Leczyć trąd, leczyć lęk

Dr Wandda Błeńska

30.10.2006

Czyta się kilka minut

JAROSŁAW BOROWIEC: - Już samo brzmienie tego słowa wywołuje lęk i obawę. Co to znaczy być trędowatym?

WANDA BŁEŃSKA: - Przede wszystkim doświadczyć szpetoty ciała, potwornego bólu, społecznego odizolowania, a czasami wręcz wstrętu i obrzydzenia innych. Od medycznej strony mamy do czynienia z chorobą wywoływaną przez bakterię pokrewną prątkowi gruźlicy. I tak jak może być gruźlica lekka lub ciężka, dotykająca całego organizmu, tak samo bywa z trądem. Może być trąd, który objawia się tylko powstawaniem rumieniowych plam skórnych, a może być taki, który dotyka całego ciała. Nie tylko skóry, ale także narządów wewnętrznych i systemu nerwowego. Zmiany neurologiczne pociągają za sobą znieczulenie rąk i nóg. Chory traci wrażliwość na temperaturę, na ból i dotyk. Nieświadomie rani swoje ciało, doprowadzając do kolejnych infekcji. Występują również przykurcze palców, tzw. ręka szponiasta. Palce kończyn ulegają absorpcji. Przy lokalizacji choroby na twarzy, podskórne nacieki i nieregularnie grubiejąca skóra nadają jej wygląd "lwiej twarzy". Trąd obejmuje również oczy, więc chory bardzo często ślepnie. Bardzo często, mówiąc o tej chorobie, nie zdajemy sobie sprawy, że trędowaci cierpią również na wszystkie inne schorzenia, które zwykły dotykać człowieka.

Bariery

- Pamięta Pani swoje myśli, kiedy po raz pierwszy zobaczyła trędowatego?

- Pamiętam zdarzenie, któremu przyglądałam się z daleka, jeszcze w Hamburgu. To był dotknięty trądem rosyjski żołnierz, trzymany w klatce jak groźne zwierzę. Inni żołnierze rzucali mu z daleka jedzenie i papierosy. Sanitarkę, którą go przywieziono, podlali benzyną i spalili. Potem, w Liverpoolu, do jednego ze swoich pacjentów zabrał mnie mój profesor. To był z kolei polski żołnierz, który trądem zaraził się w Brazylii. Ale właściwie silne przypadki zobaczyłam po raz pierwszy dopiero w Ugandzie. Tam pracowałam z kilkusetosobową grupą chorych. Nie przypominam sobie doświadczenia wstrząsu. Byłam już lekarzem, a lekarz jest przyzwyczajony do straszniejszych widoków.

- Postanowiła Pani, że podczas badania pacjentów nie będzie używała rękawiczek ochronnych. To decyzja niezrozumiała nawet dla lekarzy.

- Kiedyś groziło mi, że ze względu na wiek nie zostanę przyjęta na medycynę. Byłam za młoda. Powiedziałam wtedy ojcu, że będę pracowała jako salowa, nic innego nie wybiorę. Zawsze marzyłam, by zostać lekarzem i pracować na misjach, nigdy jednak nie miałam cierpiętniczych ciągot. Badanie chorych bez rękawiczek - proszę mi uwierzyć, nie potrafiłam inaczej. Chciałam znieść wszelkie bariery między mną a chorym. Żeby wiedział, że się go nie boję, nie brzydzę. Czy bałam się trądu? Myślałam o tym wiele, ale nie w kategoriach lęku. Po pierwsze dlatego, że nie mogłabym pracować. Po drugie, wiedziałam, że jeśli zachoruję, to będę się leczyć. Mieliśmy przecież środki. Gdyby Adam Małysz wiedział, że przy zeskoku połamie sobie nogi, to pewnie by nie skakał. Ze mną było podobnie, chciałam mieć dobre lekarskie podejście.

- Wstręt i obrzydzenie to naturalne odruchy. Czy łatwo się ich pozbyć?

- Wiem, że niekiedy mogą być trudności. Chociażby wówczas, kiedy choroba łączy się z nieprzyjemnym zapachem czy odstraszającym widokiem. Albo gdy nie potrafimy skutecznie leczyć. To wywołuje lęk i nieludzkie odruchy. Zapewne łatwiej pokonywać te bariery, kiedy mamy do czynienia z chorobą kogoś bliskiego.

- Nigdy Pani tych barier nie odczuwała?

- Zdarzało się, oczywiście, że miałam do czynienia z uderzającym zapachem rozkładu, zgnilizny, z ropnymi wydzielinami. I to nie należało do przyjemności. Pamiętam, jak przywiozłam chorego z uwięźniętą przepukliną. Przez tydzień nie mogliśmy go operować, gdyż zapach był nie do wytrzymania. Musieliśmy przenieść nawet całe piętro szpitala. Nigdy jednak nie rodziło to we mnie odrazy do pacjenta. Koncentrowałam się na szczególe. Na tym, co badałam, na jednej plamie, ranie, części ciała. Tak też radziłam studentom, którzy mieli trudności przy pierwszym kontakcie. To pomagało.

Kuzyn szamana

- W swoim dzienniku pod datą 8 marca 1958 r. zapisała Pani: "Zgasła radość z przyjazdu do Ugandy. (...) Boję się obcych ludzi i pracy, i tej odpowiedzialności". Zdarzały się chwile, że chciała Pani stamtąd uciec?

- Takie chwile są zawsze, a szczególnie wtedy, kiedy człowiek musi podpierać się nosem. Nie myślałam jednak nigdy o tym, żeby uciekać. Modliłam się: "Boże, ja przecież chciałam dobrze, a wyszło źle. Jeśli nie potrafię, to zabierz mnie stąd".

- Z czym wiązały się największe trudności?

- Z ubóstwem. Przed moim przyjazdem leczenie polegało na tym, że siostry, które już tam pracowały, w glinianej chacie rozdawały lekarstwa. Nie było żadnego sprzętu medycznego. Kiedy dotarłam do Buluby, kazałam położyć szybę na dachu jednej z chat i urządziłam pierwszą salę operacyjną. Później wybudowaliśmy szpital. Najtrudniej było jednak przez pierwsze kilkanaście lat. Miałam w swoich dwóch dystryktach, według badań, kilka tysięcy ludzi dotkniętych trądem. Byłam jedynym lekarzem. A żeby leczyć trąd, trzeba być internistą, dermatologiem, neurologiem, chirurgiem, urologiem, okulistą, ginekologiem... Sama musiałam diagnozować i dokonywać skomplikowanych operacji. Od cesarskich cięć, amputacji, po operacje plastyczne. Płaciłam za to lękiem.

Trzeba było także spróbować zmienić postawę społeczeństwa wobec chorych. Zmienić pokutujące u nich przekonanie, że trąd to kara za przekroczenie jakiś zakazów, spowodowana urokiem lub złym życzeniem drugiego człowieka. Czasami łatwiej wyleczyć trąd niż lęk przed nim.

Opowiadał mi kolega, że w Nigerii, gdy przestawała rodzić palma daktylowa, przywiązywano do niej trędowatą kobietę. Pozostawiona bez jedzenia i picia umierała i użyźniała ziemię. To było coś potwornego, w Ugandzie zresztą nie do pomyślenia. Bywało, że młody, inteligentny człowiek przywiózł swoją matkę, która miała zgorzel nogi, na taczce - ale to były sporadyczne przypadki, więcej było ludzkich odruchów.

Czasami zdarzały się przedziwne sytuacje. Mieliśmy obok siebie szamana, który opłacał kurs jednego ze swoich kuzynów, będącego u nas asystentem. Pamiętam też pacjenta bardzo zniekształconego przez trąd i kiłę, któremu zrobiłam pięć operacji plastycznych. Gdy "wyładniał", uwiódł jedną z dziewczyn z naszej szkoły. Siostry wypominały mi to później w żartach.

Wizja lepszego

- Kiedy ktoś powiedział przy Matce Teresie, że nawet za milion dolarów nie dotknąłby trędowatego, odpowiedziała: "Ja też nie. Gdyby chodziło tu o pieniądze, nie zrobiłabym tego nawet za dwa miliony. Ale uczynię to chętnie z miłości do Boga". Czy religia była pomocna w pracy?

- Najważniejsza. W Bulubie mieliśmy kościół i księdza. To bardzo pomagało nie tylko nam, pracującym, ale także pacjentom. Gdy już zawodziły wszystkie środki medyczne i ludzkie, zawsze pozostawała ucieczka w modlitwę. Była bardzo często rozpaczliwa, gdy człowiek nie mówi, tylko błaga Boga o pomoc.

- Wielu porównuje Panią do Matki Teresy.

- A gdzie mi tam do niej! Niby co ja takiego zrobiłam? Pokochałam tylko tych ludzi i swoją pracę. Kiedy człowiek kocha, nie odbiera tego jako poświęcenia. Nie mam poczucia ofiary. Miałam szczęście poznać Matkę Teresę. To była skromna, wyjątkowa, święta kobieta. W swoim życiu poznałam wiele zgromadzeń zakonnych, ale to, co zobaczyłam u sióstr Misjonarek Miłości, było dla mnie niezwykle budujące i uderzające.

- Czuła się Pani czasami raczej misjonarką niż lekarzem?

- Zawsze chciałam pracować na misjach jako lekarz. Nie nauczałam. Zdawałam sobie jednak sprawę z tego, że misje niosą Chrystusa, wizję lepszego. Jeśli człowiek jest analfabetą, to jedyną Biblią, jaką czyta, jest spoglądanie na drugiego człowieka. Mnie się wydaje, że należę do tych, którzy usuwają kamienie cierpienia z drogi, którą będzie później szedł Chrystus. Moją sprawą było ulżyć i uleczyć.

Wanda Błeńska (ur. 30 października 1911 r. w Poznaniu) jest lekarzem, specjalistą medycyny tropikalnej, pracowała z trędowatymi. Podczas studiów (1928-34) działała w Związku Akademickich Kół Misyjnych w Polsce. Po studiach do wybuchu wojny pracowała w Szpitalu Miejskim w Toruniu. Od 1942 r. w AK, w 1944 r. więziona przez dwa miesiące. W latach 1948-49 studiowała medycynę tropikalną na Uniwersytecie w Liverpoolu. W kwietniu 1951 r. rozpoczęła pracę wśród trędowatych w Bulubie i Neyenga (Uganda). By kształcić współpracowników, zainicjowała i rozwinęła kursy (Leprosy Assistents Training Course), uczyła też studentów medycyny i pielęgniarki. Jej imieniem nazwano ośrodek szkoleniowy "Buluba Leprosy Centre, The Wanda Blenska Training Centre". Do Polski wróciła w 1993 r. Wyróżniona m.in. medalem "Pro Ecclesia et Pontifice" (przez Jana XXIII), Medalem św. Sylwestra (przez Jana Pawła II); Krzyżem Komandorskim z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski, a także Orderem Uśmiechu. Jest patronką dwóch szkół.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 45/2006