Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Toomas Hendrik Ilves słynie z tego, że zawsze występuje w muszce – i to zwykle w kolorach dość ekstrawaganckich, jak na dyplomatyczne konwenanse. Choć są wyjątki: podczas oficjalnego bankietu, wydanego na jego cześć przez prezydenta Niemiec Joachima Gaucka, 61-letni prezydent Estonii wystąpił w muszce wyjątkowo – jak na niego – stonowanej.
Wizyta w pałacu Bellevue, rezydencji Gaucka, była jednym z punktów parodniowej wizyty Ilvesa w Republice Federalnej. Prezydenta malutkiej Estonii, który od ponad roku nieustannie powtarza, że jego ojczyzna czuje się zagrożona ze strony potężnego rosyjskiego sąsiada – podobnie jak Litwa i Łotwa – w minionym tygodniu w Berlinie fetowali, rzec można, „wszyscy święci”: poza Gauckiem również kanclerz Angela Merkel, a także szef MSZ Frank-Walter Steinmeier (wśród Bałtów mający opinię zbyt miękkiego wobec Kremla). Temat był wszędzie ten sam: bezpieczeństwo Estonii, a także Litwy i Łotwy, w kontekście rosyjskiej agresji na Ukrainę i konfrontacyjnej polityki Putina wobec Zachodu.
Uwaga, którą niemieccy politycy poświęcali gościowi z Tallina, kontrastowała z brakiem zainteresowania ze strony mediów – nie tylko ważnych gazet, ale również publicznej telewizji. Jakby ich redaktorzy uznali, że szkoda miejsca i czasu na informowanie o wizycie w Berlinie przywódcy tak małego kraju, liczącego zaledwie 1,3 mln mieszkańców – tyle co Monachium.
Ignorancja – tak można by podsumować podobne myślenie. Ignorancja i gorzka konstatacja, że w niektórych umysłach w Niemczech najwyraźniej ciągle jeszcze nie zagościła świadomość, iż kraje bałtyckie, ale także Polska, już od dawna są członkami Unii Europejskiej i NATO. A także że dzisiaj polityczne znaczenie takiej Estonii nie zależy bynajmniej od jej wielkości i potencjału demograficznego. Oba sojusze – nie tylko NATO, ale też Unia – mają dziś dla Bałtów znaczenie witalne. Zwłaszcza przynależność do NATO staje się dla nich kwestią przetrwania.
Ale zaufanie i sojusznicza solidarność nie biorą się z niczego – trzeba o nie dbać, i to nie tylko werbalnie. Obecna sytuacja na wschodnich granicach Unii i NATO sprawia, że do tablicy wywoływane są nie tylko (ponownie) Stany Zjednoczone, lecz także Niemcy – najludniejszy i ekonomicznie najsilniejszy kraj Unii, który jednak ciągle jeszcze wzdraga się przed przejęciem roli przywódczej – czy też, jak kto woli, odpowiedzialności. Wprawdzie od początku konfliktu rosyjsko-ukraińskiego również niemieccy politycy – Gauck, Merkel, Steinmeier i minister obrony Ursula von der Leyen – zapewniają unisono, że Bałtowie czy Polacy mogą liczyć na Niemców. Ale dziś słowa to za mało – nadszedł czas, aby za nimi poszły wreszcie czyny.
Oczekiwania Bałtów są tyleż uzasadnione, co proste: w obliczu agresywnej polityki Kremla chcą, aby na ich terytorium stacjonowała na stałe przynajmniej jedna brygada wojsk NATO, np. po jednym batalionie w każdym z trzech państw bałtyckich, i żeby byli wśród nich także żołnierze niemieccy. Jedna brygada – to niby niewiele. Ale w tym przypadku jej siła wynikałaby nie z jej liczebności. Mielibyśmy tutaj do czynienia z powtórzeniem mechanizmu, który przez kilka dekad zapewniał bezpieczeństwo Berlina Zachodniego, ze wszystkich stron otoczonego komunistycznym „morzem czerwonym”. Nikt nie miał wtedy wątpliwości, że gdyby doszło do ataku sowieckich i enerdowskich wojsk na Berlin Zachodni, to 10-tysięczny garnizon aliancki (złożony z żołnierzy amerykańskich, brytyjskich i francuskich) mógłby się bronić dzień, może dwa.
A jednak to wystarczało, by zapewnić miastu bezpieczeństwo – bo przywódcy sowieccy, od Stalina przez Chruszczowa po Breżniewa, nie mogli być pewni, jaka byłaby reakcja USA czy Wielkiej Brytanii, gdyby ich żołnierzew Berlinie Zachodnim zostali rozjechani przez sowieckie czołgi. „Czy nie jest tak, że Berlinem Zachodnim naszych czasów powinny być właśnie Estonia, Łotwa i Litwa?” – pyta w tych dniach komentator „Die Welt”.
Ale na tej konstatacji nie koniec. „Die Welt”, jeden z najważniejszych dzienników w kraju, postuluje także, aby Berlin jak najszybciej zaproponował Warszawie utworzenie wspólnej polsko-niemieckiej brygady, najlepiej ciężkiej (pancernej lub zmechanizowanej) i – mówiąc językiem wojskowych – w pełni rozwiniętej, czyli liczącej 5 tys. ludzi (w połowie Niemców i Polaków). Co więcej: autor „Die Welt” postuluje, aby brygada ta stacjonowała na stałe nie gdzieś nad Odrą, ale we wschodniej Polsce.
W istocie, taka elitarna i dobrze uzbrojona polsko-niemiecka jednostka, stacjonująca nad wschodnią granicą Unii i NATO, byłaby więcej niż symbolem. Miejmy nadzieję, że pogląd ten podzielą niemieccy politycy i parlamentarzyści. I to jak najszybciej. ©
Przełożył WP