Krajobraz po Osamie

Przeciętni Pakistańczycy nie marzą o niczym innym, jak tylko o rozwodzie swych władz z Ameryką: wierzą, że wtedy skończą się zamachy talibów, wymierzone w państwo i zwykłych ludzi. Od początku międzynarodowej "wojny z terrorem" w 2001 r. życie straciło już 32 tys. Pakistańczyków.

24.05.2011

Czyta się kilka minut

W ataku talibów na bazę szkoleniową pakistańskich sił bezpieczeństwa zginęło niedawno 80 osób: zamach był zemstą za śmierć Osamy bin Ladena, zabitego dwa tygodnie wcześniej. Ale talibowie uderzyli tutaj nie w USA, lecz w Pakistan, powszechnie oskarżany o udzielenie schronienia bin Ladenowi. I choć ofiar było więcej niż po ataku Al-Kaidy na londyńskie metro w 2005 r., tragedia w Pakistanie mogła liczyć na jednodniową tylko uwagę światowych mediów. Trudno się dziwić: bomby wybuchają tu średnio raz na tydzień. Można się znudzić.

Największa klęska Gandhiego

Pisanie na temat Pakistanu to chodzenie po polu minowym. Można zrobić z Pakistanu lidera koalicji antyterrorystycznej, który poniósł największe ofiary i schwytał największą liczbę zamachowców - aby za chwilę wypomnieć temu krajowi prowadzenie podwójnej gry i ochranianie wybranych terrorystów. W zasadzie na każdy problem można tu spojrzeć z kilku stron, stworzyć każdą tezę, aby potem z łatwością ją obalić.

Jedno jest niepodważalne: to 170-milionowe państwo, szóste pod względem liczby ludności na ziemi, posiadające broń jądrową, wciśnięte między Indie, Chiny, Afganistan i Iran - jest tykającą "bombą", przy której cały świat próbuje manipulować. Bo też cały świat się boi, że sami Pakistańczycy nie potrafią zapobiec eksplozji tej "bomby".

Kiedy w 1947 r. Pakistan pojawił się na mapie świata - jako nowe państwo, jeszcze ze stolicą w Karaczi - Mahatma Gandhi, przywódca ruchu na rzecz niepodległości Półwyspu Indyjskiego, odczuł to jako największą porażkę swego życia. Gandhiemu udało się bez przemocy wygnać z Indii kolonizatorów, Anglików, ale nie udało się namówić hindusów i muzułmanów, aby stworzyli wspólną ojczyznę. O trwającym do dziś napięciu między Indiami a Pakistanem najdobitniej świadczy fakt, że choć w obu krajach mieszka 1,4 mld ludzi, to są one połączone zaledwie jednym (sic!) drogowym przejściem granicznym. Gdy przekraczałem je latem 2007 r., spodziewałem się tłumów szturmujących bramy; zastałem wyludniony teren i znudzonych strażników.

Historia Pakistanu to nieustanna przeplatanka rządów junt wojskowych i krótkich okresów pseudo-demokracji zarażonej korupcją. Obecny prezydent Asif Zardari (wdowiec po zamordowanej w zamachu Benazir Bhutto) jeszcze w czasach, gdy był ministrem ds. inwestycji, zyskał sobie przydomek "Pan 10 Procent", bo takich łapówek domagał się za rządowe kontrakty i koncesje. Gdy latem 2010 r. kraj pustoszyła największa w jego historii powódź, on - już jako prezydent, wybrany przez parlament - spokojnie podróżował po Europie. Trudno wzbudzić sympatię obywateli do takiego przywódcy.

Islam kontra komunizm

Na obecnej sytuacji Pakistanu zaważył zwłaszcza najazd Sowietów na Afganistan przed 32 laty. Nie dość, że sąsiednie Indie eksperymentowały wtedy z socjalizmem i utrzymywały przyjazne stosunki z Moskwą, to na dodatek od strony Kabulu zbliżały się czołgi z czerwonymi gwiazdami. Rządzący w Islamabadzie generał Zia ul-Haq był przekonany, że jeśli coś może uratować jego ojczyznę, to wyłącznie mobilizacja wokół jakiejś idei.

Tą ideą miał być islam. Aby osiągnąć swój cel, generał wybrał skomplikowany sojusz z antykomunistycznymi Stanami Zjednoczonymi i krajami arabskimi, a zwłaszcza z Arabią Saudyjską - konserwatywną religijnie i bajecznie bogatą. Do Pakistanu płynęły miliardy dolarów i tysiące zagranicznych ochotników, gotowych walczyć z komunistami, a przy okazji zarażać miejscowych najbardziej radykalnymi ideami islamskimi; to one w końcu dały podstawy ruchowi talibów.

Pakistańczycy długo wierzyli - zresztą podobnie jak Amerykanie - że nad talibami uda się zapanować. Talibowie pochodzili bowiem w zdecydowanej większości z ludu Pasztunów, żyjącego po obu stronach pakistańsko-afgańskiej granicy. Kolejne rządy w Islamabadzie ulegały kuszącemu mirażowi "miękkiego" przejęcia Afganistanu. Misję tę miał zrealizować pakistański wywiad ISI (doświadczony we wspieraniu powstańców w Kaszmirze, o który Pakistan toczy odwieczny spór z Indiami). Efekt okazał się katastrofalny: ISI, wyposażana w przeszłości przez CIA w nowoczesny sprzęt i dofinansowana z Arabii Saudyjskiej, stała się państwem w państwie. Na dodatek jej oficerowie, mający codzienne kontakty z talibami i Al-Kaidą, sami zaczęli nasiąkać radykalizmem - i tym samym destabilizować Pakistan.

Niemniej gdy w 2001 r. Osama bin Laden zaatakował Stany, Amerykanie uderzyli pięścią w stół. Rządzący Pakistanem po kolejnym przewrocie gen. Perwez Muszarraf został postawiony pod ścianą: albo stanie w jednym szeregu z USA i wypowie wojnę talibom i Al-Kaidzie, albo musi liczyć się z bombardowaniami. W swoich pamiętnikach Muszarraf wspomina wprost o groźbie Amerykanów, że "cofną Pakistan do epoki kamienia łupanego".

Z przyjaciela - wróg

Muszarraf poddał się presji USA. Zresztą sam od dawna obserwował z niepokojem, jak łagodny niegdyś islam w jego kraju się radykalizuje. Ale wojna, którą w 2001 r. generał wypowiedział talibom, okazała się bardziej krwawa i trudniejsza, niż ktokolwiek mógł sądzić. Celem ataków odwetowych stały się pakistańskie władze cywilne, policja i armia. "Przyjaciel, który przestaje być przyjacielem, staje się największym wrogiem" - tak wytłumaczył mi falę zamachów pewien nauczyciel ze słynnej pakistańskiej medresy Darul Uloom (uczył się w niej mułła Omar, lider afgańskich talibów, a wspierał ją kiedyś hojnie bin Laden).

Choć Muszarrafowi udało się w końcu usunąć z kierownictwa ISI i armii najwierniejszych sojuszników talibów, na średnim szczeblu wywiadu pozostało ich wielu. Tym można tłumaczyć fenomen długotrwałego ukrywania się bin Ladena w Pakistanie: nawet jeśli o jego kryjówce nie wiedziały najwyższe władze rządowe i szefostwo ISI, to lider Al-Kaidy mógł pewnie liczyć na pomoc wielu oficerów ISI, nie zgadzających się z polityką rządu.

Tymczasem Pakistan to twór niezwykle delikatny. Jest niespójny wewnętrznie, a ogromne obszary kraju są niechętne władzy centralnej - jak np. Beludżystan i pasztuńskie pogranicze. W miastach, np. 20-milionowym Karaczi, różne plemiona, ludy i partie gotowe są używać w walce politycznej takich metod, jak lincze i zabójstwa. Co rusz dochodzi też do ataków sunnickiej większości na szyitów i sufich.

Jak skomplikowany to kraj, świadczy i taki przykład: tuż za Peszawarem, na drodze do afgańskiej granicy, rozciąga się teren zwany Bazarem Szmuglerów. Nie obowiązuje tam jurysdykcja pakistańskiego państwa, nie wkracza policja. Zostałem tam zawieziony cztery lata temu przez młodego Pakistańczyka, który utrzymywał kontakty z talibami. Podróż była doświadczeniem szokującym: w kraju, w którym za przemyt narkotyków można dostać karę śmierci, działało spokojnie miejsce, gdzie jawnie produkowano opium i heroinę, handlowano whisky (kupowaną ponoć od żołnierzy USA w Afganistanie) i sprzedawano kałasznikowy czy pistolety wyglądające jak długopisy. Bazar Szmuglerów mógł istnieć, gdyż prowadzące akcje antyterrorystyczne władze Pakistanu nie chciały ostatecznie zrażać do siebie Pasztunów, niechętnie poddających się jakimkolwiek rządom.

Czas dla Chin

Co w przyszłości czeka Pakistan? Wraz z nieuchronną ewakuacją wojsk amerykańskich z Afganistanu, wpływy Waszyngtonu będą zapewne maleć, rosnąć zaś będzie fala antyamerykanizmu. Choć Stany co roku przekazują Islamabadowi 3 mld dolarów pomocy, przeciętny obywatel niewiele z tego ma. Na dodatek każde wyjście z domu to dla niego zagrożenie śmiercią w zamachu. Przeciętni Pakistańczycy o niczym innym nie marzą, jak o rozwodzie ich władz z USA, bo wierzą - może naiwnie - że wtedy zamachy się skończą.

Jeśli w najbliższych latach ktoś będzie w stanie wywierać silny wpływ na Pakistan, to raczej Chińczycy niż Amerykanie. Od lat utrzymują oni z Islamabadem przyjazne stosunki, gdyż oba kraje łączy niechęć do Indii. W ostatnich latach Pekin zaczął też inwestować w pakistańską armię i gospodarkę. Niedawne badania opinii publicznej wykazały, że Chińczycy są pozytywnie postrzegani przez 84 proc. Pakistańczyków, Amerykanów zaś darzy sympatią zaledwie 16 proc. Ale wciąż nie wiadomo, jak mocno Chińczycy zechcą zaangażować się w pakistańskie konflikty polityczne i religijne. Jeśli pójdą za daleko, może się okazać, że pewnego dnia bomba podłożona przez islamskich terrorystów wybuchnie w Pekinie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Jako reporter rozpoczynał pracę w dzienniku toruńskim „Nowości”, pracował następnie w „Czasie Krakowskim”, „Super Expressie”, czasopiśmie „Newsweek Polska”, telewizji TVN. W lutym 2012 r. został redaktorem naczelnym „Dziennika Polskiego”. Odszedł z pracy w… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 22/2011