Koniec gry

Trybunał Konstytucyjny zakwestionował tak wiele przepisów ustawy o ujawnieniu archiwów PRL-owskiej tajnej policji, że pod znakiem zapytania stanął dziś cały model lustracji oraz - to był drugi filar ustawy - sposobu ujawniania archiwów.

16.05.2007

Czyta się kilka minut

Model forsowany ostatnio głównie przez PiS był już trzecim z kolei modelem nieudanym - po pierwszym z 1997 r. (powszechnie postrzeganym jako pełen wad, choć funkcjonującym) oraz drugim, z jesieni ubiegłego roku, który niemal natychmiast zmienił prezydent Lech Kaczyński.

Z sondaży wynika, że większość obywateli obdarza TK zaufaniem jak żadną inną instytucję państwa. Okazało się raz jeszcze, że istnieje instytucja, która wyznacza politykom granice, których nie wolno przekroczyć, i jest ustawa (zasadnicza), którą obywatele naprawdę traktują jako fundament państwa. Jakkolwiek byśmy jednak komentowali wydarzenia ostatniego tygodnia, jakkolwiek byśmy wyważali proporcje czy szukali racji - werdykt nie przybliżył nas do rozwiązania sprawy kluczowej, czyli odpowiedzi na pytanie: co dalej z archiwami Służby Bezpieczeństwa PRL i co dalej z lustracją? Jakie są dalsze możliwości, scenariusze, opcje? Oraz - skoro zakładamy, że archiwa SB nie powinny zostać zniszczone albo zamknięte na 30 lat - na jakich zasadach mają być w przyszłości udostępniane? Czy w ogóle możliwy jest taki model lustracji i udostępniania archiwów, który nie znalazłby przeciwników i cieszyłby się na tyle szerokim konsensem politycznym, że samo powstanie ustawy nie byłoby przedmiotem politycznych targów i niejasnych gier? Taki, który nie zostałby ponownie zaskarżony do Trybunału Konstytucyjnego?

Odpowiedź jest oczywista: idealnego modelu być nie może. I nie trzeba tu przywoływać jako dowodu ani historii minionych 15 lat w Polsce, ani przykładów z innych krajów Europy Środkowej, gdzie ten aspekt przeszłości również wywoływał skrajne emocje. Nawet wskazówki, jakie dał nam Trybunał, niewiele wnoszą, gdy z planu formalnoprawnego przejdziemy na plan społeczny.

Większość ze spraw, które wypłynęły w ostatnich czasach - od o. Konrada Hejmy po Zytę Gilowską - pokazała, jak odmienne wnioski można wysnuć z tych samych akt. Kwestie dla jednych oczywiste - wciąż pozostają wątpliwe dla innych. I nie dzieje się tak z powodu złej woli, politycznych motywacji czy zaślepienia. Wynika to z samej natury akt, które służyły za dowód w sprawie. Tym bardziej nie uda się napisać ustawy, która nie byłaby krytykowana. Przypomnienie tego banału jest potrzebne, skoro politycy muszą dzisiaj odpowiedzieć na pytanie: czy parlament powinien poprawiać zakwestionowane przepisy, czy pisać ustawę na nowo?

Skala zastrzeżeń, jakie podniósł Trybunał, jest tak duża, że logiczna wydaje się opcja druga: pisać na nowo. Ale skoro na nowo, to na jakich zasadach?

Debaty, które toczyły się w Polsce po 1989 r. wokół kwestii ujawnienia archiwów SB, zmieniły swój ton zgodnie z ruchem wahadła. W latach 90. w dyskursie publicznym dominowało przekonanie, że archiwów otwierać nie należy, a jeśli, to tylko dla historyków oraz na użytek aktualnego rządu i służb specjalnych (do sprawdzania kandydatów na urzędy). Inna sprawa, że rządy postkomunistów w latach 1993-97 i tak uniemożliwiały jakikolwiek ruch w tej kwestii. Klimat ten wpłynął na kształt koncepcji lustracji (ograniczonej) i udostępniania (częściowego) archiwów, zapisanej w ustawie z 1997 r. W kolejnych latach coraz wyraźniej dominować zaczynało przekonanie, że model z 1997 r. jest zły, a archiwa należy udostępnić szerzej. Wreszcie, po 2005 r. wahadło wychyliło się w stronę przeciwną. Abstrahując od przyczyn (to temat na osobną analizę), stwierdźmy tylko, że wychyliło się za mocno. Koncepcja z 2006/2007 r. - najpierw "nowej lustracji", mającej jeszcze poparcie PiS i PO, a potem "nowej lustracji" znowelizowanej przez prezydenta, lecz tracącej z czasem poparcie PO - poszła dalej niż model niemiecki z 1991 r. Przewiduje on - aby zatrzymać się na tym, co wzbudziło w Polsce najwięcej emocji - oświadczenia lustracyjne i daje pracodawcom (publicznym i prywatnym) narzędzia do sprawdzenia, czy urzędnicy i pracownicy, a także politycy, nie mieli związku z komunistyczną tajną policją. Wszystko to jednak odbywa się na zasadzie fakultatywnej: jakiś urząd, redakcja gazety, firma, dyrektor szkoły itp. może sięgnąć po ten instrument, ale nie musi. Nie musi też - choć może - zastosować sankcji (ze zwolnieniem włącznie). Tymczasem projekt PiS postawił na obligatoryjność, na przymus - i to nie tylko wobec tych, którzy oświadczenia składać musieli, ale także wobec ich przełożonych/pracodawców, którzy do takowego składania wezwać musieli swych podwładnych/pracowników, także pod sankcjami. Te same sankcje miały dotknąć i tych, którzy oświadczeń nie złożyli.

Można postawić tezę, że to nie sama idea lustrowania środowisk zawodowych - akademickich, dziennikarskich i innych - wywołała taki opór, ale owa obligatoryjność i groźba sankcji. Sprawy nie ułatwił też fakt, że spór o ustawę lustracyjną stał się po części funkcją sporu między PiS-em a "resztą świata" - pewnie w jakiejś mierze za sprawą przeciwników tej ustawy, ale i na życzenie PiS, skoro tak wielu polityków tej partii chętnie i co chwila sięga po instrument kreowania politycznej polaryzacji, dzielenia na wrogie "obozy", również za pomocą teczek pojawiających się w nieprzypadkowych przeważnie okolicznościach politycznych.

To już przeszłość, choćby i z tego powodu, że opinia publiczna wykazuje wyraźne objawy zmęczenia "grą teczkami". Detonowanie kolejnych sensacji w mediach przynosi coraz mniejsze efekty. Wróćmy do pytania: co dalej? Czyli: na jakich zasadach może opierać się koncepcja nowej, nazwijmy ją możliwie neutralnie, "Ustawy o udostępnieniu archiwów byłej Służby Bezpieczeństwa PRL"? Zaproponujmy kilka rozwiązań:

- każdy inwigilowany ma prawo wglądu w dokumenty, jakie SB zakładała na jego temat; wiedza, jaką dysponowała SB, ma być w ten sposób zwrócona obywatelom i zneutralizowana (jako np. narzędzie szantażu); osoba, mająca wgląd w akta i prawo do sporządzenia ich kopii, powinna mieć też prawo ich upublicznienia, choć już na swoją odpowiedzialność;

- akta SB są dostępne bez ograniczeń dla wymiaru sprawiedliwości, prowadzącego sprawy z okresu PRL, i dla nowych procedur lustracyjnych; likwiduje się zatem wszelkie tajne katalogi (ich powstanie umożliwiła ustawa z 1997 r.);

- akta SB są dostępne do prowadzenia procedur sprawdzających przeszłość osób określonych w ustawie pod kątem ich ewentualnej współpracy z SB lub etatowej pracy w SB;

- akta są dostępne dla badań historycznych i dla dziennikarzy; dostępność ta nie obejmuje pewnych kwestii, np. intymnych;

- dziennikarze czy historycy otrzymujący dostęp do akt odpowiadają za późniejsze postępowanie z uzyskanymi informacjami; osoba nazwana w publikacji "agentem" może skierować sprawę do sądu, który po analizie sprawy może np. zakazać nazywania kogoś "agentem SB" pod karą wysokiej grzywny;

- IPN zajmuje się też sprawdzaniem, na wniosek instytucji publicznych bądź prywatnych, czy dane osoby były związane z SB; dalsze postępowanie wobec takich osób, które okazały się np. pracownikami czy współpracownikami SB, zależy od wnioskującego; może on, jeśli pracownik okazał się człowiekiem SB, zwolnić go, ale to już jego decyzja;

- ustawa o dostępie do akt SB powinna uwzględniać nie tylko orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego i nie tylko prawa osób podejrzewanych o pracę na rzecz SB, ale także to, o czym w ostatnich dniach i tygodniach nie mówiono niemal wcale: prawa ofiar SB (np. ochrona informacji o charakterze prywatnym).

Być może, w oparciu o takie zasady, możliwe będzie uzyskanie w parlamencie konsensu, który po tradycyjnym zaskarżeniu ustawy przez SLD do Trybunału Konstytucyjnego tam się obroni. Być może - jeśli politycy największych partii, PiS i PO, będą do takiego konsensu zdolni. Jeśli nie, głównym przegranym nie będzie PiS, PO czy ktoś jeszcze inny. Przegra zasada jawności i przejrzystości życia publicznego. Przegrają również ludzie, kiedyś skrzywdzeni przez SB i jej pomocników.

Ujawnienie działań SB - organizacji w istocie przestępczej, choć działającej na państwowej licencji - nie jest zemstą czy odwetem, ale częścią kultury politycznej demokratycznego państwa. Niech jednak ci, którzy będą mieli dostęp do archiwów, pamiętają, kto był ich autorem. Pewien dawny opozycjonista powiedział kiedyś: ,,Służba Bezpieczeństwa była wielkim czarodziejem w służbie socjalistycznego państwa: z bezprawia czyniła prawo, ze zdrady - miłość, z niewierności - wierność, z lizusostwa - współpracę, z lęku - odwagę, z kłamstwa - prawdę, z oszustwa - odpowiedzialność, z egoizmu - miłość bliźniego". ?q

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Redaktor naczelny „Tygodnika Powszechnego”, dziennikarz, publicysta, autor wywiadów, kierownik działu Kultura. W „Tygodniku” od 1988 r., Współtwórca telewizyjnych cykli wywiadów „Rozmowy na koniec wieku”, „Rozmowy na nowy wiek” i „Rozmowy na czasie” (TVP).… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 20/2007