Kto daje i odbiera

Jerzy Hausner: Czy jest jakiś sposób, aby powstrzymać polityków przed sięgnięciem po nasze pieniądze z OFE? Tego nie powstrzymają żadne apele, argumenty i wyliczenia ekonomistów, tylko sprzeciw ludzi. Rozmawiał Andrzej Brzeziecki

18.01.2011

Czyta się kilka minut

Andrzej Brzeziecki: Czy ten rząd może polec na finansach publicznych? Do niedawna wydawało się, że na zielonej wyspie jedynym zagrożeniem jest Jarosław Kaczyński.

Jerzy Hausner: W istocie rząd już poległ. Nie każdy chce to dostrzec, ale dla mnie jest oczywiste, że mamy tak poważną sytuację w finansach publicznych, iż gabinet Donalda Tuska sięga po pieniądze obywateli, co dla mnie jest aktem desperacji. Akty desperacji zawsze świadczą o jakimś niepowodzeniu i zagrożeniu.

Rząd stworzył czy zastał problemy?

I zastał, i stworzył. Zastał, bo deficyt budżetu ma charakter strukturalny, a nie koniunkturalny. Okresowe spowolnienie tempa wzrostu gospodarczego zaostrza problem, ale go nie wywołuje. By szukać przyczyn, trzeba by sięgnąć do spuścizny PRL, do początkowej fazy reform i okresu wygaszania ich dynamiki sprzed mniej więcej 10 lat. Rząd działa zatem na polu wykreowanym przez innych. Tak jednak jest z każdą kolejną ekipą. Problem w tym, czy z zastanymi problemami radzi sobie, czy nie; czy zostawia następcom lepszą, czy gorszą sytuację.

Myślę, że rząd Tuska popełnił błąd już na początku urzędowania, nie wstrzymując wejścia w życie rozwiązań uchwalonych na wniosek ekip Kazimierza Marcinkiewicza i Jarosława Kaczyńskiego. Idzie o obniżkę stawek podatku PIT oraz składki rentowej, która oznaczała zmniejszenie dochodów budżetowych o kilkadziesiąt miliardów. Obniżka obciążeń podatkowych w tamtym czasie była niepotrzebna, bo polska gospodarka była rozpędzona. Jak lokomotywa jest rozpędzona, nie dorzuca się węgla do pieca i nie podnosi ciśnienia pary w kotle. Należałem do grupy ekonomistów, którzy nawoływali do wstrzymania tych decyzji. Pewnie to by się społecznie nie podobało, ale zaraz po wyborach każdy rząd ma wysoki kredyt zaufania i właśnie wtedy powinien podejmować działania, które choć niepopularne, uważa za konieczne. Potem jest już tylko trudniej.

Po drugie, gdy w 2009 r. wybuchł kryzys, rząd deklarował, że nie będzie zwiększał wydatków budżetowych, czego zresztą niesłusznie domagała się opozycja. Zapewniano nas, że zostaną wprowadzone cięcia wydatków. Ale nic z tego nie wyszło. Odwrotnie: wydatki szybko rosły. Jedno trzeba rządowi przypisać, a mianowicie ograniczenie części uprawnień do wcześniejszej emerytury i wprowadzenie w to miejsce emerytur pomostowych. To da oszczędności, ale ich skala będzie znacząca dopiero za jakiś czas. Duże osiągnięcie, ale jedyne.

W praktyce więc ten rząd co innego mówił, a co innego robił. Minister finansów przekonuje, że mamy dobrą sytuację, i to samo mówił rok temu. Tymczasem na koniec 2010 r.

sytuacja finansów publicznych jest gorsza niż na koniec 2009 r., a ta z kolei była gorsza niż w 2008 r. Z odpowiedzialności za obecną sytuację rząd nie może czuć się zwolniony.

Spodziewałby się Pan takiego zachowania po liberałach?

Etykiety polityczne mnie nie interesują - w Polsce i tak są na ogół fałszywe. Nie oczekiwałem od PO radykalizmu ekonomicznego, lecz konsekwencji. Jeśli ugrupowanie polityczne mówi, że obniży VAT do 15 proc., a później podnosi ten podatek, jak to rozumieć? Jasne: można dyskutować, czy w Polsce można w ogóle wprowadzić 15-procentowy VAT - moim zdaniem nie. Można też dyskutować, czy należy VAT podnosić. Ale nie wygląda to poważnie: zapowiadać jedno, a robić drugie. Podniesienie VAT, którego dokonał rząd, może i poprawi doraźnie sytuację budżetu, ale obniży konkurencyjność polskiej gospodarki, a to odbije się niekorzystnie na budżecie za chwilę.

Gdy przedstawiałem w parlamencie swoje propozycje reform finansów publicznych, przedstawiciele PO mówili na ogół, że są za mało radykalne, a na boku dodawali, że ich teraz nie poprą, lecz je wprowadzą, kiedy PO zdobędzie władzę. Parę lat temu obowiązywało hasło: "Chcemy i potrafimy". Potem było: "Chcemy, ale nie możemy, bo prezydent przeszkadza". Nie bardzo nawet próbowano udowodnić, że tak jest. Pewnie Lech Kaczyński szereg ustaw by wetował, ale w paru przypadkach można by przezwyciężyć weto, porozumiewając się z SLD. Takiej próby jednak nie podjęto. A teraz mamy za sobą kilka miesięcy, gdy prezydentem jest Bronisław Komorowski, i widać, że tak naprawdę obowiązuje hasło: "Nie będziemy ryzykować, nie podejmiemy trudnych działań w roku wyborczym".

PO reklamuje śmiałe strategie sięgające roku 2030, choć sam premier mówi, że trzeba się troszczyć o ludzi żyjących tu i teraz, a nie poświęcać się dla przyszłych pokoleń.

Pojawienie się dokumentu "Polska 2030. Wyzwania rozwojowe" odebrałem pozytywnie, ale od razu zadawałem pytanie, jakie jest jego przełożenie na to, co robi rząd. Niestety, nie widzę związku między dobrym raportem Boniego a działaniem całej ekipy. Było to ciekawe ćwiczenie intelektualne, ale bez dużego znaczenia dla praktycznej polityki.

Część ludzi zapewne przyjmuje, że politycy mówią jedno, a robią drugie, ale oni też zaczynają pytać: "Pal sześć, co naobiecywali, ale czy rzeczywiście rozwiązują problemy?". Weźmy przykład PKP. Wygląda to, jak wygląda, nie dlatego, że zawiniła zima albo komuniści. To się musiało stać, bo struktura i mechanizmy funkcjonowania polskiego kolejnictwa są anachroniczne. To chory organizm, który powoli dogorywa. Można dymisjonować urzędników - proszę bardzo, ale co dalej? Na to pytanie nie dostaliśmy odpowiedzi i jak słyszymy, że w Wielkanoc będzie lepiej, mamy prawo zapytać: na jakiej podstawie rząd tak twierdzi? Bo pogoda będzie lepsza? Rząd ma obowiązek przedstawić program naprawczy, przedstawić go niezależnym ekspertom i wspólnie z nimi zastanowić się, jak wdrożyć reformę.

Takich problemów jest coraz więcej. I nie widzę do nich poważnego podejścia, raczej jakiś zręczny PR, sprawność marketingową, rządzenie, by utrzymać poparcie. A poparcie nie jest po to, by rząd czuł się lepiej, lecz aby mógł działać i rozwiązywać kolejne problemy.

No to mamy problem długu publicznego i propozycję sięgnięcia po pieniądze z OFE, a Pan mówi o desperacji i pisze z innymi ekonomistami list otwarty przeciwko zmianom.

Bo w tej sprawie rządowi nie można niestety zaufać.

Dlaczego?

Nie można zaufać komuś, kto w sposób nieprzejrzysty chce rozwiązać swój problem, sięgając po cudze pieniądze. Zresztą to wcale nie jest rozwiązanie problemu. Mamy w 2010 r.

w całym sektorze finansów publicznych deficyt powyżej poziomu 8 proc. PKB i jeśli przyjmiemy, że bezpieczny poziom deficytu wynosi 3 proc., to zostaje nam 5 punktów procentowych do zbicia. Sięgnięcie do OFE załatwi nam około punktu, czyli jedną piątą. A co z resztą? Na to pytanie nie ma odpowiedzi. Byłbym gotów przyjąć racje i propozycje rządu, gdybym usłyszał od premiera coś takiego: "Drodzy obywatele, tak się stało, że choć kondycja naszej gospodarki nie jest zła, to z powodów zewnętrznych, różnych zaszłości, a może także i naszych błędów, doszliśmy do sytuacji, w której musimy podjąć działania zaradcze, by nie wpaść w pułapkę zadłużenia. Najprostszym rozwiązaniem wydaje nam się sięgnięcie po pieniądze przekazywane do OFE. Dajemy wam jednak twarde gwarancje, że te pieniądze wrócą na wasze konta w OFE, przygotowaliśmy do tego odpowiedni mechanizm ekonomiczny i prawny. I mamy przy tym całościowy program naprawy finansów".

To byłoby poważne podejście, bo jeśli państwo chce tych pieniędzy, to powinno przyjść do obywateli i ułożyć się z nimi, a nie po prostu zabrać ich środki. Pamiętam przecież, jak wyglądał dokument "Bezpieczeństwo dzięki różnorodności", prezentujący reformę emerytalną - to była poważna księga, zawierająca wyliczenia, każdy mógł sobie wyrobić zdanie. Rząd przekazał pełną dokumentację, uruchomił konsultacje i podjął dialog. Jeśli dziś jest tak trudna sytuacja, należy postąpić tak samo. Chcę zobaczyć dokument, gdzie będą opisane rozwiązania i rachunki. A tymczasem do czego mamy się odnieść? Do komunikatu prasowego z posiedzenia Rady Ministrów? Do wypowiedzi premiera? Do - czasem zresztą sprzecznych - głosów ministrów w mediach?

Nie zgadza się Pan z argumentami rządu, że OFE generują dług publiczny, albo że przyczyną kłopotu są idiotyczne przepisy unijne?

To argumenty wątpliwe. Wszystkie rządy starały się, by pieniądze z OFE nie były zaliczane do długu publicznego i przez długi czas Eurostat (bo nie Komisja Europejska) odmawiał. Kilkanaście tygodni temu Komisja Europejska wstępnie zaaprobowała możliwość niezaliczania na pewien dodatkowy okres środków przekazywanych do OFE do długu publicznego. Cofnęlibyśmy się w ten sposób od progu 55-procentowego długu publicznego w stosunku do PKB. Ale rząd przestało to zadowalać. Tak więc - o co chodzi?

O co?

Motywacja, by sięgnąć po pieniądze z OFE, jest znacznie poważniejsza. Nie chodzi tylko o zagrożenie związane z przekroczeniem progu 55 proc., ale przypuszczalnie o to, że minister finansów zaczął się obawiać, iż nie będzie być może, także w związku z sytuacją w innych krajach UE, mógł dalej pożyczać tyle, ile potrzebujemy. A nawet jeżeli będzie mógł pożyczyć na rynku kapitałowym, to po znacznie wyższej cenie i grozić nam może wpadnięcie w pętlę zadłużenia, co oznacza, że pożyczając coraz więcej, faktycznie będziemy mogli wydawać coraz mniej.

Najgorsze w tym jest nieliczenie się ze zdaniem obywateli. Rząd nie może mówić, że nie chodzi o jego zobowiązanie, bo to polskie państwo zawarło umowę z obywatelami, którzy oszczędzają w OFE. Gdyby miało być inaczej, to znaczy, że nie ma ciągłości zobowiązań, nie ma pewności obrotu prawnego i nie ma ciągłości państwa.

To co w zamian?

Były inne propozycje. Np. by powrócić do poprzedniego poziomu składki rentowej i być może do poprzednich stawek podatku PIT, na dwa-trzy najtrudniejsze lata. Tamte decyzje oznaczały roczny ubytek wpływów budżetowych rzędu 30 miliardów. Przy czym podniesienie składki rentowej o 2 punkty procentowe byłoby niemalże nieodczuwalne przez pracowników i trochę odczuwalne przez pracodawców.

A co się stanie, jeśli rząd dopnie swego?

Nie chcę dramatyzować. Na zewnątrz nie wywoła to specjalnie mocnych reakcji. Jeśli się czegoś bać, to oceny tego posunięcia przez rynki finansowe. Inwestorzy zagraniczni uznają z pewnością, że poziom ryzyka politycznego w Polsce wzrasta, i będą żądać wyższej premii za to ryzyko. Może się okazać, że państwo będzie mogło wyemitować mniej papierów dłużnych, ale za pożyczony pieniądz będzie musiało zapłacić więcej. Doraźna ulga będzie, ale niekoniecznie w oczekiwanej skali.

Problem widzę raczej po stronie wewnętrznej. Przy czym ma on swój wymiar ekonomiczny i polityczny. Reforma emerytalna była tak pomyślana i przeprowadzona, by skłonić ludzi do dłuższej i legalnej pracy. W nowym systemie przyszła emerytura jest proporcjonalna do wysokości składek zgromadzonych na indywidualnym koncie osoby ubezpieczonej oraz wieku jej przejścia na emeryturę. Czyli emerytura jest wyższa, jeżeli się dłużej pracuje: jeśli przechodzę wcześniej na emeryturę, to mój nagromadzony kapitał jest dzielony przez większą liczbę miesięcy przeciętnego trwania życia dla danego rocznika, a jeśli później, to przez mniejszą - czyli będę dostawał więcej. Nowy system był reakcją nie tylko na przyszłe nieuniknione problemy demograficzne, ale też na te przyczyny, które powodują strukturalny deficyt finansów publicznych, w tym pracę w szarej strefie i krótki okres aktywności zawodowej mimo wydłużania się życia. Jeżeli to teraz demontujemy, nie tylko rezygnujemy z koniecznych działań, ale wzmacniamy czynniki, które zasadniczo szkodzą finansom publicznym.

Równie istotny jest wymiar polityczny. Reforma emerytalna oznacza, że ludzie indywidualnie oszczędzają na swoją emeryturę. To ich pieniądze, składnik ich majątku, który jest dziedziczony, jeśli osoba ubezpieczona nie dożywa wieku emerytalnego. W starym systemie obywatel był w istocie bezbronny wobec decyzji politycznych. To, że składki są indywidualną oszczędnością, a nie quasi-podatkiem, oznacza jego upodmiotowienie.

Od lat byłem pewien, że kiedyś przyjdzie taki rząd, który będzie chciał sięgnąć po kasę OFE. I zastanawiałem się, czy jest jakiś sposób, aby powstrzymać polityków przed tym krokiem? Uważałem, że tego nie powstrzymają żadne apele, argumenty i wyliczenia ekonomistów, a tylko sprzeciw ludzi. Że ludzie nie zgodzą się na ponowne wrzucenie swoich składek do wspólnego worka w ZUS. Teraz każdy ubezpieczony co roku przecież otrzymuje informację, ile jest środków na jego koncie. Ludzie przestali być numerem PESEL, stali się obywatelami, którzy coś konkretnego posiadają i mogą to kontrolować.

Nie sądzę, aby obywatele dali sobie łatwo to odebrać. A jeśli jednak tak miałoby się stać, to bądźmy pewni, że każdy następny rząd, jak będzie miał kłopot z finansowaniem rozdętych wydatków, łatwo znajdzie drogę do naszych kieszeni. I będzie się kierował tym przykładem. Państwo, które uzależnia materialnie swoich obywateli, podkopuje swoje fundamenty. Państwo, które wyzuwa obywateli z części ich majątku, tym samym słabnie.

Prof. Jerzy Hausner jest ekonomistą, członkiem Rady Polityki Pieniężnej. Był ministrem gospodarki, pracy i polityki społecznej w rządach Jerzego Millera i Marka Belki. Pracuje na Uniwersytecie Ekonomicznym w Krakowie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 04/2011