Lalo-balo

22.03.2021

Czyta się kilka minut

Papirosy-papirosy, piękna pani, lalo-balo! – wychrypiał kiedyś do mnie u wlotu Bakalarskiej pewien Ormianin, wodząc kusząco dłońmi po rozepchanych kieszeniach czarnego skajowego serdaka. Ta pochwała podrabianych wyrobów tytoniowych, połączona z zachętą do flirtu w samorobnym esperanto, była tak ostentacyjnie absurdalna, że oboje się roześmialiśmy. To porozumienie w nieporozumieniu przypominam sobie zawsze, przyjeżdżając do warszawskiego chinatownu. Chinatownu nietypowego o tyle, że jest wietnamsko-afrykańsko-ukraińsko-ormiańskie. To jest jak przyjechać tramwajem do jakiegoś nieprawdopodobnego, suwerennego śródkraju. Jego ogrodzenie, zadaszenie i ogólna architektura przepierzeń, ciasnot, kanciap, kotarek i kantorków nadaje mu niepowtarzalny, abstrakcyjny mikroklimat.

Właściwie już wcześniej, na rogu alei Krakowskiej, w orbicie bazaru rezydują niestrudzone, całodobowe sejmiki papierosiarzy. Regenerując cyklicznie siły życiowe w rozklekotanym wózku z kawą, którego powierzchnie obklejono strategicznie różnymi księżniczkami i bohaterami nieznanych nam bajek, czarnoocy mężczyźni w fantazyjnych koszulach i weselnych butach z wąskimi szpicami nigdy nie tracą zapału do swego szeptanego marketingu. Wśród sztucznych kwiatów i wiązanek pogrzebowych kręcą się w rzadkim przedwiosennym śniegu, morsują w swych oceanach wolnego czasu. Knują, przyczajają się, marudzą, obserwują. Dyskutują, popijając smolistą kawkę i kopcąc jak smoki, w napadach saudade przyjmując czasem pozycję kuczną. Czmychają bezszelestnie na widok straży miejskich, antycypując zaś zbliżanie się potencjalnych nabywców jednomyślnie zstępują się, tworząc rzadko używaną w Polsce figurę kupiecką „szpaler”. Pani, papirosy, papirosy, pani tanio – mantrują potajemnie, nisko, ochryple, urabiając i hipnotyzując osaczonego przechodnia.

Dalej bardziej zindywidualizowane, poruszające się pojedynczo lub w dwójkach papierosiary, baby. Malowane, suto zdobione, z rzęsami, z perłowymi powiekami, zakutane w kurtki, chusty, obrusy z frędzlą, futra z różowych niedźwiedzi. Papirosy? papirosy? Ej, pani – nęcą swymi przesterowanymi, nikotynowymi barytonami. Za ich plecami rozciąga się wietnamskie zagłębie manicurów hybrydowych i fryzur. Więc głowy, mnóstwo głów, atrapy i prawdziwe, pochylone w skupieniu albo puste, bezokie. W niektórych zakładach na patencie – ze względu na niedobory języka polskiego – wiszą po prostu ponumerowane zdjęcia z gotowymi fryzurami do wyboru. Zza drzwi niesie się niesamowity zapach chemikaliów do przyklejania tych różnych atrybutów urody: rzęs, brwi, baków, różnych doczepów, wypustek. Ta mania doklejania rymuje mi się jakoś dziwnie z wszędobylskimi tu manekinami, bledziutkimi i nagimi. Samodzielnymi nogami albo torsami nieraz bezładnie rzuconymi na kopy, a czasem przeciwnie – salutującymi brakiem rąk w zdyscyplinowanych dwuszeregach. Świdrujący fetor butaprenów kosmetycznych miesza się z zapachem zupy pho, gotowanego w parowarach ryżu, dziwnych warzyw i owoców; smrodkiem podrobów i owoców morza sprzedawanych w wietnamskich sklepikach, zaś obsesyjne zaklinania, podszepty, a czasem przynaglenia i groźby handlowe (tanio! tanio kup. Spódnica, pani, spodnie) z radzieckim disco-dance dobiegającym zza klombów majtkowo-stanikowych. To czyni jeszcze bardziej hipnotycznym ten dziwny, przebudowujący się bezustannie labirynt toreb sumek, kartonów, kop zdeparowanych adidasów, pękających z obfitości kiści koronkowych cyckonoszy; nawisów wielobarwnych miseczek i maseczek.

Ścieżki wyznaczają kartony, rzucone na chodnik elementy jakichś mebli, szaf. Bluzki, setki bluzek. Futra, futerka, poncza. Szczypiące w oczy kolory, rakotwórcze desenie, aplikacje potworniaki miksujące ze sobą cekiny, tworzywa, plusze, skaje. Wreszcie – kalekie napisy, nieporadnie skądś odkaligrafowane. I ten niezwykły język. Polski biznesowy fonetyczny. Kiedyś nawet byliśmy świadkami awantury Afrykańczyka i Azera o, jak się zdaje, komplet opon – jedynym możliwym językiem, w jakim mogli się tu pokłócić, była polszczyzna. Polszczyzna-nieojczyzna; bez Kochanowskiego i Mickiewicza, z elementami mowy ciała; płytka, bezgramatyczna, ale niezwykle, obsesyjnie wręcz komunikatywna. „Lalo-balo” znaczy w niej tyle, co „a my się i tak nie rozumiemy, więc możemy sobie gadać, co nam się rzewnie podoba”. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarka i autorka sztuk teatralnych, od września 2020 r. felietonistka „Tygodnika Powszechnego”. Zadebiutowała w 2002 r. powieścią „Wojna polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną” (Paszport „Polityki”), a wydany cztery lata później „Paw królowej” przyniósł jej… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 13/2021