Lasy sosnowe, piaskowe pola

Granica zawsze była naszym wyzwaniem i zadaniem. W listopadzie 1829 roku, w trakcie swej pierwszej podróży na Zachód, siedemnastoletni Krasiński tak pisał do ojca: Po obiedzie dalej ruszyliśmy z czterema końmi pocztowymi, gdyż dla złej drogi poczmistrz kaliski żadnym sposobem mniej nam dać nie chciał. Zbliżaliśmy się więc do granic Polski i ostatni kraniec jej ziemi przejechaliśmy wieczorem....

09.05.2004

Czyta się kilka minut

"... Słońce już było zaszło. Chmury czarne zasępiały niebo, mroźny wiatr przewiewał i lekki ostry deszczyk jesienny prószył powietrze. Opuszczając na długie dni moją ojczyznę, by wejść w świat nie znany mi i sam nie znany od niego, uczułem gorzką żałość i ponowił się smutek w całym swoim natężeniu. Obróciłem jeszcze raz oczy ku rodzinnej stronie, wyciągnąłem ku naszym sosnowym lasom i piaskowym polom ramiona, jak gdybym chciał ich ostatnim żegnać uściśnieniem, a potem wtłoczyłem się w ciemny zakątek kocza i zakrywszy się płaszczem, wpadłem w głębokie zamarzenie (…)".

Młody Zygmunt celująco odrobił domowe zadanie pt “Jak należy przekraczać granicę ojczyzny". Należy ją przekraczać posępnie, gorzko, rozdzierająco, plecami do przodu i najlepiej w pochmurny dzień. Papa był zapewne rad, syn wiedział już co nieszczęście i miał styl. Romantyczny wzór wyjazdu z kraju, zawarty idealnie w liście Krasińskiego - tak wyjechać, żeby właściwie nie wyjechać - zaciążył na polskim imaginarium, narzucając na długie lata traumatyzm graniczny, dramat różnicy między krajem a nie-krajem, teatr pożądania i strachu, winy i straty. Już jako paroletnie dziecko (dziecko peerelu i polskiego romantyzmu) wiedziałem o tej różnicy doskonale. Jednym z najmocniej zapamiętanych obrazów z wczesnego dzieciństwa pozostał zaorany pas graniczny w pobliżu Kudowy; ojciec prowadził mnie za rękę, pokazywał z powagą ambonę ze strażnikiem zapatrzonym w dal jak marynarz na maszcie, czułem lęk i ekscytację. Jednym z najsilniejszych doświadczeń pozostał pierwszy wyjazd zagranicę (za granicę?), do sąsiedzkich Niemiec. Miałem czternaście lat, chodziłem po Berlinie i Weimarze, oglądałem grób Goethego, przez trzy tygodnie nic nie mogłem jeść, wzywano lekarzy, robiono rentgeny, gdy przekroczyliśmy z powrotem granicę w Zbąszynku, rzuciłem się na jedzenie jak pies spuszczony z uwięzi.

Komunizm jedynie wzmocnił neurotyczny wymiar granicy romantycznej, doprowadzając do skrajności ambiwalencję pragnienia i lęku. Zmieniły się wartości, nieswoje wydawało się lepsze od swojego, lecz pozostała psychomachia wyjazdu, świadomość granicy, teatr - teraz już także policyjny - jej przekraczania. W ostatniej powieści Kundery “Niewiedza" mowa jest o śnie wspólnym dla wszystkich emigrantów z krajów zwanymi niegdyś demoludami. U Ireny, bohaterki powieści, wygląda on następująco: “jest w samolocie, który zmienia trasę i ląduje na nieznanym lotnisku; przy schodkach czekają na nią umundurowani mężczyźni z bronią w ręku; jej czoło zrasza zimny pot, rozpoznaje policję czeską". Nie był to wszakże sen tylko emigrantów, ileż razy podczas krótkich nawet pobytów za granicą (zagranicą?) śniło się nam, krajowcom (bo o całym pokoleniu mówię), że wracamy na chwilę do Polski, ot, tylko na chwileczkę i nie możemy już wyjechać; na granicy nie chcą nas więcej wypuścić i groza tej niemożności coraz bardziej nas dławi, by doprowadzić wreszcie (w schronisku młodzieżowym w Alpach, na kempingu pod Wenecją) do krzyku, którym przerywamy spokojny sen Niemców czy Włochów.

Dziś sen ten już mnie nie nawiedza, lecz ślady traumy pozostały; dla dziecka peerelu granica pozostaje pojęciem banalnie, obsesyjnie podstawowym, choć poharatanym przez durne hasła i piosenki, Keine Grenzen, tra la la. Za każdym razem, gdy dojeżdżam do Świecka, budzi się w mym ciele pamięć. Rozum nie pamięta i ze mnie kpi, lecz pamięta serce (które bez sensu bije nieco szybciej), pamięta gardło (które leciutko wzmaga chrypkę), pamiętają przeguby dłoni (w których budzą się mrówki). Kiedy wówczas, w latach 70. i 80. przekraczałem polską granicę, czułem wręcz, że tkwi ona w mych wnętrznościach i nie pozwala mi w pełni oddychać. Była ową cienką, czerwoną linią, która przebiegała gdzieś pod płucami, rozdzielała mnie na dwoje; rozpadałem się jak kiepsko sklejony żołnierzyk. Dlatego taka ważna była w tamtych latach lektura serii “Transgresje" Marii Janion i powieści Kundery, które uczyły myśleć o granicy jako doświadczeniu wewnętrznym, zamieniały ją w szlachetny problem egzystencjalny, odrywały od szklanych oczu wopistów. Granica była w nas, trzeba było uczyć się z nią żyć. “Cała tajemnica ludzkiego życia polega na tym, że dzieje się ono w bezpośredniej bliskości, a nawet na styku granicy, że jest ono od niej oddalone nie o kilometry, lecz o jeden milimetr" (“Księga śmiechu i zapomnienia").

Dzisiaj więc myślę, że Europa to dla mnie w pierwotnym wymiarze odzyskane własne ciało; ciało czy marzenie o ciele bez granicy, która w nim niegdyś przebiegała. Pełna przestrzeń od stóp (tych moich stóp z lekkim platfusem) po głowę. Trudno mi to wyrazić inaczej, lecz nie chcę wcale metafor. Chcę powiedzieć, że zdarza mi się (ot, dwa tygodnie temu, gdy jechałem do Lyonu) czuć Europę dosłownie jako przestrzeń wewnętrzną, leżącą gdzieś między żołądkiem a oczyma, wypełniającą mnie swobodnie i przejrzyście. Jest to dobre, szczęśliwe i chyba ważne dla mnie odczucie, choć tak łatwo jest je zasłonić i podważyć - sam niekiedy to robię - różnymi wątpliwościami, ironiami, rozważaniami historycznymi czy spekulacjami politycznymi.

A sam pierwszy maja, cóż, dziejów nie da się uchwycić za nogi; w takich chwilach myśli się raczej o “Upadku Ikara" Bruegla, w tym sensie, że zdarza się coś chyba ważnego, chyba doniosłego, chyba niesłychanego, a ludzie i tak nie zauważą, ktoś ryby łowi, psa wyprowadza, ścieżką sobie idzie i gapi się na bociana, bo właśnie przyleciał, zresztą i tak była majówka, hajże w sosnowe lasy i piaskowe pola, wrzuciłem do bagażnika trampki, salami w celofanie, napoje na piknik, jakieś najprostsze wina i, po namyśle, ostrożniej, jeszcze jedną butelkę, bo nie, jednak nie, jednak byłoby ciężkim idiotyzmem nie napić się 30 kwietnia o północy porządnego szampana. Bardzo nam smakował.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, historyk literatury, eseista, tłumacz, znawca wina. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”. W 2012 r. otrzymał Nagrodę Literacką NIKE za zbiór „Książka twarzy”. Opublikował także m.in. „Szybko i szybciej – eseje o pośpiechu w kulturze”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 19/2004