Kościół na swoim miejscu

Austen Ivereigh, autor biografii Franciszka: Najważniejsza lekcja z dwóch lat pontyfikatu? Franciszek naprawdę przypomina Jezusa.

08.03.2015

Czyta się kilka minut

Papież Franciszek, Watykan, październik 2014 r. / Fot. Andreas Gebert / DPA / CORBIS
Papież Franciszek, Watykan, październik 2014 r. / Fot. Andreas Gebert / DPA / CORBIS

MARCIN ŻYŁA: Kto to jest Jorge Bergoglio?

AUSTEN IVEREIGH: Urodził się w wielodzietnej rodzinie imigrantów. Jego ojciec i dziadkowie pod koniec lat 20. XX wieku przypłynęli do Argentyny z Włoch. Akurat zaczynał się Wielki Kryzys. Jego rodzina odczuła go na własnej skórze. Musiała przeprowadzić się do Buenos Aires, zaczynać od nowa.
Bergogliowie pochodzili z niezamożnej klasy średniej. Nie byli ubodzy, ale nie posiadali samochodu, nie wyjeżdżali na wakacje, nosili używane ubrania. W takich okolicznościach ważni stają się sąsiedzi, przyjaciele, wspólnota. Od najmłodszych lat, gdy tylko jego znajomi byli w potrzebie, Jorge rzucał się im na pomoc. Wielu jego znajomych działało w Akcji Katolickiej; na pierwszych zabawach tańczył z dziewczynami z kółka parafialnego. Taki – wciąż włoski – styl życia sprawił, że przyszły papież uznał katolicyzm za zjawisko ważne społecznie. Szybko zainteresowały go peryferie Buenos: dzielnice slumsów, którymi później opiekował się jako biskup.
Myślę, że jeszcze zanim poszedł do prowadzonego przez ten zakon seminarium, chciał, jakby podświadomie, zostać jezuitą. Bo od zawsze ciągnęły go peryferie, granice. One stały się dla niego centrum świata; miejscem, gdzie w działaniu z innymi od razu spotyka się Boga. Tam nauczył się, że rzeczywistość ma pierwszeństwo przed ideami. I, choć potem sam został intelektualistą, wyrobił w sobie nieufność do wszelkich ideologii. Już wtedy był Franciszkiem. W swojej książce „The Great Reformer. Francis and the Making of a Radical Pope” staram się dowieść, że jako jezuita przygotowujący się do święceń rozumiał już Kościół w podobny jak dziś sposób.

Wiele lat później, już jako papież, z pierwszą pielgrzymką wybrał się właśnie na peryferie – na Lampedusę, włoską „wyspę uchodźców”. Tam próbował skonfrontować sytą Europę z umierającymi na morzu migrantami.

Od samego początku zależało mu na solidarności z ubogimi i potrzebującymi. Z drugą podróżą wybrał się na Sardynię, gdzie z kolei mówił o problemie bezrobocia.
Na Lampedusie chciał dać do zrozumienia bogatemu światu, że musi on wziąć odpowiedzialność za śmierć migrantów. Mówił o tym, że Zachód stał się kulturą komfortu i przestał dostrzegać potrzeby innych. To wtedy zarysował się jeden z najciekawszych aspektów jego pontyfikatu: występowanie w imieniu świata rozwijającego się. Franciszek wierzy, że jego zadanie polega na przeniesieniu peryferii do centrum. Oczywiście, niektórzy krytykowali papieża na Lampedusie, mówiąc: należy potępiać fakt, że na morzu umierają ludzie, ale co dalej? Czy papież chce, żebyśmy otworzyli swoje granice? Jaką politykę migracyjną popiera? Nie zrozumieli, że nie na tym polega zadanie Kościoła. Papież ma wytyczać etyczne granice. Rozwiązywanie problemów jest zadaniem świeckich.

Z dziewięciu rozdziałów książki aż osiem poświęcił Pan głównie Argentynie. Dlaczego?

To kraj imigrantów, dawniej ziemia obiecana wielu Europejczyków, która – z powodów kulturowych i politycznych – nie była jednak w stanie swych obietnic spełnić. Doświadczył tego miejscowy Kościół. Aż do początku lat 80. XX wieku, czyli do końca rządów wojskowej dyktatury, miał on wśród ludzi dość niskie notowania. Ale potem odzyskał popularność, a po kryzysie roku 2001 – kiedy zbankrutowała gospodarka, a cały kraj znalazł się w głębokim kryzysie – stał się instytucją, której Argentyńczycy zaczęli ufać najbardziej.
Jorge Bergoglio był już częścią tej zmiany. Kiedy został arcybiskupem stolicy, rozluźnił związki Kościoła z państwem, ale równocześnie przyjął strategię konstruktywnego zaangażowania tej instytucji w życie publiczne. Okazało się to kluczowe dla odbudowy reputacji Kościoła, gdyż ludzie docenili rolę, jaką, w obliczu niemocy państwa, zaczął on pełnić w społeczeństwie obywatelskim. Efekty widać do dziś: uczestnictwo w praktykach religijnych deklaruje dziś rekordowy procent argentyńskich katolików.

Na czym polega filozofia polityczna Jorgego Bergoglia?

Spod jego pióra wyszły jedne z najciekawszych tekstów, jakie osoby duchowne kiedykolwiek pisały na ten temat. Papież ma proroczą wizję polityki. Jeszcze jako metropolita Buenos Aires wdrażał w życie jej główne założenia. Spędzał mnóstwo czasu, budując relacje z politykami i pomiędzy nimi samymi – po to, aby powstało coś, co nazwał „kulturą spotkania”. Zależało mu na tym, aby politycy w Argentynie wyszli poza zwykłe partyjne spory i zaczęli dyskutować o wspólnym dobru. Oraz na tym, aby z taką rozmową wyjść naprzeciw oczekiwaniom ludzi.
To jest również jego jako papieża przekaz do polityków. Podczas wizyty w Parlamencie Europejskim mówił: „Z wielu stron odnosi się ogólne wrażenie zmęczenia i starzenia się Europy – babci, już bezpłodnej i nietętniącej życiem”. Franciszek ciągle obnaża współczesny, technokratyczny sposób uprawiania polityki, który oderwał ją od wartości, aspiracji i interesu zwykłych ludzi – a zwłaszcza ubogich. Uważa, że jego rolą jest połączenie ze sobą tych dwóch rzeczywistości na nowo. Z niecierpliwością czekam na jego wrześniowe przemówienie w amerykańskim Kongresie. Będzie ono bardzo ważne dla Kościoła – i dla samej Ameryki.

Czy papież-polityk może znaleźć poważanie na Zachodzie?

Franciszka rozumienie „kultury spotkania” jest bardzo demokratyczne. Nie ogranicza się do katolików czy chrześcijan, lecz proponuje wspólne działanie w zróżnicowanym, pluralistycznym społeczeństwie. Namawia na przykład do myślenia o tym, co jest celem i sensem życia publicznego w ogóle – a jest nim dla niego zgoda na pewne wspólne wartości. Pierwszą próbę tego rodzaju apelu do polityków podjął w swoim kraju w 2010 r., przy okazji obchodów 200-lecia Argentyny.

W książce ujawnia Pan, że już podczas konklawe w 2005 r. Jorge Bergoglio miał za sobą wsparcie wielu kardynałów. Nie chciał jednak kandydować. Czy – patrząc na zmiany, które wprowadził w czasie dwóch lat swojego pontyfikatu – nie żałuje Pan czasem, że Franciszek rządzi w Watykanie dopiero od 2013 r.?

W Benedykcie XVI widzimy dziś czasem papieża, który nie poradził sobie z wyzwaniami stojącymi przed Kościołem. Jest w tym wiele prawdy. Ale z drugiej strony, był on ważną postacią dla etapu „przejściowego” po długim pontyfikacie Jana Pawła II. Jorge Bergoglio uważał, że Joseph Ratzinger powinien zostać papieżem. Nie dlatego, że sam nie był przygotowany, lecz dlatego, że w 2005 r. nie był na to przygotowany latynoamerykański Kościół.
Musimy sobie uświadomić, że na tym kontynencie działa Rada Biskupów Ameryki Łacińskiej (CELAM). To jego regionalna reprezentacja, znacznie bardziej prężna niż np. Rada Konferencji Biskupów Europy. Podczas pontyfikatu Jana Pawła II Watykan nie patrzył na CELAM przychylnym okiem. Instytucja straciła na znaczeniu.
To Benedykt XVI dał zielone światło słynnemu spotkaniu w Aparecidzie w 2007 r. To on pierwszy dostrzegł, że Ameryka Łacińska może się stać motorem napędowym Kościoła. I to podczas jego pontyfikatu biskupi z tego regionu zrozumieli, jak wiele mają do przekazania na zewnątrz. Już podczas konklawe w 2005 r. Jorge Bergoglio przeczuwał, że nadchodzi czas jego Kościoła. Dwa lata później, po Aparecidzie, był już jego niekwestionowanym liderem – a dokument końcowy Aparecidy, który w dużej mierze on napisał, stał się programem całego Kościoła. Patrząc z tej perspektywy, nie postrzegam Benedykta XVI i Franciszka jako odległych od siebie papieży.

Peryferie, Kościół dla ubogich... Wiemy, co jest w centrum uwagi Kościoła latynoamerykańskiego. Ale czy wypracowano tam metodę, jak te priorytety realizować?

To właśnie tam tak dobrze zadziałała zasada kolegialności, którą papież w tej chwili rozszerza na cały Kościół. Bowiem najważniejsza reforma Franciszka nie dotyczy wcale Watykanu, lecz sposobu zarządzania Kościołem na całym świecie. Od Soboru Watykańskiego II kolegialność istniała w Kościele wyłącznie w teorii. W praktyce kontrolę nad tą instytucją sprawowała wciąż kuria rzymska.
Franciszek mianował ośmiu kardynałów, tzw. Grupę C8 – i to nie kurialnych, lecz reprezentujących Kościoły lokalne – i im zlecił reformę kurii. To symboliczne: teraz kuria ma służyć lokalnym Kościołom, a nie na odwrót.
Po drugie, z kolegium kardynalskiego papież uczynił coś w rodzaju kościelnego senatu. Wcześniej kardynałowie spotykali się co 2–3 lata, tylko na jeden dzień. Dziś zjeżdżają się co roku, obradują przez dwa dni. Franciszek zadaje im najważniejsze tematy i prosi o rady. Rok temu dyskutowali o rozwiedzionych, ostatnio o reformie Watykanu.
Jednak najważniejsza zmiana dotyczy synodu. Dotąd kuria rzymska nie pozwalała, aby wyniki regularnych spotkań biskupów przekuwać na praktykę – synod zwykle potwierdzał tylko nauczanie Kościoła. Dziś stał się instrumentem dyskusji o zmianie nauczania i praktyki Kościoła. Papież zezwala biskupom na debatę bez żadnych ograniczeń. Synod przestał być usłużny w stosunku do papieża, lecz stał się narzędziem kolegialnego zarządzania Kościołem. Dla Franciszka synod to miejsce, w którym bezpośrednio działa Duch Święty.
Na te trzy sposoby – przy pomocy grupy C8, kolegium kardynalskiego i synodu – Franciszek wprowadza zasadę kolegialności. Jego celem jest zbliżenie do siebie Kościołów lokalnych i Watykanu, aby umożliwić lepszy kontakt między centrum i peryferiami. Papież wierzy, że lokalne konferencje biskupów mogą mieć pewne uprawnienia doktrynalne – to coś, co w czasach Jana Pawła II byłoby nie do pomyślenia. To już teraz ma wpływ na Kościół. Przydaje mu dynamizmu synodów z pierwszych wieków chrześcijaństwa!

Franciszek ma 78 lat. Czy zdąży zmienić Kościół?

Tu nie chodzi o czas. Celem Franciszka jest, można tak powiedzieć, zaszczepienie kolegialności w Kościele. W eklezjalnym znaczeniu tego słowa, reforma w Kościele może być przecież rozumiana jako umożliwienie Duchowi Świętemu odnowy Kościoła tak, aby przystawał on do swoich czasów. Oto prawdziwa Ecclesia semper reformanda – Kościół stale się reformujący.

W porównaniu z poprzednikiem Franciszek jest bardziej medialny. Mówi ciekawie, a dziennikarze chętnie podchwytują jego słowa. Ale są i efekty uboczne. Niektórzy katolicy twierdzą, że tak częste papieskie wystąpienia mogą przyczynić się do upadku autorytetu papiestwa – tym bardziej że ich zdaniem niektóre z nich wydają się przeczyć sobie nawzajem.

Nieskrępowany sposób, w jaki mówi papież – oraz to, jak jego słowa są relacjonowane przez media – stał się rzeczywiście jednym z najbardziej kontrowersyjnych elementów jego pontyfikatu. Katolicy narzekają, że są skazani na interpretacje: mówią, że nie mają czasu bądź możliwości, aby sprawdzić oryginalne źródła wypowiedzi papieskich.
Spójrzmy jednak na to z innej strony: Franciszek z powrotem wprowadził Kościół do najważniejszych dyskusji, które toczą się dziś w wielu krajach. Wyrwał Kościół z ram, w jakich wcześniej przedstawiały go zwłaszcza zachodnie media. A dziennikarze i publicyści odkryli w nim człowieka, który zawsze mówi to, co myśli. W świecie, w którym politycy posługują się niezrozumiałym językiem, lecz wciąż boją się, że zostaną źle zrozumiani, pojawił się papież, który mówi prosto i nie ma w nim ani krzty lęku, że ktoś źle zinterpretuje jego słowa. Ów brak lęku przed niezrozumieniem postrzegam jako duchowy dar Franciszka.
Czy jego słowa bywają źle interpretowane? Tak. Czy słowa jego poprzedników też były źle interpretowane? Oczywiście! Różnica polega na tym, że wcześniej źle interpretowano przygotowywane z pietyzmem przez watykański Sekretariat Stanu homilie i przemówienia. Widać więc, że niezrozumienie Kościoła przez media jest w jakimś sensie niemożliwe do uniknięcia.

Jest też inne źródło opozycji w stosunku do papieża, o którym Pan pisze, że stoi za nim przekonanie, iż Kościołowi zagraża współczesna kultura. Czy tego rodzaju krytyka przeszkodzi Franciszkowi w realizacji jego celów?

Zadziwia mnie śmiałość niektórych krytyków papieża. To niezwykłe, że niektórzy tzw. konserwatywni katolicy zachowują się dziś znacznie ostrzej niż wielu tzw. liberalnych katolików, którzy krytykowali w przeszłości Jana Pawła II czy Benedykta XVI. Weźmy za przykład kard. Burke’a. Tłumaczę to sobie tak: oni wierzą, że bronią ortodoksji, której zagraża papież. Czują się w obowiązku występować przeciw niemu, ponieważ uważają, że zagraża ciągłości nauczania Kościoła.
To jest oczywiście przykład niezrozumienia Franciszka. Jednak podobne głosy słuchać w Kościele coraz wyraźniej. Są kardynałowie, których niepokoi kierunek, w jakim podąża synod. Uważają oni, że reformy osłabią Kościół. Ale są to ludzie, którym po prostu udziela się strach. Tymczasem papież powiedział w październiku do uczestników synodu, że nie ma się czego bać! Duch Święty jest między nami, oto Kościół katolicki! Czego się boicie? Pamiętam to dobrze, byłem w Watykanie podczas obrad synodu. Nic, co się tam stało, choćby w najmniejszym stopniu nie zakwestionowało katolickiej doktryny wiary – mimo że posępnie wieszczyło tak wielu ludzi.

W 2010 r. założył Pan w Wielkiej Brytanii Catholic Voices – organizację, która dziś działa już w wielu krajach Europy. Jej celem jest współpraca katolików ze świeckimi mediami. Jak z tej perspektywy działa „efekt Franciszka”?

Papież naruszył mury, które wyrosły między katolicyzmem a współczesnymi świeckimi społeczeństwami. To dlatego dziś tak niesamowicie jest być katolikiem. Nagle wszystko wydaje się możliwe. Ludzie pytają nas: co papież miał na myśli? Mamy teraz możliwość, aby wyjaśniać, czym jest Kościół i czym jest chrześcijaństwo, ludziom, którzy wreszcie są tym zainteresowani. Przez lata rozmawialiśmy o nowej ewangelizacji. Oto nadeszła. Musimy się ćwiczyć w coraz lepszym wyjaśnianiu światu, o co nam chodzi. Myślę, że to jest wspaniałe.
Catholic Voices powstało tuż przed wizytą Benedykta XVI w Wielkiej Brytanii. Od czasu wyboru Franciszka widać wyraźną zmianę nastawienia mediów. Kiedyś zależało nam na spokojnym objaśnianiu katolickiego nauczania społeczeństwu, które było wrogie tej religii. Teraz ludzie chcą wiedzieć więcej: już nie tylko o nauczaniu, ale i o istocie papiestwa i Kościoła. Informacje coraz bardziej dotyczą tego, co się dzieje, a nie emocji.

I to wszystko w ciągu dwóch lat sprawił papież, którego w tytule swojej książki nazywa Pan właśnie „radykalnym”?

Użyłem tego słowa, aby sprowokować czytelników. Dla wielu ludzi „radykalny” oznacza po prostu „liberalny”. Tymczasem w Kościele katolickim istnieje przecież tradycja radykalnych reform – tradycja, która sięga średniowiecza. Wystarczy wspomnieć Franciszka z Asyżu. Ten papież do niej należy. Jego radykalna reforma katolicyzmu umiejscawia Kościół tam, skąd pochodzi. I tam, gdzie ponownie powinien się znaleźć – przy Chrystusie.

W biografii Franciszka wspomina Pan taką anegdotę. Jest marzec 2013 r., w Watykanie trwa właśnie msza inaugurująca pontyfikat. Słuchając homilii papieża, wzruszony kard. Schönborn z Wiednia szepce do ucha kard. Dolanowi z Nowego Jorku: „Tim, on przemawia jak Jezus”. Na to Dolan: „To ma chyba w umowie o pracę”.

Otóż to. Rzecz w tym, że Franciszek naprawdę przypomina Jezusa. ©℗

KSIĄŻKA O WIELKIM REFORMATORZE
To z pewnością najbardziej komentowana biografia Jorgego Bergoglia, jaka ukazała się od czasu, gdy 13 marca 2013 r., dokładnie dwa lata temu, został on papieżem. Autorem „The Great Reformer: Francis and the Making of a Radical Pope” – książki, której podtytuł w wolnym tłumaczeniu można sprowadzić do hasła „jak powstawał radykalny papież” – jest Austen Ivereigh, brytyjski dziennikarz i publicysta, założyciel organizacji Catholic Voices, który wcześniej zajmował się badaniem związków między religią i polityką w Argentynie. W nowej biografii najwięcej miejsca poświęca on właśnie ojczyźnie Franciszka. Przekonuje, że lata rządów wojskowej junty, upadek i ponowny wzrost znaczenia miejscowego Kościoła, imigranckie pochodzenie rodziny Bergogliów – a nawet topografia Buenos Aires – miały zasadniczy wpływ na uformowanie się światopoglądu przyszłego papieża. Po przeczytaniu tej książki łatwiej zrozumieć obecny pontyfikat; wiele słów i gestów Franciszka – także tych, które na całym świecie zjednały mu przychylność niekatolików – staje się jakby bardziej przemyślanych, mniej „spontanicznych”. W końcu w Argentynie, przekonuje Ivereigh, reformę Kościoła Jorge Bergoglio rozpoczął już wiele lat temu.

AUSTEN IVEREIGH, THE GREAT REFORMER: FRANCIS AND THE MAKING OF A RADICAL POPE. Henry Holt, Nowy Jork 2014

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Marcin Żyła jest dziennikarzem, od stycznia 2016 do października 2023 r. był zastępcą redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego”. Od początku europejskiego kryzysu migracyjnego w 2014 r. zajmuje się głównie tematyką związaną z uchodźcami i migrantami. W „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 11/2015