Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Amerykanie mają skłonność do patetycznych i czasem kiczowatych zachowań, wiemy to nie od dziś. A jednak czasem zazdrościmy im patriotyzmu, podszytego dumą z państwa, jakże innego od naszego patriotyzmu, który charakteryzuje bezkompromisowość i gotowość do ofiar, ale w mniejszym stopniu do współpracy.
To, że Amerykanie potrafią się jednoczyć, widzieliśmy w 10. rocznicę zamachów 11 września. Ramię w ramię stali ze sobą liderzy dwóch zwalczających się sił politycznych. Obecny prezydent, Barack Obama, który urodził się na trzy lata przed zniesieniem segregacji rasowej, i poprzedni, George W. Bush, pochodzący z dobrze sytuowanej rodziny z południa. Owszem, gdzieś na marginesie obchodów jacyś demonstranci oskarżali Busha o sprowokowanie zamachów, owszem, wiadomo, że gdyby amerykańskie służby lepiej wtedy funkcjonowały, może tragedii by nie było... A jednak elity polityczne w Waszyngtonie potrafiły pokazać światu jedność.
Weźmy nasze elity. Politycy urodzeni po wojnie licytują się, kto reprezentuje tradycję AK, kto miał dziadka w Wehrmachcie, a kto wywodzi się z KPP. Żadna rocznica nie jest w stanie ich zgromadzić razem. Kłócą się o to, kogo wziąć do samolotu na obchody zakończenia II wojny światowej, kogo zaprosić na obchody kolejnej rocznicy Sierpnia 1980 r., nie są w stanie nawet opłakać wspólnie ofiar tragedii prezydenckiego samolotu.
Ale to wszystko chyba nie dlatego, że na naszych banknotach brak wzniosłych haseł...