Kręgi wtajemniczenia

Jakub Żulczyk, pisarz: Moja dziewczyna uważa, że piszę starotestamentowe książki. Ich bohaterowie, żeby doznać zbawienia, muszą się przeczołgać przez wszystko, co najgorsze.

11.06.2017

Czyta się kilka minut

 / Fot. Agata Grzybowska / AGENCJA GAZETA
/ Fot. Agata Grzybowska / AGENCJA GAZETA

ARKADIUSZ GRUSZCZYŃSKI: „A może wszyscy musimy być w opozycji? Trzymać sztandary, protestować, angażować się w akcje polityczne” – mówi w pewnym momencie bohater Twojej nowej książki „Wzgórze psów”. Musimy?

JAKUB ŻULCZYK: Tradycja podpowiada, że w tym sprawdzamy się najlepiej.

We wstawaniu z kolan?

To określenie pojawia się w mojej książce, tylko że bohater, który go używa, ewidentnie kpi. Nie chciałem napisać powieści stricte politycznej ani odnosić się bezpośrednio do bieżącej polityki.

Dlaczego? Tyle się wokół dzieje.

Dzieje się? Wszyscy daliśmy się złapać w pułapkę – „polityk powiedział”. Tak się porobiło, że mówienie polityków ekscytuje ludzi dużo bardziej niż ich działanie. Wokół tego gadania powstaje publicystyka, dyskusje politologów, dziennikarzy, ale też zwykłych ludzi. Ale to polityk pierwszy kopie piłkę.

Taka jest jego rola.

Niby tak, bo musi podawać komunikat najprostszy z możliwych, żeby zrozumieli go wszyscy. Dlatego gra na opozycji czerni i bieli, czyli jest wulgarny. Twórca ma inny obowiązek, nawet jeśli pisze popularne powieści z fabułą: relatywizowanie rzeczywistości. Chcę doprowadzić do sytuacji, w której ludzie popatrzą na rzeczywistość z innej perspektywy, świat im się obróci w głowie. Chodzi też o fundamentalne kwestie, jak dobro i zło.

Literatura ma stawiać wielkie pytania?

Ja je stawiam nieśmiało. I nie daję żadnych odpowiedzi. Ale bez tych pytań nie byłoby sensu się męczyć. Opowieść ich pozbawiona to tylko pusty greps.

Twoi bohaterowie mieszkają w Zyborku, małej miejscowości na Mazurach. Wokół ojca głównego bohatera, Tomasza Głowackiego, skupiają się osoby, które chcą doprowadzić do przewrotu politycznego. O co im chodzi?

To nie jest główny motyw książki.

Ale żyjemy w politycznych czasach, musimy od tego zacząć.

Chciałem opisać bohaterów, którym wydaje się, że mają duży wpływ na otaczający ich świat.

Bo tak normalnie to nie mają?

Mentalna pogoda jest dziś taka, jakbyśmy nie mieli. Ty, ja, ludzie tacy jak my. No, może oprócz wpływu na życie swojej rodziny. Budzimy się rano, czytamy newsy o Trumpie czy Macierewiczu. I co możemy z tym wszystkim zrobić? Siedzimy w sieci i wentylujemy naszą bezsilność.

Jednak Twoi bohaterowie protestują.

Im się chce, bo czują się zrośnięci z otoczeniem. W swoim mniemaniu walczą ze złem, choć pewnie chcą tej władzy trochę i dla niej samej. Ale na pewno chcą kontrolować to, co dzieje się w ich miejscowości. Część z nich chce miasta pozbawionego patologii i transparentnej władzy, która wszystkich traktuje równo.

To taka typowa polska mała miejscowość?

Nie wiem, czy taka w ogóle istnieje. Kiedy wymyślam jakąś historię, staram się zajmować poszczególnym przypadkiem. Nie uniwersalizuję, nie rozciągam jej pod zdania typu: taka jest prawda o świecie. Nie jestem socjologiem ani publicystą. Tak samo, jak „Ślepnąc od świateł” nie była książką, która miała zdemaskować Warszawę, choć wielu ją tak przeczytało. Tutaj też nie demaskuję życia małych miejscowości.

Ale na przykładzie „Wzgórza psów” można łatwo uogólnić ten obraz. Zybork, jak inne polskie miejscowości, cechuje układ biznesowo-polityczny z silną obecnością Kościoła. Wszyscy się znają, bardziej widoczne są różnego rodzaju patologie, i widoczna jest dziura po osobach, które wyjechały na zmywak albo budowę do Anglii.

Jednak, mówiąc szczerze, Polska mniejszych miejscowości ostatnio zmieniła się na lepsze.

Ostatnio, czyli kiedy?

Mniej więcej od czasów wejścia do Unii. Ludzie zaczęli angażować się w lokalne sprawy. Zanika peerelowska mentalność, że wspólne to tak naprawdę niczyje. Ale nie chcę teraz być Filipem Springerem i stawiać diagnoz, bo nie objechałem całej Polski mniejszych miast, znam tylko kilka przypadków z własnego rewiru.

Rewiru?

Z Nidzicy i jej okolic, gdzie mieszka moja rodzina i skąd pochodzę. Dzieje się tam dalej wiele nieciekawych rzeczy, ale wiem też, że ludzie zaczęli dbać o swoje miejscowości.

Jak myślisz, dlaczego?

Może dlatego, że po prostu tam mieszkają? I to, co się tam dzieje, bezpośrednio ich dotyczy? Czy w mieście będzie basen, wyremontowany dworzec, czy naprawią sygnalizację. Nie chcą się wstydzić miejsca, w którym żyją. Wreszcie je dostrzegają.

Mikołaj, główny bohater „Wzgórza”, po wielu latach wraca do Zyborka. Nie udało się w Warszawie?

Dotykam ważnego lęku młodych ludzi: oby nie wrócić do domu rodzinnego na tarczy. Ale co to w ogóle znaczy „Nie udało się”? Podkreślam, że ja tylko pytam.

Wydaje mi się, że mamy czasy, w których sukces osobisty i finansowy stał się najbardziej promowaną wartością społeczną. To niby banał, ale jest to dużo bardziej wyraźne niż wtedy, gdy byłem młodszy. Może dlatego, że w Polsce było wtedy 25-procentowe bezrobocie i ludzie przede wszystkim chcieli jakoś przetrwać. Kiedy popatrzysz na całość narracji obecnej dzisiaj w internecie, reklamie, telewizji, prasie i kulturze masowej, to widać, że weszliśmy w kolejną fazę rozwoju społeczeństwa w Polsce – chodzi o wymóg sukcesu, przesiąkający do wszystkich sfer życia. Myślimy o sobie jako o produkcie, który trzeba jak najkorzystniej opylić. Jest to poubierane w cukierkową nowomowę, pastelowy kolor i „dobry gust”, ale tak naprawdę podszyte bezwzględnością.
Młody człowiek z dużego miasta chciałby mieć firmę odzieżową albo jakiś start-up, a najczęściej – dobrze spieniężać to, co wrzuca do mediów społecznościowych. Ludzie, których nazywamy hipsterami – z braku lepszego określenia, bo są po prostu czujnie ubrani – to po prostu nowa fala japiszonów.

I co w tym złego?

Nic, to tylko obserwacja. Mamy teraz czasy naprawdę dużo lepsze gospodarczo niż kilkanaście lat temu, a przecież żaden bunt ani buntownicza kultura młodzieżowa nie wyrośnie na pełnych żołądkach. Punk i hip-hop wyrosły z biedy. Teraz bohaterowie zbiorowej wyobraźni to już nawet nie raperzy czy aktorzy, tylko blogerzy, youtuberzy, którzy sami są tylko jakimś dodatkiem do wytworzonej przez siebie przestrzeni reklamowej. Nie określają się w stosunku do świata, nie występują przeciwko żadnemu porządkowi, bo najwyższą wartością jest sprzedanie się i pełny portfel. I w taki kontekst wsadziłem mojego bohatera.

Mikołaj wyjeżdża z rodzinnej miejscowości, a może nawet z niej ucieka. Chciał się z niej wyrwać?

Jesteś warszawiakiem?

Nie.

A wychowałeś się w małej czy dużej miejscowości?

W małej.

Więc pewnie wiesz albo pamiętasz, że kiedy tam dorastałeś i byłeś wrażliwym nastolatkiem, kumplowałeś się z dwiema, trzema podobnymi sobie osobami, to czułeś się uduszony, przytłoczony, bałeś się, że nigdy stamtąd nie wyjedziesz, no chyba że na zmywak do Anglii.

Tak było.

No właśnie, plansza była dla ciebie za mała. Chciałeś się wyrwać, dusiłeś się. Ale potem, kiedy ci się to wreszcie udaje i jesteś dorosły, patrzysz z perspektywy czasu, to cały ten koszmar i egzystencjalna bolączka okazują się wcale nie takie złe. Tyle się przecież wtedy działo. Świat był mały, ale migotliwy. Mój bohater jest w pułapce tamtych wydarzeń, ale patrzy na nie z tęsknotą, najchętniej by się w nich schował.

Wyjeżdża do Warszawy na studia, pisze książkę. Historia podobna do Twojej biografii. Był rok 2006, miałeś 22 lata, kiedy wydałeś swoją pierwszą książkę. 

No tak. Byłem szczawiem. (śmiech)

Nie za szybko?

Nie wiem. Chyba nie. Nie wstydzę się swojego debiutu. Zresztą było wtedy wiele debiutów bardzo młodych ludzi.

Efekt Masłowskiej?

Pewnie tak. Recenzję mojej pierwszej książki opublikował „Dziennik”. Byłem częścią większego tekstu o 10 podobnych debiutantach. Kolejny rzut po Dorocie Masłowskiej, Agnieszce Drotkiewicz i Mirosławie Nahaczu – więc traktowano nas z pewną rezerwą.

Dlaczego?

Chyba krytycy mieli już dosyć małolatów, i bali się, że te wczesne debiuty otworzą worek pełen złej, młodzieńczej literatury, a oni będą się musieli przez to przekopywać. Te lęki nie były zupełnie bezpodstawne.

Dla mnie kluczowa postacią był Paweł Dunin-Wąsowicz, redaktor naczelny „Lampy”, wydawca i odkrywca Masłowskiej. On pierwszy we mnie uwierzył, u niego debiutowałem.

Wysłałeś mu po prostu swoją powieść?

Nie, najpierw opowiadania.

Pocztą?

Nie, mailem.

Nie wierzę. W „Lampie” zastrzegali, że nie czytają tekstów nadesłanych pocztą elektroniczną.

Wiem. Właśnie dlatego wysłałem mailem! Oczami wyobraźni widziałem stos nadesłanych pocztą rękopisów, których nikt nie czyta, co zresztą potem okazało się prawdą. A maila po prostu zauważono. Dunin z Markiem Włodarskim puścili moje opowiadanie, a potem Dunin zadzwonił i powiedział, że chciałby ze mną porozmawiać o wydaniu książki. Tego samego dnia pojechałem do Warszawy, strasznie podekscytowany.

Już miałeś tę książkę?

Nie i nie wiem, czy w ówczesnym stanie ducha napisałbym powieść bez gwarancji jej wydania.

Dostałeś ją od Dunina?

On był pierwszą osobą, która powiedziała: „Stary, jesteś materiałem na pisarza, wydam twoją książkę”. To mną wstrząsnęło. Zacząłem robić w życiu coś poważnego, zanim zacząłem się zastanawiać, co naprawdę chcę robić.

Czyli jak Twój Mikołaj!

No tak, ale Mikołaj nie powiela biografii Jakuba Żulczyka, ponieważ moja książka nie odniosła tak spektakularnego sukcesu.

O Zyborku ktoś powiedział, że to miejsce, w którym zło jest schowane pod chodnikami, ulicami, pod ziemią, zło, które siedzi i czeka. Co jakiś czas wychyla się na powierzchnię, by zrobić swoje. Czym ono jest?

U Faulknera bohater, który był chory na depresję, mówił, że chodzi po brzuchu swojego cienia. Moi bohaterowie chodzą po brzuchu przeszłości, po szkieletach, po starych przewinach, niewyrównanych krzywdach. To wszystko jest przecież pod nami, pod ziemią. Również w dosłownym sensie. Moja dziewczyna uważa wręcz, że piszę starotestamentowe książki.

Czyli?

Żeby doznać „zbawienia”, moi bohaterowie muszą się przeczołgać przez wszystko, co najgorsze – może o to jej chodzi. Przeczytałem ostatnio esej Davida Fostera Wallace’a o Davidzie Lynchu i zrozumiałem, jak ważnym był dla mnie artystą. Chodzi o pewien mechanizm, na którym oparty jest w jego filmach świat przedstawiony. „Blue Velvet” obejrzałem w wieku 12 lat. Brałem filmy z wypożyczalni od pani Joli, a mama pozwalała mi oglądać praktycznie wszystko, oprócz gołych bab.

W wieku 12 lat? Przecież to przerażający film.

Nie wiem, czy przerażający. Ja się nie bałem. Byłem zafascynowany. Wallace pisał, że świat u Lyncha składa się z kilku warstw tej samej rzeczywistości. Każda z nich jest kolejnym kręgiem wtajemniczenia, coraz bardziej przesycona światem duchów, miazmatami, metafizyką. Najbardziej interesującym momentem było przecieranie się tych światów, nachodzenie ich na siebie, przebitki.

Czyli?

Chodzi o miejsca, w których świat metafizyczny, niematerialny zaczyna przedostawać się, przeciekać, pączkować w świecie codziennym, tym, który jest na wyciągnięcie ręki. Można to porównać do momentu, kiedy w człowieka wchodzi kwas – jeszcze nie wszedł, ale pomału zaczyna wchodzić. Jeszcze wszystko jest normalne, ale już rzeczywistość zaczyna się delikatnie przestawiać. Jestem pewien, że ten drugi świat, świat snu, świat mroku, świat „duchów” jest pod stopami moich bohaterów, i do tego stwierdzenia chciałem w tej rozmowie jakoś niezgrabnie przez tego Lyncha dobiec.

Nieraz jest tak, że rzeczywistość potwierdza nasze najgorsze podejrzenia, złe przeczucia, fatalizm... Z biegiem lat coraz bardziej wierzymy w to, że świat jest potwornym miejscem. I nagle dzieje się coś, co samo w sobie jest tragedią, która potwierdza te nasze opinie o świecie. Ale nie tylko... Bo przychodzi jeszcze potworny wyrzut sumienia, że sami ją wywołaliśmy, właśnie tym naszym nastawieniem, uprzedzeniami, że one nie są bezkarne. I o czymś takim chciałem opowiedzieć we „Wzgórzu psów”.

Serial „Belfer” według Twojego scenariusza też o tym był? Co kryje się pod stopami jego bohaterów?

„Belfer” to klasycznie, linearnie opowiedziana historia. Jej głównym tematem, przynajmniej w pierwszej serii, było rozmycie winy, współodpowiedzialności za zbrodnię. Serialowe Dobrowice nie są wcale miejscem z gruntu złym. Zło rodzi się tam z przemilczenia, przyzwolenia, apatii. W Dobrowicach nie czai się żadna ukryta siła, która naznaczałaby losy bohaterów fatalizmem. W przeciwieństwie do „Wzgórza” nie ma tam więc żadnej klątwy czy Smętka, że nawiążę do „Na tropach Smętka” Melchiora Wańkowicza, książki, której lektura była dla mnie na tyle istotna podczas pisania, że podebrałem z niej otwierający książkę cytat.

W tym serialu mamy też dosyć podobne wątki – główny bohater przyjeżdża z Warszawy, mamy zabójstwo i polskie peryferia. Najpierw była powieść czy serial? 

Wątki są podobne, ale to zupełnie inna opowieść, chociażby dlatego, że „Belfer” to klasyczna, kryminalna historia z bohaterem outsiderem, który rozwiązuje zagadkę. We „Wzgórzu psów” ta zagadka jest mniej ważna, bo opowiadam przede wszystkim o rodzinie, i o tym, czy jedyną siłą zdolną zaprowadzić porządek w świecie jest przemoc.

Czyli się nie łączą?

Jednym z impulsów do pracy nad „Wzgórzem” było to, że w „Belfrze”, którego scenariusz powstał dużo wcześniej (jeszcze przed powieścią „Ślepnąc od świateł”), nie powiedziałem wszystkiego, co chciałem o prowincji, o miejscu z którego pochodzę, o konfliktach, które wydają mi się częściowo przynależne do tej rzeczywistości. „Belfer” to świetny serial i jestem z niego dumny, ale to była i jest praca zespołowa, podporządkowana obrazkowi i regułom telewizyjnego opowiadania.

A jak w ogóle podchodzisz do tego, żeby ekranizować powieści? Niedługo widzowie będą mogli zobaczyć „Ślepnąć od świateł”, jako serial w reżyserii Krzysztofa Skoniecznego.

HBO zainteresowało się tą powieścią, gdy książka nie była jeszcze skończona. Kiedy inwestujesz w ekranizację jakiejś historii, i to ekranizację na pełnej swobodzie artystycznej, to przecież zakładasz, że ludzie się w tej historii odnajdą. Że ona coś powie im o świecie i człowieku, a nie tylko zafunduje czystą rozrywkę, bo właśnie takie historie HBO opowiada. Ale to trudna robota: przerobić na ekran powieść, której główną treścią jest jednak to, co bohater myśli o tym, co się dzieje dookoła niego. Najtrudniejsze jest właśnie to: wypchnięcie akcji z jego głowy na zewnątrz.

Seriale mają szerszy zasięg niż książki, tworzą popkulturę, są też bardziej egalitarne. Chociaż Twoje książki nie są napisane trudnym językiem, to jednak czytanie nadal jest czymś niecodziennym. A seriale – wręcz przeciwnie. To dla Ciebie ważne?

Nie, czytanie nie jest czymś niecodziennym. Ludzie w Polsce czytają, uwierz mi. Jakbyś pojechał, tak jak ja, w trasę spotkań autorskich, po bibliotekach w małych miastach, zobaczyłbyś to na własne oczy. Ale OK, umówmy się, że więcej ludzi ogląda, niż czyta, serial jest bardziej powszechnym sposobem przyswajania dużych, złożonych fabuł. Czy to dla mnie ważne? Oczywiście, że tak. Przecież nie opowiada się w próżnię. Historię opowiada się komuś. Ja opowiadam historie może i wciągające, może i stojące jedną nogą w popie, w gatunku, ale też i niewesołe, jakoś tam demaskujące świat. To, że dzięki kolejnemu serialowi tej mojej historyjki posłucha tyle osób – traktuję z jednej strony jako życiowy fart, z drugiej jako wielką odpowiedzialność. ©

JAKUB ŻULCZYK (ur. 1983) jest pisarzem, autorem scenariuszy, dziennikarzem. Jako publicysta współpracował m.in. z „Lampą”, „Machiną”, „Tygodnikiem Powszechnym”. Jest scenarzystą serialu kryminalnego „Belfer”. Właśnie ukazała się jego ósma powieść, „Wzgórze psów” (Świat Książki).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 25/2017