Ludzie z hodowli

Kryzysy humanitarne mogą być także przyczyną, a nie tylko skutkiem konfliktów politycznych i militarnych. Polscy politycy nadal próbują tego nie dostrzegać.

09.03.2020

Czyta się kilka minut

 / K. M. ASAD / GETTY IMAGES
/ K. M. ASAD / GETTY IMAGES

Wróg u bram – do tego sprowadza się pierwsza i dotąd jedyna wzmianka o sytuacji na Lesbos, jaką można było usłyszeć w kampanii prezydenckiej. W narracji, z której słynęli dotychczas głównie politycy PiS i prawicowi publicyści, odnalazła się Małgorzata Kidawa-Błońska, którą zaniepokoił stan zabezpieczeń polskich granic przed napływem imigrantów, bo „to, co się dzieje w tej chwili, jest bardzo, bardzo niebezpieczne. Ci ludzie są zrozpaczeni i będą szukali wszelkich możliwości dotarcia do Europy” – skwitowała kandydatka Koalicji Obywatelskiej.

Znamienne, że żaden z kandydatów nie znalazł czasu, by przynajmniej umieścić słowa rywalki w kontekście obrazków z Lesbos, na których widać greckich pograniczników strzelających w kierunku pontonu pełnego uchodźców z Syrii. W tej sprawie najwidoczniej obowiązuje ponadpartyjny konsensus zbudowany na zimnej kalkulacji polskich strachów i resentymentów. W dalszej części wypowiedzi krążącej wokół kwestii migracyjnych kandydatka Koalicji była zresztą uprzejma przypomnieć opinii publicznej, że za rządów antyimigracyjnego rzekomo PiS-u do Polski przybyło – głównie za pracą – około 19 tys. cudzoziemców spoza Europy.

Zatrzymajmy się na chwilę przy tej liczbie bez wnikania w trafność samych wyliczeń. 19 tysięcy. Tylu pasażerów warszawskie metro przewozi codziennie w około dwadzieścia minut.

Demografia, głupcze!

Niemrawe reakcje kandydatów na sytuację na Lesbos nie są oczywiście zaskoczeniem, a i epizodzik z Kidawą-Błońską wart jest odnotowania jedynie dlatego, że dobrze ilustruje znaną od dawna wsobność rodzimej polityki. W naturalnej obawie przed obcymi polska opinia publiczna nie jest oczywiście odosobniona: termometr politycznych sympatii w wielu krajach Europy od dawna pokazuje wzrost poparcia dla ugrupowań domagających się uszczelnienia granic przed przybyszami z Afryki i Azji. Problemem są jednak praktyczne wnioski, jakie nasi politycy wyciągają z tego stanu rzeczy: im mniej na ten temat, tym lepiej. Tu nie chodzi o brak mężów stanu. Wystarczyliby politykierzy dość trzeźwi, by przyznać przed współobywatelami, że w kolejnych latach ryzyko poważnych kryzysów migracyjnych może już być tylko większe.

Do 2050 r. – jak szacują autorzy raportu „World Population Prospects”, przygotowanego przez Departament ds. Gospodarczych i Społecznych Organizacji Narodów Zjednoczonych – liczba ludności świata wzrośnie z 7,7 do 9,7 miliarda. Nie mniej istotne wydaje się to, że spośród owych miliardów nowych obywateli globu co drugi przyjdzie na świat w Indiach, Nigerii, Pakistanie, Kongo, Etiopii, Tanzanii, Indonezji, Egipcie lub w Stanach Zjednoczonych (w porządku odwrotnie proporcjonalnym do prognozowanych wzrostów). Na terenie jednej Afryki subsaharyjskiej, gdzie wskaźnik dzietności utrzymuje się obecnie na poziomie około 4,6 urodzeń na kobietę, dwukrotnie wyższym od średniej dla całego globu, liczba mieszkańców do 2050 r. zdąży ulec podwojeniu.


MARCIN ŻYŁA Z LESBOS: W tym największym obozie uchodźców w Europie oraz w pobliskim greckim mieście wyczerpani są już wszyscy. Gdy z kontynentu przyjeżdżają aktywiści skrajnej prawicy, zaczyna się przemoc >>>


Ekonomiści, którzy kolegom od demografii podsuwają gospodarcze wytłumaczenia źródeł tego baby boomu w krajach rozwijających się, mają oczywiście rację. Począwszy od 1970 r., wartość globalnego produktu krajowego zwiększyła się ponad trzykrotnie, a liczba ludności wzrosła o ponad 3 miliardy. Ostatnie dekady zaowocowały także wzrostem poziomu życia setek milionów ludzi w krajach Globalnego Południa. Z wyliczeń Banku Światowego wynika, że w latach ­1981–2010 odsetek mieszkańców żyjących za mniej niż dwa dolary dziennie spadł tam z 50 do 21 proc. Część badaczy i pracowników instytucji pomocowych uważa wprawdzie te obliczenia za obarczone poważnymi błędami metodologicznymi, ale chwilowo odłóżmy i te zarzuty na bok jako mało istotne. O wiele większym problemem jest bowiem to, że w epoce globalizacji polityka demograficzna wielu krajów rozwijających się niebezpiecznie upodobniła się do metod chowu przemysłowego.

Naturalnie przyrost

W Indiach, Pakistanie, Bangladeszu, a także w niektórych państwach ­afrykańskich przyrost naturalny, nierzadko podbarwiony nacjonalizmem, jest praktycznie synonimem rozwoju. Liczba ludności, łatwo przeliczalna na liczbę poborowych, staje się kartą przetargową w sporach politycznych, a w relacjach gospodarczych buduje pozycję kraju dzięki wskaźnikom popytu wewnętrznego czy po prostu liczbie rąk gotowych do podjęcia słabo płatnej z reguły pracy.

Tak rozumiana renta demograficzna początkowo rzeczywiście owocuje szybkim wzrostem PKB i poprawą warunków bytowych: do kraju napływa obcy kapitał i know-how, poprawia się jakość infrastruktury, maleją też wskaźniki analfabetyzmu czy śmiertelności niemowląt. Problem w tym, że rządy większości krajów rozwijających się są de facto zakładnikami zagranicznych inwestorów. A ci, owszem, mogą być za np. powszechnym obowiązkiem szkolnym (pracownicy powinni w końcu umieć czytać i pisać), ale już niekoniecznie za tym, by restrykcyjnie przestrzegać go aż do 15. roku życia, bo w ten sposób rząd ograniczy przecież podaż pracy, podnosząc jej koszt.

Podobnie rzecz ma się z opieką medyczną: kapitał chętnie parkuje w krajach o zdrowej populacji, ale niechętnie dokłada się do kosztów funkcjonowania systemu ochrony zdrowia. Albo z urbanizacją: rozwój dużych ośrodków miejskich sprzyja biznesowi, o ile oczywiście rachunek za to płaci wyłącznie zanieczyszczone środowisko naturalne.

Kulejąca edukacja, niewydolna opieka zdrowotna, zniszczone środowisko naturalne – wszystko to razem tworzy barierę, która hamuje lub wręcz zatrzymuje poprawę warunków bytowych milionów mieszkańców krajów z drugiej i trzeciej ligi gospodarczego świata. I napędza emigrację nawet bardziej od wojen i klęsk żywiołowych. Wśród uchodźców, którzy próbują dziś dostać się do Europy z Afryki Północnej, nie dominują bynajmniej uciekinierzy z obszarów dotkniętych wojną; większość stanowią ludzie, którzy na Starym Kontynencie chcieliby do końca wyśnić rozpoczęty sen o dostatnim, spokojnym życiu.

Zdrowiej już było

W porządnym rachunku migracyjnego prawdopodobieństwa nie może zabraknąć miejsca także na kwestie klimatyczne. Wzrost populacji globu o 2 miliardy ludzi w ciągu zaledwie 30 lat oznacza przecież gigantyczne wyzwanie dla rolnictwa i przemysłu spożywczego. Organizacja Współpracy Gospodarczej i Rozwoju OECD szacuje, że do 2050 r. światowa powierzchnia lasów dziewiczych skurczy się o 13 proc.; ich miejsce zajmą uprawy rolnictwa przemysłowego, które przy okazji pozbawi też źródła utrzymania około 730 mln mieszkańców krajów Globalnego Południa żyjących dotąd z drobnego rolnictwa. Część z nich znajdzie zatrudnienie na pobliskich plantacjach, część przeniesie się do miast. Reszta będzie próbować szczęścia na emigracji. Zwłaszcza na obszary bogate w wodę pitną, której wskutek wzrostu temperatur już w połowie tego stulecia zacznie brakować na rozległych obszarach Północnej Afryki, Bliskiego Wschodu i subkontynentu indyjskiego. OECD ostrożnie zakłada, że w 2050 r. globalne zapotrzebowanie na słodką wodę wzrośnie w porównaniu z zanotowanym w 2010 r. o co najmniej 55 proc. Największe pragnienie palić będzie wielkie zakłady produkcyjne (wzrost aż o 400 proc.), elektrownie (140 proc.) i gospodarstwa domowe w krajach rozwiniętych (130 proc.). Najbiedniejsi będą musieli zadowolić się resztą.

O ile w ogóle coś dla nich zostanie, bo z prognoz wynika, że najwyżej w 23 procentach uda się zaspokoić ten skok zapotrzebowania na wodę za pomocą nowoczesnych technologii odsalania wody morskiej, które nie potanieją tak szybko, jak by sobie tego życzyli decydenci z ONZ. Tylko w Brazylii, Rosji, Chinach oraz Indiach około 240 mln osób będzie skazanych w codziennej diecie na „pofabryczną” wodę uzdatnioną, która nie będzie obojętna dla ich zdrowia.

Kryzysy migracyjne, które do tej pory były zwykle skutkiem wielkich konfliktów politycznych, coraz częściej będą zatem ich przyczyną. Pytanie o wielką „ucieczkę ludów” z obszarów suszy, głodu i wykluczenia nie brzmi już „czy”, lecz „kiedy”. Próbą odpowiedzi mogłaby być chociażby polityka klimatyczna traktowana właśnie jako część pakietu rozwiązań – nazwijmy to – antymigracyjnych. Marzenia o Alpach dość wysokich, by wróg po prostu nie przedostał się do bram, nie mają sensu. Hannibal jest zbyt zdesperowany. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Historyk starożytności, który od badań nad dziejami społeczno–gospodarczymi miast południa Italii przeszedł do studiów nad mechanizmami globalizacji. Interesuje się zwłaszcza relacjami ekonomicznymi tzw. Zachodu i Azji oraz wpływem globalizacji na życie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 11/2020