Łoś jak zombie

To wielki sukces, że uratowaliśmy polskiego łosia po wojnie. Na zachodzie Europy łosia nie ma wcale. Niemcy uwierzyli w kłamliwy stereotyp, że albo łoś, albo las.

07.05.2018

Czyta się kilka minut

Na Bagnach Biebrzańskich, 2016 r. / PIOTR KAMIONKA / REPORTER
Na Bagnach Biebrzańskich, 2016 r. / PIOTR KAMIONKA / REPORTER

Profesor Mirosław Ratkiewicz parkuje auto na skrzyżowaniu polnych dróg w sąsiedztwie drogi krajowej z Grajewa na Białystok. Wysiadamy.

– Stoi gdzieś w tym lasku. To stara klempa, od kilku dni łazi tam i z powrotem po tych krzakach i polu. Jeszcze o trzeciej nad ranem był sygnał z jej obroży telemetrycznej – mówi.

Ów lasek to placek zieleni, który na mapie niknie pod najmniejszym z palców. Kolonia nazywa się Żodzie, ale to już jej północny skraj. Jedno gospodarstwo i linia kolejowa przez Mońki w kierunku stolicy Podlasia. Po miedzy, nie depcząc oziminy, idziemy w kierunku drzew: – Wskazania GPS-u przychodzą z parogodzinnym opóźnieniem, nie mamy więc podglądu na bieżąco, ale na pewno gdzieś tu jest. Nie powinniśmy mieć problemu z jej znalezieniem. Pewnie leży i przeżuwa.

Ale im dłużej sondujemy zagajnik, tym więcej mamy wątpliwości. Łosia nie ma ani za niedużą wydmą, ani w szeregu zagłębień, ani w sosnowym młodniku. Tropów i śladów jest bez liku. Jedne odchody są już wyschnięte na wiór, inne błyszczą sugerując, że zwierzę wydaliło je nie dalej niż wczoraj.

Odczyty z GPS-u się nie mylą: jakiś łoś na pewno się tu zadomowił, przy okazji objadając kilkanaście, może kilkadziesiąt sosenek. Igliwie sosny, świerka i jałowca to główny składnik zimowej diety łosia, która skutkuje szkodami w uprawach leśnych. Notujemy wokoło te szkody, jednak samego zwierzęcia ani widu, ani słychu.

Biebrzański relikt

„W połowie kwietnia łosie ruszają na bagna, gdzie niełatwo wtedy dotrzeć i jeszcze trudniej je zaobserwować. Teren będzie wtedy zalany, przejście nawet dwustu metrów będzie wyzwaniem. Teraz, póki jest chłodno, trzymają się borów” – mail od prof. Ratkiewicza zachęcał, by z przyjazdem nad Biebrzę nie zwlekać. Ale niskie temperatury zniknęły z dnia na dzień, zaczęło się przedwiośnie, więc rychło i tak okazało się za późno. Z bagien zszedł ostatni lód, odsłaniając morze soczystej roślinności, która stanowi z kolei podstawę żerową łosia w ciepłej połowie roku. Nad Biebrzę za skrzydlatą wiosenną migracją zjeżdżali się już ptasiarze. Jedna z zaobrożowanych przez naukowców z Instytutu Biologii Uniwersytetu Białostockiego klemp dawała nadzieję na obserwację łosia bez wkładania kaloszy czy woderów. Ale po pół godziny przeczesywania zagajnika w Żodziach wracamy do samochodu na tarczy. Cóż, łosie lubią zaskakiwać.

Badania nad jeleniowatymi – w szczególności łosiami – to duża część naukowej kariery profesora. Z Białegostoku najbliżej zresztą spośród wszystkich dużych ośrodków nad Biebrzę, gdzie do dziś przetrwała unikatowa populacja tego ssaka, będąca reliktem dawnego, polodowcowego zasięgu jego występowania. Żyjące na Podlasiu łosie to osobna linia, która wyodrębniła się kilkanaście tysięcy lat temu i nigdy nie wyginęła.

– Fakt, że w Skandynawii łosie są zwierzętami tak pospolitymi, najwyraźniej przyćmił ogromny sukces uratowania polskiego łosia po II wojnie światowej. Bo na zachodzie Europy łosia nie ma wcale. Na przykład Niemcy go po prostu nie chcą. Najwyraźniej uwierzyli w kłamliwy stereotyp, że albo łoś, albo las – tłumaczy biolog.

Łoś od zawsze wchodził w konflikt z człowiekiem, a wahania liczebności jego polskiej populacji w czasach powojennych są świetną ilustracją tej burzliwej relacji. Wojnę gatunek ledwo w Polsce przetrwał – pozostało raptem kilkanaście osobników nad samą Biebrzą. Na kilka lat wzięto go pod ochronę, potem została ona zniesiona, ale populacja łosia i tak się odbudowywała.

– W latach 60. trochę do niego strzelano, ale było to pozyskanie śladowe, którego nie można nazwać gospodarką łowiecką. Prawo do pozyskania miało kilkunastu, może kilkudziesięciu prominentów, a efekt tego działania był niezauważalny. Całe lata 70. były czasem intensywnego wzrostu populacji. W 1981 r. z tych kilkunastu powojennych osobników dobiliśmy według oficjalnych danych do 6,5 tys. – mówi prof. Ratkiewicz. – Potem zaczęła się transformacja ustrojowa, zawyżanie stanów, wzrost szkód w lasach, wprowadzono politykę redukcji zwierzyny, a co za tym idzie nadmiernego pozyskania. Przestano słuchać naukowców, ignorowano surowe zimy, które dla zwierzyny potrafią być tragiczne w skutkach. Nie wiadomo było, czy w nowej Polsce właściciel lasu będzie też właścicielem zwierzyny, więc strzelano na zapas.

To wszystko doprowadziło do katastrofy. Z 6,5 tys. osobników zrobiło się mniej niż 2 tys. Według Międzynarodowej Unii Ochrony Przyrody redukcja o 70 proc. czyni gatunek zagrożonym.

– Zaczynał się XXI wiek, Polska szła do Unii Europejskiej, a tu nagle drugi po żubrze duży gatunek ssaka zaczął wymierać. Nikt tego nie chciał. Minister środowiska wprowadził więc w 2001 r. moratorium na odstrzał łosia, które trwa do dziś – kontynuuje naukowiec. Choć łoś wciąż jest formalnie zwierzyną łowną, nie wolno do niego strzelać przez cały rok. Występuje głównie na wschód od Wisły. Wyjątek stanowi populacja w Puszczy Kampinoskiej, skutecznie reintrodukowana w latach 50. z kilku białoruskich osobników, oraz mało liczne populacje wyspowe w innych regionach kraju.

Szyszko też był z łosiem?

Wszystko wskazywało na to, że w październiku ubiegłego roku moratorium zostanie zniesione, ale w ostatniej chwili własną decyzję odwołał ówczesny minister Jan Szyszko.

– Być może wpływ na tę decyzję miał sam Jarosław Kaczyński, podobno na jego ręce trafił list od obrońców przyrody z koalicji #jestemzłosiem. A może trzeba po prostu docenić fakt, że Szyszko uznał naukowe przesłanki i po prostu zmienił zdanie? – mówi Ratkiewicz.

Wracamy na trasę białostocką, by chwilę później zatrzymać się na przycmentarnym parkingu nieopodal wsi Downary. W relacji mojego przewodnika Las Downarski to jedno z najbardziej łosiowych miejsc w kraju. Na niedużym obszarze ok. 300 ha zimą przebywa nawet 30 osobników. To zagęszczenie stu sztuk na tysiąc hektarów terenów bagiennych i leśnych.

– Tyle ich tu faktycznie jest. Każde liczenie to potwierdza, gdybyśmy byli tu w styczniu, widzielibyśmy łosia za co drugim drzewem. Sęk w tym, że potem z tych 30 łosi robi się 1,8 tys. sztuk w całym nadleśnictwie Knyszyn, bo wynik z tego i kilku podobnych obszarów brany jest jako ogólna średnia – tłumaczy naukowiec.

– To ile jest dziś łosi w Polsce?

– Tego nikt nie wie. Oficjalne statystyki Lasów Państwowych mówią o 20 tys. osobników, innym razem pojawia się liczba 28 tys. Tylko że to liczenie odbywa się właśnie w ten sposób. Tzw. pędzenia próbne prowadzi się na wybranych obszarach. Tylko na terenie Regionalnej Dyrekcji Lasów Państwowych w Lublinie wybiera się je losowo. Białystok robi to odgórnie, licząc w miejscach takich jak np. Las Downarski. My od dwóch lat stosujemy inną metodę.

– Jaką?

– Jedziemy samochodem przez daną okolicę i rozglądamy się za zwierzyną. Jeśli widzimy łosia, wyciągamy dalmierz, ustalamy odległość, a potem nanosimy to miejsce na mapę GPS-u. Bez wysiadania z samochodu. Przejeżdżamy tak nawet 300 km. Kiedy zaobserwujemy ich wystarczająco dużo, specjalne oprogramowanie wylicza nam prawdopodobieństwo zaobserwowania zwierzyny wraz z rosnącą odległością i na tej podstawie podaje zagęszczenie.

– To są wiarygodne wyniki?

– Oczywiście pojawiają się zarzuty, że metoda ta może nie doszacować liczby łosi, bo nie wszystkie widzimy. Co do tego nie ma wątpliwości. Ale kiedy nasze dane porównujemy z danymi z pędzeń RDLP Lublin, gdzie powierzchnie wybiera się losowo, to obie metody dają porównywalne wyniki. W Biebrzańskim Parku Narodowym nam wychodzi 7 łosi na tysiąc hektarów, a parkowi 6,6. Wyniki też są więc zbliżone. Dwie różne metody, a liczby podobne. Więc jak to możliwe, że kiedy porównujemy nasze dane z danymi z nadleśnictw w Knyszynie czy Rajgrodzie, to nam wychodzi trzy do pięciu razy mniej łosi niż im? Od lat wspólnie braliśmy udział w pędzeniach w tych nadleśnictwach i wyniki pędzeń z tych miejsc, gdzie razem z leśnikami i myśliwymi liczyliśmy łosie, są rzetelne w odniesieniu do tych miejsc. Ale wyłącznie tych, bo jeśli do liczenia wytypowane zostały tylko miejsca, w których jest dużo łosi, w żaden sposób nie mogą być użyte jako średnia dla nadleśnictwa, a tak niestety się dzieje.

Przypadek estoński

Idąc przez Las Downarski, próbujemy choćby zacząć liczenie, ale nie widzimy ani jednego łosia. Najwyraźniej opuściły już i tę zimową ostoję. Kiedy wracamy do samochodu, Ratkiewicz zwraca uwagę na odkrzaczone pobocze drogi. Po obu stronach przylegają do niej szerokie na kilkanaście metrów pasy pozbawione roślinności. Za to biało-czerwonych słupków jest dużo więcej niż zwykle. Na każdym znajduje się tzw. wilcze oczka, których zadaniem jest odbijanie świateł nadjeżdżających aut.

– Na otwartym terenie kierowca szybciej zobaczy łosia i zdąży wyhamować. Być może też łoś zobaczy nocą migotanie i będzie ostrożniejszy – mówi Ratkiewicz. Tłumaczy, że rozwiązanie zaczerpnięto z Estonii, gdzie ten typ naziemnych przejść dla zwierząt jest standardem. Oznakowuje się w ten sposób miejsca, gdzie stwierdzono występowanie szlaków migracyjnych zwierząt przecinających szosy. Estonia to zresztą bardzo specyficzny kraj, jeśli chodzi o łosie. Żyje tam kilkanaście tysięcy osobników, a kilka tysięcy jest rocznie pozyskiwanych. Ale zwierzęta rozmieszczone są niemal równomiernie na obszarze całego kraju, a gospodarka tym gatunkiem bazuje na wieloletnich doświadczeniach, co doprowadziło do jej pełnej racjonalizacji.

– Roślinność na poboczach karczuje się także po to, by przy drodze łosie nie przebywały. Zwierzę obgryzające pędy na gałęziach drzew czy zlizujące sól z szosy to zimą częsty widok. Zdarza się, że łoś nic sobie nie robi z przejeżdżających dwa lub trzy metry dalej samochodów.

Kiedy na wokandę weszła sprawa zniesienia moratorium, zwolennicy tego rozwiązania często powoływali się na wzrost liczby kolizji i wypadków drogowych, których sprawcą jest łoś. Odstrzał miał więc poprawić bezpieczeństwo kierowców. Organizacje obrońców przyrody zwracały z kolei uwagę na to, że policja nie prowadzi szczegółowych danych dotyczących konkretnych gatunków ssaków wchodzących na drogę.

– Jeleń jest bardziej płochliwy od łosia, a sarna dużo mniejsza. Sarna idzie pod koła, powoduje zniszczenia, ale niemal nigdy nie ma ofiar. Ale to przecież nie łoś jest sprawcą kolizji, tylko nadmierna prędkość. Raczej nie ginie się od samego zderzenia z łosiem, tylko od jego skutków, czyli np. uderzenia w drzewo wskutek utraty kontroli nad pojazdem – zauważa biolog.

– Ale wiadomo, ile jest takich wypadków?

– Co roku mamy w Polsce ponad 3,5 tysiąca śmiertelnych ofiar wypadków drogowych, w jednym lub dwóch przypadkach w zdarzenie zamieszany jest łoś. Czasem ofiar śmiertelnych nie ma wcale. Wie pan, kiedy wiele lat temu na listę gatunków chronionych miała trafić żmija zygzakowata, pojawiły się głosy sprzeciwu, że skoro żmija bywa przyczyną śmierci ludzi, to nie można jej chronić. Wtedy jakiś naukowiec, podchodząc bardzo poważnie do sprawy, zaczął robić statystyki śmiertelności ludzi spowodowanej przez zwierzęta. Brał pod uwagę wszystkie gatunki, choćby myszy czy jastrzębie. Okazało się, że największym zabójcą jest koza.

Prof. Ratkiewicz zwraca też uwagę, że strzelanie do łosi wcale nie zmniejszy liczby zderzeń na drogach. Płoszona zwierzyna może intensywniej migrować. Poza tym przy ograniczonej populacji samce będą musiały pokonywać większe odległości, by znaleźć rujne samice.

Resort prosi o poradę

Na koniec wycieczki wjeżdżamy do serca Biebrzańskiego Parku Narodowego. Po cichu liczymy na spotkanie z łosiem na wybudowanej ponad sto lat temu równolegle do rzeki Carskiej Drodze. Bywa, że przejazd 33-kilometrowym odcinkiem od mostu na Narwi do twierdzy w Osowcu skutkuje nawet kilkunastoma obserwacjami. Ale teraz, jak na złość, nie widzimy ani jednego zwierzęcia.

Drzewa są jeszcze łyse, olsy i bory wokół drogi widne, jednak nie widać w nich życia.

W położonym w połowie drogi dworze w Dobarzu przygotowują się do wesela, ale obsługa pozwala przysiąść na kawę. Chcę pytać o „Strategię ochrony i gospodarowania populacją łosia w Polsce”, dokument opracowany w 2011 r. przez zespół ekspertów pod kierunkiem mojego rozmówcy. Inicjatywa wyszła w 2009 r. z resortu środowiska, które uznało, że moratorium spełniło już swoją funkcję i pora poszukać nowych rozwiązań. Chętnych do przygotowania takiego dokumentu było kilka ośrodków, ostatecznie ministerstwo powierzyło zadanie Białystokowi. W skład zespołu weszli przedstawiciele ­Lasów Państwowych, Polskiego Związku Łowieckiego, Państwowej Rady Ochrony Przyrody oraz akademicy. Razem 12 osób. Prace trwały dwa i pół roku. Gotowa strategia zakładała m.in. powołanie stałej grupy eksperckiej ds. łosia, a także dwa rozwiązania, które mogłyby zastąpić moratorium: objęcie łosia częściową ochroną na okres od trzech do pięciu lat, przy czym redukcja populacji byłaby możliwa tylko w niektórych nadleśnictwach, w których zagęszczenie łosia jest równe lub większe niż pięć osobników na tysiąc hektarów powierzchni leśnej i bagiennej i gdzie udokumentowano wysoki poziom szkód od łosia. W drugim rozwiązaniu nie było mowy o częściowej ochronie, jednak strzelanie do łosia miało być możliwe wyłącznie na terenie czterech regionalnych dyrekcji Lasów Państwowych (Białystok, Lublin, Warszawa i Olsztyn), tylko tam, gdzie jego zagęszczenie jest odpowiednio wysokie (przy czym liczenie odbywałoby się według odgórnie narzuconych metod).

– To wszystko można podsumować angielską zasadą Think global, kill local (Myśl globalnie, zabijaj lokalnie). Widziałem niedawno ten cytat na plakacie filmu o zombie, to zabawne, ale idealnie pasuje do sytuacji łosia – mówi Ratkiewicz. I dodaje, że moratorium nie może trwać wiecznie: – Coś z łosiem trzeba zrobić. Zmiany są nieuniknione. Nie może być tak, że nie strzelamy do nich wcale i wszystko będzie dobrze.

– Nie będzie?

– Wystarczy, że wzrośnie presja pasożytów, a wtedy przegęszczona populacja może się załamać bez jednego wystrzału. Albo sroga zima. Taka sytuacja miała miejsce w Parku Narodowym Isle Royale w Stanach Zjednoczonych. Wytworzył się w nim niezwykle prosty łańcuch pokarmowy: sosna balsamiczna–łosie–wilki. Wszystkie elementy mają się dobrze. Ale nagle przychodzi długa, ostra zima, w przegęszczonej populacji pojawiają się pasożyty i 70 proc. łosi pada.

– Czyli, jak dobrze rozumiem, jest pan zwolennikiem polowań na łosia.

– To ja wnioskowałem w 2010 r. o odstrzał stu osobników do celów naukowych. Wylano wtedy na mnie kubły pomyj. Zginęły wówczas 52 łosie.

– Tylko 52?

– Zgoda była na sto, ale udało się pozyskać połowę. W Gostynińsko-włocławskim miały być strzelone trzy osobniki, a nie zabito ani jednego.

– Dlaczego?

– Trudno powiedzieć. Myśliwi mieli na to miesiąc. Leśnicy przecież już od lat twierdzili, że mają bardzo dużo łosi i mnóstwo szkód przez nie powodowanych. A kiedy dostali możliwość strzelania, nie udało się. To może wcale nie ma w Polsce tak dużo łosi, jak się oficjalnie podaje?

Łopatacz za 80 tysięcy

Kiedy strategia trafiła do ministerstwa, leśnicy wchodzący w skład zespołu roboczego zgłosili zdanie odrębne. Krzysztof Morow pisał z kolei w „Braci Łowieckiej”: „Autorzy [strategii] w swoich rozważaniach i zaleceniach nie biorą (lub nie chcą brać) pod uwagę faktu, że na większości obszarów naszego kraju, gdzie bytuje łoś, występuje także jeleń szlachetny. Jeżeli do sugerowanej optymalnej wielkości zagęszczenia (...) dodamy optymalne, proponowane (i obowiązujące) w ramach zasad gospodarowania populacjami zwierząt łownych zagęszczenie do 35 jeleni na tysiąc hektarów powierzchni leśnej, to żaden nadleśniczy nie podoła sumarycznej presji tych zwierząt roślinożernych”. Może właśnie dlatego ostatecznie wdrożono tylko niektóre elementy strategii, jak wspomniane już naziemne przejścia.

Na koniec pytam jeszcze o skutki ewentualnego zdjęcia moratorium bez wprowadzenia jakichkolwiek rozwiązań systemowych.

– Zmarnować efekty ponad 16 lat moratorium będzie bardzo łatwo. Dwa, trzy lata wolnoamerykanki i znowu będziemy musieli ratować się moratorium. W ubiegłym roku mówiło się o przestrzelaniu populacji łosi. Takie przestrzelanie wyeliminuje przede wszystkim dorodne byki łopatacze, za które biura polowań wezmą po 80 tys. zł – mówi Ratkiewicz. – Jeśli nie wiemy, ile tak naprawdę łosi żyje w Polsce, to może warto być ostrożnym? Przyjąć tę niższą liczbę jako punkt wyjścia? Jeśli mamy ich trzy razy mniej, niż twierdzą Lasy Państwowe, to odstrzał 20 proc. zawyżonego stanu populacji zakończy się katastrofą.

– Ta cisza wokół łosia po utrzymaniu moratorium jest chwilowa?

– Z różnych stron tak słyszę. Ja się zgadzam, że potrzeba zmian. Musimy wypracować jakiś model gospodarowania gatunkiem, ale taki, który oparty będzie na wynikach badań naukowych i będzie prowadzić do zachowania dobrze funkcjonujących populacji łosia. Przy stole znowu powinni usiąść wszyscy zainteresowani, włącznie z przedstawicielami urzędów wojewódzkich, które płacą rolnikom za szkody wyrządzone przez łosie w sadach. Bo to, że myśliwi zaczną strzelać do łosi w Dolinie Biebrzy, nijak nie wpłynie na szkody wyrządzane przez nie w sadach nad Narwią czy w okolicach Grójca. W sadach, uprawach aronii czy borówki, które nie są naturalnym środowiskiem bytowania łosi, nie mają one prawa być.

Ruszam w kierunku Warszawy. Zatrzymuję się jeszcze przy wieży obserwacyjnej, ustawionej na skraju rozległego bagna Ławki. Z jej szczytu widać bezkres podmokłych łąk, które w ciepłych miesiącach czynią z Biebrzańskiego Parku raj dla migrujących ptaków. Rozglądam się z lornetką przy oczach. Dwa, może trzy kilometry dalej widzę drobne sylwetki parzystokopytnych z pyskami zanurzonymi w soczystej, bagiennej roślinności. W sam raz na pointę. ©

Fot. archiwum prywatne

Prof. dr hab. MIROSŁAW RATKIEWICZ (ur. 1966) jest profesorem Instytutu Biologii Uniwersytetu Białostockiego. Pracownik Zakładu Zoologii Molekularnej. Kierownik zespołu, który w 2011 r. na zamówienie Ministerstwa Środowiska opracował „Strategię ochrony i gospodarowania populacją łosia w Polsce”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
79,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz i pisarz, wychowanek „Życia Warszawy”, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Opublikował książki „Hajstry. Krajobraz bocznych dróg”, „Kiczery. Podróż przez Bieszczady” oraz „Pałace na wodzie. Tropem polskich bobrów”. Otrzymał kilka nagród… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 20/2018