosny, zaczątki nowej pszenicy i żyta zamieniają się pod naszym naciskiem w chleb. Zaprzęgamy dla swoich potrzeb pęd przyrody do odnawiania życia, karmimy się obietnicą istnienia innej istoty. Ludzkość to zaiste nieprzerwany, wciąż smażony na nowo omlet. Oby tylko po kuchni nie kręcili się tyrani, niegodziwcy i niespełnieni zbawcy ojczyzny. ©℗
Musiała nadejść ta chwila: wskutek wyczerpania banku pomysłów wasza ulubiona rubryczka kulinarna opowie wam dziś, jak smażyć jajecznicę... Nie, to jednak będzie coś mniej oczywistego: szakszuka – bliskowschodnia potrawa warzywno-jajeczna, której istota tkwi mniej w konkretnych składnikach, a bardziej w samym procesie. Chodzi bowiem o to, by stworzyć najpierw dość płynną, mocno aromatyczną bazę warzywną, w której potem jajka „dochodzą” na bardzo wolnym ogniu pod wpływem pary wodnej uwalnianej z warzyw. Wariant najbardziej rozpowszechniony przewiduje sos paprykowo-pomidorowy. Na bardzo wklęsłej patelni dusimy grubo siekaną cebulę, kiedy się zeszkli, dodajemy pokrojoną w małe paski paprykę, zwiększamy ogień i smażymy kilka minut, po czym wlewamy nieco przecieru pomidorowego, solimy, doprawiamy w ulubiony sposób (radzę np. liść laurowy i oregano), przykrywamy i dusimy, aż papryka będzie miękka. Studzimy. Sos musi mieć dość rzadką konsystencję, jeśli wyjdzie suchy, rozprowadzamy ostrożnie wodą. Jego warstwa powinna mieć co najmniej 2 cm grubości. Robimy w nim dołeczki, wbijamy jajka, zachowując parę centymetrów odległości, stawiamy na malutkim ogniu, przykrywamy i czekamy, aż się białko solidnie zetnie. Jemy gorące: rozkosz rozmieszania płynnego żółtka ze smakowitymi warzywami rozświetli najbardziej szarą niedzielę. Spróbujcie potem z innymi „mokrymi” warzywami!