Krytyka władzy sądzenia

Na szczęście dość mamy źródeł świadczących o oporze, godności i heroizmie. Aby się o nich przekonać, nie trzeba odwoływać się do ubeckich autorytetów.

27.03.2005

Czyta się kilka minut

Sądziłem i nadal sądzę, że nie ma trudniejszego zawodu nad sędziego. Oto człowiek jak każdy - ułomny i dysponujący ograniczoną z natury rzeczy wiedzą, zawsze niepewnymi i niepełnymi dowodami i świadectwami - musi wydać wyrok rozstrzygający o losie bliźniego, aplikujący mu nie tylko określony wymiar kary, lecz także wydający go nierzadko na pastwę moralnego potępienia. Jakże to trudne, jakże często niewykonalne wręcz zadanie, które jednak musi być przez kogoś spełnione, wymaga tego bowiem dobro danej wspólnoty, która potrzebuje narzędzi obrony przed złoczyńcami dla zachowania elementarnych warunków ładu społecznego. I jak to dobrze - sądziłem - że są wysoko kwalifikowane osoby, dysponujące określonymi konstytucyjnymi gwarancjami niezależności, które są w stanie podjąć trud osądu i wyroku. Jakie to szczęście, że cywilizacja zachodnia wypracowała precyzyjne procedury procesowe, dając szanse na zachowanie maksimum obiektywności w drodze do tzw. prawdy materialnej i redukując, na ile to możliwe, ryzyko błędu i niezawinionej krzywdy. I jak to dobrze, że te osoby oraz instytucje uwalniają mnie od konieczności wyrokowania w iluż trudnych i niejasnych sprawach, czyniąc swoją powinność niejako w moim imieniu i w mojej obronie.

Prawda, sprawiedliwość i krzywda

Okazuje się jednak, że wiele osób ma zupełnie inne poglądy w tej materii i odczuwa niezwykły głód osądzania i wyrokowania. W ich gronie odnajduję również Jarosława Gowina. Większość argumentów, jakie przedstawił w swym tekście postulującym lustrację powszechną drogą upublicznienia materiałów bezpieki, budzi moje najwyższe wątpliwości.

“Zawartość archiwów tajnych służb powinna zostać ujawniona w imię prawdy i sprawiedliwości" - głosi Gowin. Dlaczego ujawnienie materiałów bezpieki miałoby być wyrazem służby prawdzie, a zwłaszcza sprawiedliwości - tego pojąć nie umiem. Na pewno w imię tych imponderabiliów zawartość ubeckich archiwów powinna być z najwyższą starannością, wnikliwością i z użyciem najlepszych narzędzi interpretacyjnych przebadana przez odpowiednio wykwalifikowanych i odpowiedzialnych historyków. Tak się zresztą dzieje. Uzyskana w ten sposób wiedza dotycząca sposobów działania tajnych służb, technik operacyjnych, sposobów rekrutacji agentów, zakresu i skutków infiltracji i inwigilacji rozmaitych środowisk, “ustrojowej" niejako roli agentury itp. powinna być powszechnie dostępna - to należy do historycznej prawdy o systemie komunistycznym. Inaczej sprawa wygląda, gdy chodzi o konkretne nazwiska i osoby. Tutaj potrzeba najwyższej rozwagi. Pierwszym wymogiem działania w imię sprawiedliwości - jak ja ją rozumiem - jest imperatyw, by nie mnożyć krzywd. Dość ich już wyrządził komunistyczny aparat. Nasza wiedza o ubeckich archiwach, o intelektualnym i moralnym poziomie pracowników i współpracowników służb, kilkanaście uniewinniających procesów lustracyjnych, doświadczenia czeskie i niemieckie - to wszystko żadną miarą nie pozwala traktować gromadzonych przez IPN zasobów jako krynicy prawdy, z których czerpać można bez żadnego filtra. Przyznaje to zresztą Gowin, pisząc, że zawartość niektórych teczek może być preparowana lub podkoloryzowana. Jestem przekonany, że bezrefleksyjne ujawnienie archiwów zaowocowałoby krzywdą wieloraką, na czym prawda i sprawiedliwość głęboko by ucierpiały. Obawiam się, że krzywdy byłoby znacznie więcej niż tej, która rodzi się wskutek tzw. dzikiej lustracji, czyli upubliczniania przez pokrzywdzonych, którzy uzyskali dostęp do swych akt, domniemanych lub ujawnionych przez IPN nazwisk tajnych współpracowników. Z tą liczbą nie poradziłby sobie w rozsądnym czasie żaden aparat sądowy mający za zadanie rozpatrywanie wniosków o oczyszczenie z oskarżeń zawartych w materiałach. Oczywiście już teraz powinno się udoskonalić prawne możliwości obrony dobrego imienia - i pod tym względem ustawa lustracyjna zapewne będzie poprawiona. Jednak pisanie, że dla zapobieżenia pomówieniom należy ujawnić teczki jak leci, choć - jak lekkim piórem wyjaśnia Gowin - “niestety zapewne nie da się zapobiec ludzkim dramatom", przypomina do złudzenia romantyczno-rewolucyjne frazy o tym, że nie czas żałować róż, gdy płoną lasy, czy też że tam, gdzie lasy (zamiast płonąć) są rąbane - lecą wióry. Nie wyobrażam sobie również, by można było szczelnie odizolować i “ocenzurować" w aktach dziedzinę intymną, w której przecież SB poszukiwała często tzw. haków. Do ochrony tej sfery życia mają prawo nawet skazani przestępcy - dlaczego bardziej lub mniej heroiczne osoby, które znalazły się na celowniku służb, miałyby być dziś narażone na wystawianie swego życia na widok publiczny? Przede wszystkim więc - w imię prawdy i sprawiedliwości - nie pomnażajmy krzywd.

Źródło do dziejów heroizmu czy nikczemności?

Dlatego ewentualna publikacja źródeł czy list agentów winna być końcem procesu, nie jego początkiem. Procesu kompletnego i wnikliwego badania akt i nauczania ich krytycznej lektury, pokazującej, jak się ma obraz rzeczywistości widzianej poprzez bezpieczniackie teczki do obrazu zbudowanego na podstawie innych źródeł. Jarosław Gowin uważa, że wgląd w te papiery pozwoli mu zobaczyć heroizm rzesz opozycjonistów. Obawiam się, że jest w błędzie - z tego, co powszechnie wiadomo, wynika, iż akta, zwłaszcza w bezkrytycznej lekturze, są przede wszystkim świadectwem ludzkiej słabości, nikczemności, zdrady. Taka była natura ubeckiego spojrzenia i takie były zadania tych “dzieci Stalina", o którym powiedziano przecież, że jego geniusz i zasada jego władzy polegały na bezbłędnej umiejętności wykrywania tego, co w człowieku słabe, tchórzliwe, nikczemne. Na szczęście dość mamy źródeł świadczących o oporze, godności i heroizmie. Aby się o nich przekonać, nie trzeba odwoływać się do ubeckich autorytetów.

Co jest potrzebne państwu?

“Lustracja to kwestia racji stanu" - pisze Gowin i z tą tezą można się zgodzić. Istotnie, zajmowanie ważnych stanowisk w polityce, gospodarce czy informacji przez byłych agentów - zwłaszcza agentów nieujawnionych - może bezpieczeństwu państwa zagrozić. Wszelako nie wynika z tego, że publikacja teczek jest niezbędna dla podniesienia bezpieczeństwa państwa. Czego potrzebuje państwo? Państwo potrzebuje czytelnej i wiarygodnej procedury lustracyjnej, która uniemożliwi dostęp do stanowisk byłym agentom, w szczególności - nieujawnionym. Jak wiadomo, obowiązek deklaracji lustracyjnej obejmuje ok. 21 tys. osób: prezydenta, parlamentarzystów, członków rządu, szefów mediów publicznych, wymiar sprawiedliwości. Być może listę tę należałoby poszerzyć o kierownictwo mediów prywatnych, o dziennikarzy czy też szefostwo przedsiębiorstw o strategicznym znaczeniu dla kraju. A co z osobami, które przyznały się do pracy w służbach czy współpracy z nimi? W tym zakresie instrumentem mogłaby być tylko jakaś forma ustawy dekomunizacyjnej, która wszakże po piętnastu latach od obalenia komunizmu wydaje się całkowicie spóźniona, ponadto zapewne nie miałaby szans, by się obronić przed trybunałem w Strasburgu. Pozostaje zatem władza opinii publicznej i siła mediów - dopiero gdyby wskutek tych “miękkich" narzędzi wybór byłego agenta czy TW na posła lub inną funkcję publiczną stał się nie do pomyślenia - moglibyśmy mówić, że dekomunizacja w Polsce naprawdę się dokonała. Do takiej dekomunizacji powinniśmy dążyć - ale taką, prawdziwą dekomunizację zapewnić może tylko żmudna praca nad stanem ducha zbiorowego, a nie efektowne rozgrywki sejmowe i ewentualne akty prawne.

Gdy idzie o potrzeby państwa, jedno jest pewne: należy dążyć do maksymalnego odpolitycznienia debaty o teczkach, przynajmniej w tym sensie, by uwolnić tę sprawę od instrumentalizacji w kontekście wyborów, od atakowania konkurentów czy ideowych przeciwników za pomocą na ślepo wystrzelonej kanonady nazwisk (jak chce tego LPR i jak to praktykuje w Lublinie Bender) lub też od chęci zdyskredytowania początków Trzeciej Rzeczypospolitej (jak zdaje się chcieć tego PiS, którego szefowie kolejny raz ogłaszają nowy, prawdziwy początek - ma się rozumieć pod własnym przewodem).

Dobre i złe emocje

W dyskusji o lustracji ogromny udział mają złe emocje. Myślę tu nie tylko o nienawiści do byłych agentów, którą trudno mieć za złe rzeczywiście poszkodowanym - aczkolwiek winniśmy się radować z tych, którzy osiągnęli taki szczebel rozwoju duchowego, że zdobyli się na wybaczenie swym prześladowcom. Myślę nie tylko o poszukiwaniu sensacji - a bardziej o swoistej “delectatio morosa", o ludziach duchowo skarlałych, dla których zasadniczym źródłem satysfakcji i uciechy jest widok grzechów słabości i zdrad popełnianych przez bliźnich - a zwłaszcza tych bliźnich, którzy są osobami publicznymi lub autorytetami. O taki rodzaj delektacji nie posądzam rzecz jasna Jarosława Gowina - ale istnieją też inne emocje, o których już wspominałem. Wyrastają one na gruncie temperamentu rewolucyjnego, marzenia o gwałtownym przełomie (ujawnienie teczek) i o oczyszczeniu w ten sposób życia zbiorowego, choćby po (moralnych) trupach. Niezbyt dobre emocje towarzyszą też przekonaniu, że jest się zdolnym do “dokonania sprawiedliwego osądu", w materii często bardzo niejasnej, z pominięciem procedur i troskliwej dbałości o każdy konkretny przypadek. Dbałości, która nie tylko niewinnym czy wręcz bohaterom zagwarantuje, że nie zostaną ponownie skrzywdzeni, ale która pozwoli również precyzyjnie rozróżnić między różnymi odmianami słabości a przypadkami oczywistej nikczemności, nie pozwalając na stawianie obok siebie kata i ofiary. Pisał o tym mądrze ks. abp Józef Życiński. Pismo Święte wielokrotnie wzywa nas do ostrożności w posługiwaniu się władzą sądzenia. Sprawiedliwość nie jest ani ryczałtowa, ani statystyczna.

***

Kończę stanowczym odrzuceniem obrzydliwej i zatrącającej o moralny szantaż sugestii, którą Gowin cytuje na początku swego tekstu: o udziale środowiskowych interesów kręgu “Tygodnika Powszechnego" czy Znaku w ocenie problematyki lustracji. Znajomość, nawet pobieżna, postaw i zachowań ludzi tego środowiska w czasach naprawdę trudnych pozwala potraktować jako absurd przypuszczenie, że to lęk przed prawdą - jakkolwiek mogłaby być bolesna - określa niechęć czynnych wciąż w naszym kręgu świadków tamtej epoki do lustracji (w postaci bezwarunkowego ujawnienia archiwów tajnych służb).

HENRYK WOŹNIAKOWSKI (ur. 1949) jest publicystą, tłumaczem, prezesem SIW Znak, członkiem redakcji miesięcznika “Znak".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 13/2005