Kraj bez państwa

Prezydent Obama kreśli nową strategię wobec Afganistanu i Pakistanu. Chce skłonić pakistańskie władze do rozprawy z tutejszymi talibami, którzy zasilają ziomków walczących w Afganistanie. Ale na terytoriach plemiennych, gdzie nie sięga władza Islamabadu, ta strategia to tylko pobożne życzenie.

   Czyta się kilka minut

Sikandar, jeden z przywódców z terytoriów plemiennych /fot. Andrzej Meller /
Sikandar, jeden z przywódców z terytoriów plemiennych /fot. Andrzej Meller /

W okolicy było niespokojnie. Zatrzymałem się w Peszawarze - legendarnym pakistańskim mieście, gdzie w czasie interwencji sowieckiej w sąsiednim Afganistanie wywiady wszystkich krajów regionu, a przede wszystkim KGB i CIA rywalizowały o wpływ na przebieg konfliktu rozgrywającego się tuż obok.

Nie mogłem na razie zrealizować planów. Na tak zwanych terytoriach plemiennych - gdzie często nie sięga już władza pakistańskiego państwa - trwała akurat kolejna operacja armii pakistańskiej przeciw "rebeliantom" (jak brzmi oficjalna wykładnia), którzy swobodnie przechodzili granicę afgańsko-pakistańską.

Dolinę Swat, do której planowałem wjechać, miesiąc wcześniej ostatecznie opanowali talibowie - po krwawych walkach z armią rządową i na mocy porozumienia z rządem w Islamabadzie - i wprowadzili w niej prawo koraniczne. Parę dni wcześniej prezydent USA Barack Obama nazwał te tereny "najbardziej niebezpiecznym miejscem na świecie".

A wszystko to działo się zaledwie o 80-130 kilometrów od Islamabadu - stolicy kraju będącego najważniejszym sojusznikiem USA w tym regionie. Kraju nie tylko targanego kolejnymi wstrząsami, ale, zdaniem wielu, znajdującego się na krawędzi rozpadu.

Gdzie się kończy państwo

Wyszedłem przed Hotel Rose w centrum miasta. Byłem jedynym Europejczykiem. Na ulicy trwała bijatyka z policją. Jak się okazało, policja interweniowała po tym, jak uliczni sprzedawcy nie chcieli zwinąć straganów, które utrudniały przejazd pojazdom. Zaczęła się szarpanina, jeden z funkcjonariuszy dostał nożem w serce, a wtedy dowódca patrolu zaczął strzelać w powietrze.

Pod hotel podjechali moi przewodnicy - dziennikarze i jednocześnie pracownicy NGO, organizacji pozarządowych. Pojechaliśmy z Hussainem i Malikiem na sławny bazar przemytników pod Peszawarem. Można tu kupić po niskiej - bo nieopodatkowanej - cenie rozmaite dobra codziennego użytku "importowane" z regionu, a także wszystkie bodaj rodzaje broni: od rewolwerów albo strzelających długopisów przez karabiny maszynowe, na granatnikach przeciwpancernych kończąc. I oczywiście najlepszej jakości afgańskie narkotyki: opium, heroinę, haszysz.

Powoli kończyła się miejska kilkupiętrowa zabudowa i zaczynały lepianki. Mijaliśmy zrujnowane obozy afgańskich uchodźców, za którymi wyłaniało się już skaliste przedgórze Hindukuszu. Pstrokate autobusy trąbiły jak oszalałe, riksze i motocykliści wzbijały tumany kurzu. Na wysuszonej ziemi, obok drogi, paru brodatych mężczyzn modliło się na rozłożonych dywanikach. Kwadrans wcześniej muezzini wezwali z meczetów do przedpołudniowej modlitwy. W okolicy czuło się napięcie: wszędzie było pełno uzbrojonych policyjnych patroli.

- Jeśli na posterunku zapytają, gdzie jedziesz, to mów, że na zwykły bazar kupić aparat cyfrowy - powiedział Malik, zwany w okolicy Prince’em. Spojrzałem na Prince’a i na moją pokaźną torbę fotograficzną, i podpowiedź wydała mi się mało wiarygodna. Ale nikt nas nie zatrzymywał.

Wjechaliśmy w zakurzoną bramę jednego z "osiedli". W wąskiej uliczce mijaliśmy dziesiątki stoisk z chińskimi kosmetykami. Na skwerku nasz kierowca zaparkował starego datsuna. Szedłem za Malikiem, nie wiedząc, dokąd idziemy. Nie wyglądało to na bazar przemytników.

Weszliśmy w kolejną bramę. - Tu zaczynają się terytoria plemienne, tutaj kończy się władza Islamabadu. Dalej obcy nie mają wstępu. Idź za mną, nie zatrzymuj się i nie odzywaj - usłyszałem. Szedłem więc dalej, z oczami wbitymi w popękaną od suszy glebę, zły, że za namową Hussaina (który chciał, żebym wyglądał na miejscowego) kupiłem szarawary i koszulę do kolan w kolorze czarnym, żeby "nie trzeba było za często prać". Teraz w upale lał się ze mnie pot.

Aleksander Wielki nie przejmuje się Obamą

Zbudowane z gliny okoliczne domki wyglądały na wyludnione. Poszedłem za Malikiem w kierunku drewnianych drzwi. Po bokach, pod glinianym murem, stały dziesiątki plastikowych zielonych skrzyń z napisem "US Army". Weszliśmy do środka. Na podwórzu stało pięciu mężczyzn. - Salam Alejkum! - powitał ich mój przewodnik. - Alejkum Salam! - odpowiedzieli odziani na biało mężczyźni, leniwie wylegujący się na przypominających prycze łóżkach.

- Sir, zdejmij buty, wchodzimy do wodza plemienia Kukihel - powiedział Malik. Byłem zdziwiony, bo do wodza owszem, mieliśmy jechać, ale następnego dnia.

35-letni Sikandar - w wolnym tłumaczeniu: Aleksander Wielki - leżał na sofie, w przeciwsłonecznych okularach ozdobionych flagą amerykańską i podkręcał wąsa. Obok przysiadł jeden z jego 30 ochroniarzy; w ręku trzymał austriacki pistolet automatyczny Glock. Obok, na ziemi, leżał kałasznikow (zapewne chiński) i parę rewolwerów.

Na zagraconym biurku stały oprawione zdjęcia, pokazujące Sikandara w różnych ujęciach: z pakistańskimi wodzami, z parlamentarzystami, z senatorami i z artystami. Na jednym ze zdjęć młody wódz stał nawet na placu Czerwonym w Moskwie, razem z ojcem (byłym wodzem).

Sikandar, jak mnie uświadomiono, jest człowiekiem zajętym i rzadko dysponuje wolnym czasem. Stoi przecież na czele 300 tys. członków swego plemienia, z których około 30 tys. ma "prawa obywatelskie" i może brać udział w zgromadzeniu (dżirdze). Dla swoich ludzi Sikandar to jednocześnie jakby król i prokurator generalny: on rozstrzyga wszystkie rodzaje sporów i decyduje, czy np. jakaś rodzina powinna zapłacić okup za zamordowanie członka innej rodziny, czy też w majestacie prawa plemiennego powinna się spodziewać krwawej zemsty.

Tego dnia wódz znalazł czas akurat w południe. Po obiedzie miał przewodniczyć zebraniu wspólnoty plemiennej. Było o czym dyskutować. 27 marca na jego terenie, w Kandikotal, w miejscowości Dżamrot, blisko Afganistanu, w czasie piątkowej modlitwy wyleciał w powietrze meczet z kilkudziesięcioma ludźmi. Ponad sto było rannych - przypadkowe osoby, bo do meczetu położonego na głównym szlaku wiodącym z Peszawaru do Kabulu zaglądali często TIR-owcy, patrolujący okolicę policjanci i przejezdni handlarze. 10 dni wcześniej oddział talibów spalił na terminalu w Peszawarze 20 ciężarówek z zaopatrzeniem dla wojsk NATO, które miały jechać tą drogą.

Poprzedniego dnia, jak mnie także uświadomiono, wódz wrócił ze szpitala po niewielkiej operacji i nie miał pojęcia o przemówieniu prezydenta Obamy, który parę dni wcześniej nakreślił nową politykę USA wobec Afganistanu.

Oraz - co prezydent szczególnie podkreślił - wobec Pakistanu, którego władzom i służbom specjalnym ISI wytknął nieustającą współpracę z talibami.

Streściłem Aleksandrowi Wielkiemu przemówienie prezydenta USA. Nie zrobiło to na nim wrażenia. - Lepiej gdyby Amerykanie i wspólnota międzynarodowa zaczęli w naszym regionie budować szkoły, szpitale, a nawet zwykłe ujęcia wody pitnej, żeby wreszcie coś zrobili dla ludzi, a nie wpadali uzbrojeni do ich domów o świcie bez pukania i zrzucali bomby z samolotów bezzałogowych. W tych nalotach na jednego rebelianta ginie 10 niewinnych cywili. Nie damy nikomu, kto nie szanuje naszych tradycji, panoszyć się na naszej ziemi - przemówił wódz.

- Kim są "rebelianci" na pograniczu, dlaczego dochodzi do zamachów? - spytałem. Odparł, że nie ma pojęcia, skoro przychodzą w kominiarkach i nocą.

Wojna domowa

W tym momencie do pokoju wszedł młody Ali z tacą i filiżankami z zieloną herbatą. Powiedział, żeby włączyć telewizor. Na wielkiej plazmie zobaczyliśmy pasek breaking news. Ujęcia pokazywały pakistańskie miasto Lahore, nad granicą z Indiami. Kilku bądź kilkunastu terrorystów zaatakowało rano szkołę policyjną. Akurat trwał poranny apel, gdy padły strzały - i teraz toczyła się bitwa między pakistańskimi jednostkami specjalnymi a, jak się okazało później, pakistańskimi talibami. - To znowu CIA, Mossad albo Hindusi - syczeli Hussain i Malik. - Chcą zdestabilizować sytuację i zwalić wszystko na muzułmanów. Waszego polskiego inżyniera też pewnie oni zabili.

Jednak następnego dnia do ataku przyznał się lider talibów z Doliny Swat, Baitullah Mehsud: miał to być odwet za amerykański atak na pograniczu afgańsko-pakistańskim, na który nie zareagowały odpowiednio władze w Islamabadzie (zginęło w nim 18 osób, 95 było rannych).

Do zamachu doszło niecały miesiąc po tym, jak nieznani do dziś sprawcy otworzyli w centrum Lahore ogień z broni maszynowej i granatników do reprezentacji krykieta ze Sri Lanki. W drużynie, która miała mieć solidną ochronę, zostało rannych sześciu graczy (w tym australijski trener), a sześciu ochroniarzy zginęło. - Jak mają znaleźć sprawców ataku na krykiecistów, skoro prezydent Zardari do dziś nie wie, kto zamordował jego żonę Bhenazir Butto? - mówił mi parę dni wcześniej Hussain.

W tym samym czasie, gdy w kraju co parę dni dochodziło do zamachów i walk, toczyła się także polityczna burza, która paraliżowała władze. Protestowali prawnicy, usunięci jeszcze przez poprzedniego prezydenta Muszarafa. Wtedy, w 2007 r., ich prezes Sądu Najwyższego podważał legalność ponownego wyboru Muszarafa na szefa państwa, który w końcu ustąpił.

Nowy prezydent Ali Asif Zardari obiecywał powrót sędziów na stanowiska, ale obawiał się, że mogą podważać także jego nominację. Ugiął się dopiero w marcu, po serii wielkich protestów w Karaczi, Rawalpindi i Islamabadzie.

Dolina Swat cofa się w czasie

W tym też czasie, korzystając z niemocy władz, talibowie wygrali bitwę o dolinę Swat na północy kraju. Swat do niedawna zwano "Szwajcarią Azji Centralnej" (tu elity jeździły na nartach, a producenci filmowi szukali plenerów).

Pakistańscy talibowie wygrali tam konflikt z armią, która przejada 70 proc. budżetu państwa. Zginęło 1200 osób, spalono prawie dwieście szkół dla dziewcząt, nauczyciele dla postrachu byli oblewani kwasem. 400 tys. ludzi uciekło, ze strachu przed wojną domową i przed wprowadzonym w marcu prawem szariatu.

Ale migracja nie dokonywała się w jedną stronę. Do doliny zgłaszali się ludzie, którym pomocy odmówiło państwo i czuli się bezsilni wobec korupcji i niesprawiedliwości. I pomoc tę otrzymywali. - Co ma zrobić człowiek, którego syn został zabity przez bogatego człowieka, który może dać łapówkę zwalniającą go od odpowiedzialności? - pytał retorycznie Hussain. - Co ma zrobić, skoro wie, że jeżeli się nie zamknie, to podrzucą mu do mieszkania narkotyki i że to jego wsadzą do więzienia zamiast winowajcy. Niesprawiedliwość państwa, korupcja i ugodowość wobec Ameryki to prawdziwe powody tak gwałtownej talibanizacji kraju - dodał.

W pierwszych dniach kwietnia wraz z Malikiem i Hussainem spróbowaliśmy wjechać do doliny Swat. Mieliśmy dojechać do miasta Tahtebi i poczekać z Hussainem w ruinach starej buddyjskiej świątyni, na wzgórzach pod miastem. W tym czasie Malik miał pojechać do Mingore, ośrodka talibów, i wysondować sytuację.

Po drodze byliśmy zatrzymywani przez policyjne patrole, ale Malik wyciągał legitymację prasową i tłumaczył, że jedziemy tylko do najbliższego miasta. Bał się, bo nie miał nawet brody, jedynie rzadkie wąsy. W pewnym momencie zatrzymał samochód i kupił nam wszystkim po muzułmańskiej białej czapeczce, "na wszelki wypadek". A potem ruszył dalej, już sam.

Wrócił wieczorem, wykończony. Opowiadał, że parę razy został wyciągnięty z samochodu i skopany przez straż talibów, za robienie zdjęć. Że atmosfera w dolinie jest napięta, że każdy przyjezdny może być uznany za amerykańskiego szpiega, że ludzie boją się przenocować obcego. Musieliśmy zawrócić.

Zombie z CIA

Wróciłem do hotelu w Peszawarze. Zadzwoniła Aziza - kanadyjska muzułmanka marokańskiego pochodzenia, która uczy dzieci angielskiego w obozie dla afgańskich uchodźców. Chciała się spotkać.

Parę dni wcześniej zabrała mnie na lekcję, w której brały udział dzieci i nastolatki, od 4 do 18 lat. Przed lekcją, już od świtu, w pocie czoła harowały w piekarniach. Ich matki nie mogły pracować, a ojcowie byli na wojnie w Afganistanie albo przepadli.

Teraz Aziza była poruszona. Po zajęciach realizowała projekt NGO dotyczący narkomanii i właśnie wróciła od miejscowego profesora psychiatrii z kliniki odwykowej. Ten opowiedział Azizie o nowych formach uzależnienia, z którymi się zmaga: twierdził, że uzależnieni to Pakistańczycy i Afgańczycy - adepci obozów CIA, w których uzależnia się ludzi od środków psychotropowych i robi im "pranie mózgu", aby potem wykorzystać do takich zamachów jak w Lahore czy Bombaju. A wszystko po to, żeby zdyskredytować islam i muzułmanów...

Na Azizie wykład profesora zrobił wielkie wrażenie. Jako dziewczyna z Zachodu i jednocześnie muzułmanka nie wiedziała, co myśleć. Chciała poznać moją opinię. Podzieliłem się opinią - i życzyłem jej dobrych snów. Bez zombie z CIA, bez profesora psychiatrii i bez jej miejscowych przewodników.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 15/2009