Literatura różnie potrzebna

Literatura staje się niepotrzebna, gdy pisarz próbuje zastąpić polityka, ideologa, dziennikarza, nauczyciela lub księdza.

16.02.2010

Czyta się kilka minut

Czytam wypowiedź Anny Nasiłowskiej jako manifest "literatury potrzebnej". Aspekt pozytywny manifestu - jak powinno być - jest tu jasny. Ciekawsza (jak w każdym manifeście) jest strona negatywna: bo rodzi się on z doznania czegoś, co doskwiera. Program "literatury potrzebnej" wypływa z sytuacji, w której postrzegana jest ona jako "niepotrzebna". A dlaczego? Po pierwsze dlatego, że nie potrafi sobie poradzić z wolnością, po drugie dlatego, że przedstawiając rzeczywistość, upraszcza ją.

Wolność niepolityczna

Zacznijmy od wolności. Wiadomo, że łatwiej ją opisać przez brak i ograniczenia. O ile mamy problemy ze wskazaniem, czym w istocie jest wolność, to wiemy dobrze, czym jest jej niedostatek. Celowo używam słowa "niedostatek" - chodzi o to, że zniewolenia nie doświadczamy totalnie, to jest zawsze zabranie jakiegoś konkretnego kawałka wolności. Moje wątpliwości wobec manifestu Nasiłowskiej wynikają stąd, że wolność zostaje w nim uproszczona. To niemal bez wyjątku wolność polityczna, a więc jej ograniczenie wynika tylko z polityki lub - to ów drugi aspekt, ale z pierwszym nierozerwalnie związany - ekonomii. Przedstawiony problem wygląda więc tak: był PRL, a więc zniewolenie, upadł komunizm, przyszła wolność, ale okazało się, że po pierwsze to nie jest prawdziwa wolność, a po drugie, nawet z taką niepełną wolnością nie potrafimy sobie poradzić.

Ograniczeń wolności jest wiele, pojawiają się na różnych poziomach ludzkiego doświadczenia. To oczywiste, ale przypomnę: przynoszą je inni ludzie (nawet bliscy), kultura, tradycja, płeć, status społeczny, zło, namiętności, grzech, sumienie, ciało, cierpienie, wreszcie śmierć i nicość. A przy tym także pieniądze, władza, opinia publiczna, media... Kiedy rozprawiamy o politycznym ograniczeniu wolności, musimy pamiętać, że to tylko fragment.

Warto czytać literaturę PRL-u poza narzucającym się kontekstem polityki. Zwłaszcza że najwybitniejsi autorzy, nawet pisząc o polityce (skoro wtedy "wszystko było polityczne"), jej granice daleko przekraczali. I właśnie w nie-upraszczaniu tkwiła moc ich dzieł.

W ciekawych czasach

PRL był paskudny. A przecież czas komunizmu w Polsce przyniósł literaturę ciekawą, a momentami wybitną. Zadziwiający paradoks, który trzeba przyjąć z pokorą, bo nie znajdziemy prostego wytłumaczenia. Wielkość wbrew opresji? Pozytywny efekt ograniczenia? Sprawa jest jeszcze bardziej skomplikowana przez to, że pomimo kontroli literatura systematycznie poszerzała sobie przestrzeń wolności, obejmując rozmaite doświadczenia: od prywatności Białoszewskiego po melancholię Iwaszkiewicza, od zdziwienia Szymborskiej po obłęd Krzysztonia.

To nie znaczy, że literatura powojenna cała była przejęta Sprawą. Właściwie nie rozumiem, skąd takie przeświadczenie, bo w istocie w ważnej twórczości, tej, która przetrwała, Sprawy nie ma tak wiele. Poza tym samo określenie "Sprawa" jest dwuznaczne, bo czym innym była ona dla socrealistów, którzy o niej bez ustanku prawili, czym innym dla emigrantów, a czym innym dla pisarzy opozycyjnych późnego PRL-u. Literatura walcząca, zaangażowana to tylko jeden nurt, momentami istotny (np. w pierwszej połowie lat 80.), momentami marginalny - nie tylko z powodu cenzury.

Ci najwięksi postrzegali zresztą Sprawę w kontekście znacznie wykraczającym poza politykę. O wielkości poezji Herberta i Barańczaka - tak ważnych dla opozycji lat 70. i 80., czytanych jako poeci polityczni i etyczni - nie stanowi polityka (czy też nie sama polityka): jeśli zmagali się z problemem wolności, to dlatego że obijali się o jej granice wyznaczane przez cierpienie, podłość, nicość (Herbert), ciało, samotność, śmierć (Barańczak). To jest poezja egzystencjalna, metafizyczna, stawiająca najistotniejsze pytania. Poezja, która komplikuje, a nie upraszcza.

Zaangażowane uproszczenie

Po przełomie 1989 r. komunizm przestał być problemem. Do tego stopnia, że literatura niemal programowo chciała o nim zapomnieć - jeśli się pojawiał, to jako tło osobistej nostalgii; niewiele było rozrachunków, o co wielu krytyków miało pretensje. Ale więcej: przez pierwsze dziesięciolecie dla literatury polityka była w ogóle nieciekawa. To się zmieniło ok. 2000 r., gdy pojawił się nurt twórczości zaangażowanej, z jednej strony jawnie politycznej (co ciekawe, chyba bez wyjątku prawicowej), a z drugiej badającej wszelkie ciemne strony polskiej rzeczywistości - od bezrobocia, wykluczeń, przez przemoc domową, stosunki patriarchalne, stereotypy i uprzedzenia po cierpienia pracujących w korporacjach (tu dominuje szeroko pojęte nastawienie lewicowe).

Czy nastąpiło zadławienie wolnością? Nie zauważyłem. Czy nastąpiło rozczarowanie wolnością, która nie taka miała być? To prędzej, choć nie jest ono dramatycznie artykułowane. A może w ogóle odkryto, że wolność to oszustwo, bo tak naprawdę jej nie ma? W nurcie zaangażowanym tę właśnie postawę można zauważyć w całej okazałości.

Na czym jednak polega problem? Na tym, że nie ma w tym wszystkim komplikacji, jest za to jedno wielkie uproszczenie. To, co określam jako literaturę zaangażowaną, to rozpisana na fabułę publicystyka polityczna, dziennikarstwo, a więc dyskurs oparty na uproszczeniu. Nie dowiaduję się z niej nic więcej ponad to, co już wiem z gazet, książek socjologicznych czy deklaracji ideologów (celnie o tym napisał Dariusz Nowacki). I to właśnie jest słabość.

Nie z powodu wolności literatura jest jakoby niepotrzebna, i nie dlatego, że nie porusza ważnych społecznie tematów. Literatura staje się niepotrzebna po pierwsze wtedy, gdy wchodzi w cudzą przestrzeń: gdy pisarz próbuje zastąpić polityka, ideologa, dziennikarza, nauczyciela, księdza. Nie chodzi o to, że pisarza trzeba zagonić do wieży z kości słoniowej, przeciwnie: przekraczanie granic i wchodzenie w różne role jest wyrazem jego wolności; chodzi o to, że nie może on w tej innej roli się zatracić. Innymi słowy - pisarz, opisując świat, musi jego obraz komplikować. Nie perswazja ma być jego pierwszym celem, ale przekonujący literacko wizerunek rzeczywistości (również wtedy, gdy jest on całkiem wymyślony).

I z tym się wiąże druga kwestia: literatura staje się niepotrzebna, gdy zapomina o swojej literackości, gdy przestaje dostarczać - powiedzmy to - przyjemności czytelniczej. Przy czym mam na myśli przyjemność płynącą z głębokiego przeżycia, które niejednokrotnie może się wiązać z bólem, gdy dzieło mówi rzeczy trudne i każe się z sobą zmagać.

Solidarność i samotność

Zatem nie zaangażowanie stanowi o tym, czy literatura jest potrzebna. Nie przesadzajmy: w PRL-u  nie literatura, jak powiada Nasiłowska, była "zaangażowana i wprzęgnięta w wytwarzanie i podsycanie napięcia politycznego", tylko niektórzy pisarze - a wcale nie był to legion - poczuwali się do odpowiedzialności za sprawy publiczne i podejmowali ryzyko wchodzenia w politykę, której zresztą najczęściej polityką nie nazywali, woleli mówić o zwykłej przyzwoitości. Przy czym płacili oni podwójną cenę. Nie tylko osobistego ryzyka, bo przecież aresztowania i cenzorskie zapisy były realnie dotkliwe. Płacili też cenę, o której pisał Adam Zagajewski - cenę za "solidarność", czyli podporządkowanie się oczekiwaniom czytelników, którzy chcą usłyszeć to, co już wiedzą, chcą od poety, żeby wyraził ich, nie siebie, odbierają mu jego "samotność", a więc… wolność. Kto wie, czy nie warto wrócić do tamtego eseju sprzed ćwierćwiecza, gdy rozlega się wołanie o nowe zaangażowanie.

Bo zaangażowanie, nawet szlachetne, ma swoją drugą stronę. Właśnie ono rodzi pokusę uproszczenia, skoro literatura ma służyć nie tylko opisowi świata, ale wpływaniu na niego, a jej celem staje się perswazja. Rodzi pokusę konformizmu - skoro służę Sprawie, jej (a raczej tym, którzy ją definiują) ulegam, rezygnuję z własnej autonomii. Rodzi też pokusę cierpiętnictwa - nie twórczość staje się wtedy miarą, ale to, w jakim stopniu jestem prześladowany i niezrozumiany, choćby to było tylko moje przeświadczenie o własnym męczeństwie.

Kwestią szczególnie niepokojącą jest porównywanie współczesnej sytuacji pisarza (publicysty, artysty) z tą sprzed 1989 r. To chyba był skrót myślowy w wypowiedzi Stefana Chwina, gdy wyraził zaniepokojenie tym, że ludzie dopominający się o wolność za czasów PRL-u nie wystąpili w obronie Jerzego Urbana pozwanego do sądu za jakąś złośliwą wypowiedź o Janie Pawle II. Sprawa jest poważniejsza niż Urban, jego felieton i niż jedno zdanie u Chwina. Ten ton pojawia się nie tak rzadko: "nic się nie zmieniło, jak była cenzura, tak jest cenzura". Otóż nie: właśnie o to chodzi, że pod tym względem wszystko się zmieniło! Cenzura w kraju totalitarnym (nawet jeśli był w stanie gnicia, jak schyłkowy PRL) za cel stawia sobie całkowitą anihilację myśli, którą zamierza skazać na nieistnienie. W PRL-u takie zabiegi, Bogu dzięki, nigdy nie były całkiem skuteczne, ale niekiedy skuteczne bywały, a obejmowały nie tylko myśli, lecz i autorów (przypomnijmy powszechne zdziwienie, gdy Czesław Miłosz dostał Nagrodę Nobla: poza wąskim gronem wtajemniczonych nikt nie wiedział o jego istnieniu!). W tej sytuacji dopominanie się wolności słowa było - bez przesady - walką o być albo nie być. Poza tym wiązało się z ryzykiem, że samemu się będzie poddanym zabiegowi anihilacji.

Dziś pozywanie kogokolwiek do sądu za jego wypowiedź (skądinąd ilu pisarzy tego doświadczyło przez ostatnie 21 lat?) może być dotkliwe, raczej jest jednak groteskowe, natomiast pozwanemu nie tylko nie grozi unicestwieniem, ale - na odwrót - przynosi rozgłos. Nie przyszłoby mi do głowy czytanie rzeczonego felietonu Urbana, ale dzięki procesowi znam jego treść. Nie wiedziałbym o istnieniu artystki Nieznalskiej, dzięki procesowi nie tylko o niej wiem, ale nawet w telewizji wielokrotnie widziałem jej instalację...

Z żabiej perspektywy

Problemem nie jest też coś, co określa się jako "cenzurę rynku", czyli dyktat zysku w działalności wydawców: uparty autor może opublikować swoje dzieło w którymś z wydawnictw, potrafiącym znajdować dotacje na druk książek niedochodowych. Współcześnie prawdziwa cenzura, niesłychanie groźna i bezwzględna, polega raczej na przemilczeniu zdecydowanej większości książek, które się ukazują. Pozycja niezauważona przez media, choćby przez niszową krytykę, zapada w niebyt. Wiedzą o niej autor, wydawca i kilku znajomych.

Tyle że z tego typu "cenzurą" nic się nie zrobi. Szlachetne listy protestacyjne miałyby taki skutek, jak sprzeciw wobec surowej zimy. Kto ogarnia całość współczesnej twórczości literackiej? Jeden człowiek nie da rady tego uczynić. Dlatego tworzą się środowiska, koterie, towarzystwa wzajemnej adoracji, cały ten socjologiczny bałagan, o którym wspomina Inga Iwasiów. Właściwie nie mam nic przeciwko nim, bo stanowią formę obserwacji literatury z żabiej perspektywy. Dramat pojawia się wówczas, gdy autor jest (bo tak chce lub tak się złożyło) poza wszelkimi "układami". Obawiam się, że przepadłych autorów i dzieł może być sporo...

Wróćmy jednak do celu manifestu Nasiłowskiej. "Literatura potrzebna" musi być przede wszystkim czytana. Powinna pomagać w rozumieniu świata, ale trzeba zachować pokorę, bo raczej wskaże problem, niż poprowadzi w stronę jego rozwiązania. Może być "zaangażowana", lecz nie jest to warunek bezwzględny "bycia potrzebną". Chyba najważniejsze jest to, żeby dotykała tego, co dla nas, czytelników, istotne, może tego, co nas boli. Najgorsze, co mogłoby się zdarzyć między nią a nami, to nuda i obojętność. "Literatura potrzebna" to taka, której nic poza literaturą nie jest w stanie zastąpić, i która niczego nie próbuje zastępować.

Krzysztof Biedrzycki (ur. 1960) jest historykiem literatury XX wieku, krytykiem literackim, wykładowcą UJ, autorem książek: "Poezja i pamięć", "Świat poezji Stanisława Barańczaka", "Małgorzata Musierowicz i Borejkowie", "Wariacje metafizyczne".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 08/2010