Lekcja męczenników z Pariacoto

21 lat temu, 9 sierpnia, w Peru zostali zamordowani dwaj franciszkańscy misjonarze, o. Michał Tomaszek i o. Zbigniew Strzałkowski. W sobotę papież Franciszek wyniesie ich na ołtarze.

07.06.2015

Czyta się kilka minut

Ojcowie Michał Tomaszek i Zbigniew Strzałkowski w Andach, 1990 r. / Fot. Jarosław Wysoczański
Ojcowie Michał Tomaszek i Zbigniew Strzałkowski w Andach, 1990 r. / Fot. Jarosław Wysoczański

Anna Pietrzykowska rozpłakała się na wieść o śmierci polskich misjonarzy. W 1991 r. zajmowała się prenumeratą „Tygodnika Powszechnego”, do Peru wysyłała dwa egzemplarze – jeden trafiał właśnie do nich. – Nie pamiętam, na kogo była prenumerata, ale „Tygodnik” docierał do Pariacoto, chłonęliśmy go po kolei – mówi o. Jarosław Wysoczański OFM Conv, ówczesny przełożony trzyosobowej wspólnoty misjonarskiej. W grudniu papież wyniesie na ołtarze jego współbraci – byłych podwładnych, o. Michała Tomaszka i o. Zbigniewa Strzałkowskiego.

Jego samego przed śmiercią uratowała sprawa rodzinna. – W Peru byliśmy już 2,5 roku. Jeden z nas miał jechać na pierwsze wakacje do kraju. Jako przełożony miałem ruszyć ostatni, ale moja najmłodsza siostra właśnie wychodziła za mąż i zapytała, czy nie pobłogosławiłbym jej ślubu. Zbyszek i Michał się zgodzili i pojechałem. Zginęli dwa tygodnie przed moim powrotem – mówi franciszkanin. Na pytanie o syndrom ocaleńca opowiada o samotności w chwili, gdy się dowiedział o śmierci współbraci, ale język psychologii chyba nie do końca jest tu adekwatny.

Dwie historie

Opowieść o polskich męczennikach to na początku dwie odrębne historie, które toczą się 12 tys. km od kraju. W 1970r. charyzmatyczny wykładowca filozofii na uniwersytecie w Ayacucho, Abimael Guzmán, zakłada radykalny odłam Komunistycznej Partii Peru. Uważa, że nadszedł czas, aby ubogi lud Peru przejął siłą władzę i dokonał kulturowej rewolucji na wzór rozpętanej w Chinach przez Mao Zedonga. Organizacja, którą zakłada, przybiera nazwę Świetlisty Szlak. Przez 10 lat Guzmán gromadzi zwolenników, działając w ukryciu. Prawdziwe terrorystyczne oblicze swojej organizacji odsłoni dopiero w latach 80., kiedy rozpęta wojnę domową, która w sumie pochłonie ok. 70 tys. ofiar. Terror osłabnie dopiero, gdy Guzmán zostanie schwytany przez policję we wrześniu 1992 r. i skazany na dożywotnie więzienie.

Druga historia zaczyna się także w 1970 r. – w Pariacoto, w miasteczku liczącym 3 tys. mieszkańców, w andyjskiej kotlinie otoczonej pięciotysięcznikami. Nie ma tu kościoła, brakuje prądu, są kłopoty z wodą, którą trzeba racjonować, panuje ubóstwo. Po silnym trzęsieniu ziemi peruwiańscy biskupi wysyłają do Pariacoto siostry z pomocą. One organizują duszpasterstwo, budują kościół i czekają na księdza. Problem w tym, że do obsłużenia jest nie tylko samo miasteczko, ale także 70 okolicznych górskich wiosek i osad. Do najdalszych trzeba jechać całą dobę konno. Nikt tu nie chce przyjechać na stałe. Siostry przez 18 lat przywożą Najświętszy Sakrament z sąsiedniej misji (podróż tam i z powrotem zajmuje im sześć godzin).

Ostatecznie w 1988 r. pojawia się trzech polskich franciszkanów. – To był dla nas szok – opowiada o. Wysoczański. – W Polsce zostawiliśmy zakonnice w pięknie wykrochmalonych welonach, z białymi kołnierzykami i w ładnych bucikach. Nagle wpadliśmy w całkiem inne życie, gdzie była ciężka fizyczna praca w kurzu i piachu, bardzo blisko ludzi, w otwartym dla wszystkich klasztorze. Ale dzięki tym pięciu siostrom wytworzył się pewien styl duszpasterstwa. Przyjechaliśmy jako młodzi kapłani po dwóch latach pracy w Polsce. Młodość ma to do siebie, że się daje jeszcze formować. Szybko weszliśmy w tamtejszą rzeczywistość.

Jednym z pierwszych działań zakonników było doprowadzenie do miasteczka wody. Jedna z kościelnych organizacjisprowadziła inżynierów, którzy pokazywali, jak jej szukać i jak ją magazynować. – W Andach woda wypływa z puquio (w języku keczua: małych podziemnych źródełek). Trzeba umieć je znaleźć. To teren sejsmiczny, więc podziemne rzeczki ciągle zmieniają bieg. Dlatego ważne było, aby w troskę o instalację w danej wiosce zaangażować wszystkich mieszkańców – opowiada zakonnik. – To była duża radość zobaczyć, jak kobieta, która dotychczas musiała dwie godziny iść z wiadrami gdzieś z dołu, odkręca kurek przed domkiem i pielęgnuje kwiaty. Pustynia zamieniała się w oazę.

By poznać tych ludzi, ojcowie pracowali z nimi fizycznie. I tak jak miejscowi... żuli liście koki. – To taki indiański redbull – śmieje się o. Jarosław. – Dla Indian, którzy wstają do pracy bardzo wcześnie, energetyzujące żucie liści jest pierwszym śniadaniem.

Na łyżwy do Tischnera

Najmłodszy jest Jarek – rocznik ʼ61; najstarszy Zbyszek – ʼ58; Michał urodził się w 1960 r. Wszyscy pochodzą z niewielkich miejscowości południowej Polski: Jarek z Lwówka Śląskiego, Zbyszek z Zawady pod Tarnowem, a Michał z Łękawicy na Żywiecczyźnie. Spotykają się w zakonie franciszkanów w 1980 r.

– To były niesamowite lata – opowiada o. Jarosław. – Stan wojenny, życie w podziemiu, msze z Badenim dla charyzmatyków u dominikanów... Żyliśmy atmosferą Krakowa. Człowiek miał taką pasję, żeby jak najwięcej chłonąć tego, co ważne. Jako klerycy w niedzielę szybko jedliśmy obiad i wychodziliśmy na łyżwy na Grzegórzecką. Ale to nie one były ważne. Najpierw lecieliśmy do św. Anny wysłuchać homilii Tischnera. Dlaczego łyżwy? Bo przełożeni pozwalali na łyżwy.

Kiedyś mieliśmy we trzech okazję wystąpić z największymi aktorami – kontynuuje franciszkanin. – Ponieważ z powodu stanu wojennego Stary Teatr był zamknięty, aktorzy przenieśli się na... Wawel. Poproszono nas, byśmy w katedrze wawelskiej zaśpiewali z chórem Organum „Mord w katedrze” Eliota. Spotykaliśmy się z Bińczyckim, Polony, Radziwiłowiczem, Dymną, Globiszem. Śpiewaliśmy w chórze w stallach, a cała akcja odbywała się w prezbiterium. Zbyszek i Michał angażowali się wtedy także w ruch ekologiczny.

Brat Jarek pisze pracę magisterską z Wyspiańskiego u Tadeusza Chrzanowskiego. Prof. Chrzanowski w stanie wojennym stracił pracę – ówczesny rektor franciszkańskiego studium zaproponował mu zajęcia, jeśli znajdzie się co najmniej trzech chętnych braci. Jarek był jednym z nich. To patriotyczne i kulturowe przygotowanie krakowskie okaże się fundamentem, dzięki któremu będzie możliwy „skok z jednego brzegu świata na drugi”, jak powie franciszkanin.

Skąd pomysł na misję? – Od dawna myślałem, żeby wyjechać. W seminarium było nas wielu. Powiedziałem: „Jest tylu kapłanów, co my tutaj będziemy robić?”. Marzyłem o Boliwii, ale w ostatniej chwili Amerykanie zrezygnowali z misji w Peru i nam to zaproponowano.

Zagrożenie narasta

W 1991 r. obie historie – Świetlistego Szlaku i misji w Pariacoto – zaczynają się zbiegać. W tym czasie organizacja dochodzi do wniosku, że jest już na tyle silna, iż musi o niej usłyszeć cały świat.

– Do tej pory nie atakowano ludzi Kościoła – opowiada o. Wysoczański. – Ale pierwsza zginęła siostra Irene McCormack z Australii.

21 maja 1991 r. w miejscowości Huasa- huasi terroryści zorganizowali sąd nad kilkoma wybranymi osobami. Wśród nich znalazła się australijska zakonnica. Zginęła jako pierwsza, od strzału w tył głowy oddanego przez kobietę terrorystkę.

– Ta śmierć jednak nie wybrzmiała w naszej świadomości – przyznaje o. Jarosław. – Nie zorientowaliśmy się, że Świetlisty Szlak zmienił taktykę. Dopiero nieudany zamach w lipcu na jednego z kapłanów naszej diecezji – Hiszpana o. Miguela Compañy’ego z Chimbote – nas otrzeźwił. Terroryści strzelali przed wejściem do domu parafialnego, ale kula tak przeszła, że o. Compañy przeżył. Wówczas biskup zaprosił eksperta od terroryzmu, który mówił, jak się w takich sytuacjach zachowywać, np. żeby nie podróżować samemu, nie wychodzić w nocy, obserwować, czy w pobliżu nie pojawia się ktoś obcy. Najważniejsze – być blisko ludzi, bo to do nich trafiają pierwsze sygnały. Gdy pojawiają się o tobie plotki albo napisy na murach, powinieneś się spodziewać dalszych kroków.

W Pariacoto te sygnały były inne. – Świetlisty Szlak miał plan, żeby w sąsiedniej wiosce Yaután, oddalonej o 17 km, stworzyć instytut pedagogiczny, który by szerzył ich ideologię. Zamordowali tam policjantów, adwokata i właściciela firmy przewozowej. Pojechaliśmy do tych ludzi, żeby dać im wsparcie. Przed śmiercią Zbyszka i Michała pozbawili nas telefonu – niszcząc linię. Potem uciekł burmistrz Pariacoto i sołtysi okolicznych wiosek. Świetlisty Szlak dawał mocno do zrozumienia, że w okolicy nie chce żadnych władz. W końcu uciekła policja. Nasza rada parafialna stała się jakby tymczasowym samorządem.

Mord na cmentarzu

– Jestem przekonany, że Świetlisty Szlak wybrał na cel Zbyszka i Michała ze względów propagandowych, gdyż w tym samym czasie odbywała się papieska pielgrzymka do Polski. Wiedzieli, że światowe media to nagłośnią. Dla nich Jan Paweł II był symbolem burżuazyjnego imperializmu – mówi franciszkanin i powtarza relację miejscowych z chwili męczeństwa.

– Tamtej nocy, gdy przyszli, chcieli pojmać wszystkich członków misji. Zbyszek, który był człowiekiem bardzo zdecydowanym, odpowiedział: „Możecie aresztować nas kapłanów, ale postulantów zostawcie”. Michał zaprowadził trzech postulantów do naszej domowej kaplicy. Jeden z nich dzisiaj jest franciszkaninem, pracuje na Kubie. W Pariacoto nie udał się „zwyczajowy” sąd, bo ludzie nie chcieli się zgromadzić, zabrali więc Zbyszka i Michała do samochodu, który stał na rynku, i tam ich sądzili. Zarzuty? Że uczyli Biblii, a przecież religia to opium dla ludu; że dawali ludziom jeść, a przecież to usypia rewolucję. Świadkiem tego była siostra Berta – odważna Peruwianka, która poszła za terrorystami aż do ich samochodu. Zbyszek nic nie mówił, z terrorystami rozmawiał Michał. Był człowiekiem prostym, mówił: „Jeżeli w czymś się pomyliliśmy, to powiedzcie, w czym”. Obaj zachowywali się spokojnie. Siostra Berta wspomina, że powiedzieli do siebie coś po polsku. Być może: „To już koniec”.

9 sierpnia 1991 r. zakonnicy zostali zabrani na cmentarz w Pariacoto i tam zastrzeleni. 25 sierpnia w miejscowości Vinzos zginął zaprzyjaźniony z nimi włoski misjonarz ks. Alessandro Dordi, który 5 grudnia tego roku zostanie beatyfikowany razem z Polakami. Misję w Pariacoto w dalszym ciągu obsługują franciszkanie: dwóch Polaków i Peruwiańczyk. W najbardziej niebezpiecznym momencie, przez kilka miesięcy po zamachu, co niedzielę dojeżdżał do niej zakonnik z Limy.

Peruwiańskie Betlejem

– Dowiedziałem się o ich śmierci z Teleexpressu – wspomina o. Jarosław. – Przyjeżdżam do Krakowa, akurat na beatyfikację Anieli Salawy, cały klasztor pełen ludzi, wielu biskupów i wszyscy rozmawiają o Ojcu Świętym, który jest w trakcie pielgrzymki do Polski. Czułem się bardzo samotny. Po beatyfikacji na krakowskim Rynku Jan Paweł II miał krótką wizytę w naszej bazylice. Przy grobie Anieli Salawy ustawiliśmy zdjęcia Zbyszka i Michała, zaprosiliśmy ich rodziców. Ojciec Święty ich pozdrowił i miał już odejść, gdy ks. Stanisław Dziwisz go zatrzymał i mnie przedstawił. Przez chwilę szliśmy sami. Papież był dwa razy w Peru – w Ayacucho – w kolebce marksistowskiego terroryzmu – mocno wołał, żeby Peruwiańczycy przerwali wzajemne zabijanie się. Dobrze rozumiał sytuację. Gdy mnie błogosławił, powiedział: „Trzymaj się, mamy nowych świętych męczenników”. Dla mnie ich beatyfikacja symbolicznie już wtedy się odbyła.

Ojciec Jarosław, gdy opowiada o męczennikach, często używa zaimków w liczbie mnogiej, „my”, „nas”: – Na początku myślałem, że przeżyłem, bo „Pan Bóg nie chce śmierci grzesznika, tylko żeby się nawrócił”. Potem pojawiło się przeświadczenie, które ciągle mi towarzyszy, że oni gdzieś tam się za mną wstawiają. A dzisiaj zadaję sobie pytanie: co Pan Bóg chce nam powiedzieć przez tę śmierć? To się przekłada na inne pytanie: po której stronie chcemy być: czy po stronie ubogich, którym nikt nie pomaga, czy wśród takich, co chcą robić karierę, o których często mówi papież Franciszek?

– Ja to nazywam byciem w Betlejem – kontynuuje franciszkanin. – Betlejem jest zaskoczeniem, ponieważ Pan Jezus spotyka się z ludźmi, którzy nie są wierzący – z mędr- cami. Przyszliśmy do kultury, która miała wielowiekową tradycję. Nie krytykowaliśmy tej kultury. Św. Franciszek mówił, żeby być z ludźmi. I drugie zaskoczenie: w Betlejem znajdujemy dzieci, kobiety, życie, słabość ludzką. Michał poświęca się bez reszty dzieciom. Dużo pracujemy z kobietami, które są przepracowane – w Peru obecny jest problem maczyzmu. Poprzez inspirację sióstr zakonnych uczymy te kobiety, by dbały o jakość życia, wtedy unika się wielu chorób, zwłaszcza cholery, która była problemem w tamtym rejonie.

Drugi etap przypomina Nazaret, czyli prostotę życia. – Pozostawiliśmy ten wielki Kraków z historią, papieżem, taki trochę triumfujący, i trafiliśmy do Nazaretu: kamienie, szarość, mocne słońce, pustynia, szanowanie każdej kropli wody – mówi o. Jarosław. I dodaje: – Michałowi i Zbyszkowi przyszło też przeżyć okres Golgoty i Paschy. Mnie nie zostało to dane. Uczestniczę w tym w inny sposób. Stoję pod Krzyżem i patrzę. Jak uczeń.

Poza triumfem

Ojciec Jarek nie wrócił na stałe do Polski. Z Peru trafił do Ugandy, gdzie był odpowiedzialny za misje franciszkańskie. Od wypadku samochodowego i kontuzji ręki mieszka w Rzymie, gdzie zajmuje się misjami przy franciszkańskiej kurii generalnej. Gdy pytam, czy trudno byłoby mu wrócić do czystego klasztoru i wykrochmalonych habitów, śmieje się: – Nie zawsze klasztory są czyste.

Ale zaraz potem opowiada o innym rozumieniu Kościoła: – Prostota Ameryki Południowej czy Afryki powoduje, że Kościół odbierany jest jako część życia. To Kościół bardziej przeżywany, wspólnotowy niż Kościół skoncentrowany na sobie. Ameryka Południowa nas, Zbyszka, Michała i mnie, nauczyła tego, że czymś niesamowitym jest bycie ubogim. Ubóstwo łączy bardzo mocno. W momencie, gdy nie mam czegoś, czego bardzo potrzebuję, muszę zapukać do drugiego. Gdy pukam, proszę, rozmawiam – nawiązuje się więź i powstaje wspólnota. Dziś ja nie mam, a ty masz i mi dajesz, jutro ja mam, a ty nie masz i tobie daję. W Pariacoto Zbyszek i Michał pochowani są jak Inkowie – to coś wielkiego, bo ci ludzie żegnali ich jako swoich. Dlatego, że połączyło nas ubóstwo.

Zbyszek z Michałem są prowokacją dla Kościoła w Polsce i dla życia zakonnego, twierdzi ich towarzysz i przyjaciel. – Żebyśmy nie bali się porzucać pewnych struktur, które są bezsensowne, a spróbowali się skoncentrować na sednie – mówi. – Sednem zaś jest służba, danie życia. Chcę być pamięcią o Jezusie – człowieku, który szukał sytuacji konfliktowych, aby je oświecić Bożym światłem. Mamy być z tymi, z którymi nikt nie chce być, i nie bać się tego. Na tym polega misja i otwarcie, o którym mówi papież Franciszek. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Kierownik działu Wiara w „Tygodniku Powszechnym”. Ur. 1966 r., absolwent Wydziału Mechanicznego AGH, studiował filozofię na Papieskiej Akademii Teologicznej w Krakowie i teologię w Kolegium Filozoficzno-Teologicznym Dominikanów. Opracowanymi razem z… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 24/2015