Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Prezydent Andrzej Duda uważa obecną konstytucję za „przejściową”, ale zamiast zainicjować przewidziany w tejże tryb jej zmiany (obywatele zatwierdzają przegłosowany przez Sejm i Senat odpowiednią większością tekst), postanowił „podyskutować na ten temat z Polakami” i zaproponować referendum „konsultacyjne”. Szereg zgłoszonych pytań jest kuriozalnych, bo np. dotyczą spraw już w konstytucji ujętych albo gwarantują świadczenia społeczne bez względu na to, czy w przyszłości będą dostosowane do realiów. Dlatego też sceptycznie o prezydenckim pomyśle wypowiadają się nawet liderzy obozu władzy.
Ale jest głębszy problem, na który słusznie zwrócił uwagę prof. Marcin Matczak nazywając referendum maskaradą: otóż ten akurat prezydent, winny naruszania konstytucji, nie ma legitymacji, żeby „dyskutować z Polakami”. O tym, jak nonszalancko Andrzej Duda i jego środowisko traktują obowiązujące ich (na razie) prawo, świadczą choćby mimowolnie szczere słowa doradczyni Zofii Romaszewskiej. Trzy dni temu rzekła, że „konstytucja jest rozciągliwym prawem”, a w kwestii najbardziej aktualnego jej naruszenia – czyli skrócenia kadencji władz Sądu Najwyższego – usłyszeliśmy, iż jeśli prezes Małgorzata Gersdorf chce, to powinna w gmachu sądu „mieć swój pokój i krzesło, żeby się nie denerwowała”. Lepiej już by było, gdyby ani prezydent, ani nikt z jego ludzi się więcej nie odzywał, bo z inicjatywy, która wydawała się niewydarzona i politycznie niezrozumiała, robi się spektakl dalszego deptania prawa, a jedyną sensowną odpowiedzią będzie bezsilny bojkot referendum, o ile PiS w ogóle zdecyduje, że mu się ono opłaci. ©℗