Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Odpowiedź zależy pewnie od skali jego pojmowania i od indywidualnego punktu widzenia. Jedno jest pewne: czasu cofnąć nie sposób, nie ma powrotu do stanu „sprzed”.
Christopher Nolan w swoim najnowszym filmie zastanawia się, co by było, gdyby jednak można było przesunąć się wstecz na własnej osi czasu. Jego scenariusz wyrasta z odwiecznej ludzkiej fantazji i ze zdobyczy współczesnej nauki, jakkolwiek obie te dziedziny traktuje cokolwiek mechanicznie, w imię widowiska na sterydach. Trzymany do ostatniej chwili w tajemnicy, kończony w cieniu pandemii, z przesuwaną kilkakrotnie datą premiery, „Tenet” pozwala oderwać się od swojego czasu i zanurzyć na dwie i pół godziny w temporalnych meandrach. Ma być także, ze swym niebotycznym budżetem 205 mln dolarów, wyczekiwaną lokomotywą, która przyniesie – kinu i przede wszystkim poszczególnym kinom – nowe otwarcie. To drugie jest dużo bardziej prawdopodobne.
Kiedy apokalipsa czai się tuż za rogiem i wydaje się, że innego końca świata nie będzie, dziwnie się ogląda na ekranie tak wyabstrahowane wizje wojny totalnej. Już nie w wyniku katastrofy ekologicznej, nie z użyciem arsenału nuklearnego, ale „broni odwróconej”, pozwalającej dokonać inwersji czasu i unicestwić wszystko. W jednej ze scen Protagonista (tak nazywany jest główny bohater, grany przez Johna Davida Washingtona), zanim ruszy z impetem na misję zażegnania końca, ogląda w gablocie „pozostałości po nadchodzącej wojnie”. Musi odnaleźć głównego wytwórcę broni i powstrzymać atak z przyszłości. Kluczem do tej największej zimnowojennej tajemnicy ma być tytułowy Tenet – przedmiot? Technologia? Algorytm? – którego palindromiczna nazwa określa też główną atrakcję filmu Nolana, czyli dwukierunkowość działania czasu.
Już 20 lat temu w „Memento”, filmie o utracie pamięci krótkotrwałej, reżyser poprowadził akcję na wstecznym biegu, odpominając krok po kroku cały łańcuch zdarzeń. Błądzenie w czasoprzestrzeni było tematem kosmicznego „Interstellara” z 2014 r., a jej zagęszczenie i rozrzedzenie budowało oryginalność „Dunkierki” (2017). Tym razem Nolan bawi się samą fizyczną możliwością cofania obiektów w czasie i w pewnym momencie zaczyna spektakularnie „przewijać” ich ruch do tyłu, równocześnie zachowując teraźniejsze tło. Owo podążanie z prądem i pod prąd, które w finale przynosi istną „wojnę czasów”, bywa w filmie ekscytujące. Zwłaszcza że w przeciwieństwie do innych tytułów, których bohaterem jest agent ratujący świat, tu zastosowano umiarkowaną ilość komputerowych efektów specjalnych (na lotnisku w Oslo prawdziwy samolot wbija się w prawdziwy hangar). Również w zdjęciach Hoyte’a Van Hoytemy, absolwenta łódzkiej Szkoły Filmowej, w montażowych cięciach Jennifer Lame czy industrialnej muzyce Ludwiga Göranssona daje się odczuć „rzemieślniczy” sznyt.
Skąd więc bierze się dezorientacja widza? Przez rozszczepienie czwartego wymiaru została ona niejako w ten projekt wpisana, co może być pocieszeniem dla tych, którzy nie nadążają za ustawiczną zmianą wektorów. Bo „Tenet”, przy wszystkich swoich afiliacjach z kinem szpiegowskim czy katastroficznym, najbliższy jest podgatunkowi tzw. mózgotrzepów, czyli filmów na kształt figur niemożliwych, ryjących w naszych głowach labiryntowe korytarze bez gwarancji wyjścia. Z drugiej strony można odnieść wrażenie, że Nolan pieczołowicie konstruuje skomplikowane filmowe ustrojstwo, choć sam do końca nie dowierza jego narracyjnej sile. Dlatego przyczepia doń masę tabliczek objaśniających – czy to prawa fizyki kwantowej, czy prawidła samej fabuły. Żebyśmy czuli w powietrzu metafizykę, a jednocześnie mieli pod stopami twardszy grunt.
Kijów, Mumbaj, Londyn, Tallin, to znów „zamknięte miasto” gdzieś w byłym ZSRR – już sama różnorodność scenerii wciąga widza w kołowrót. Kręcą się w nim psychopatyczni rosyjscy oligarchowie (Kenneth Branagh), ich nieszczęśliwe żony przypominające hitchcockowskie piękności (Elizabeth Debicki), indyjskie pośredniczki w handlu bronią (Dimple Kapadia) czy ekscentryczni Brytyjczycy na usługach CIA (Robert Pattinson). Ścigają się z czasem katamaranami, ciężarówkami, luksusowymi autami, mówią z dziwacznym akcentem, mrugają cytatami z popkultury… „Tenet” nie ma jednak tak ciekawej architektury fabularnej, jak „Incepcja” sprzed dekady czy wspomniane „Memento”. Tam częścią spektaklu były przygody ludzkiego umysłu, tutaj jest proste w gruncie rzeczy przesuwanie suwaka czasu, które staje się pretekstem dla odwróconych pościgów, wybuchów i bijatyk, nie pozwalając na zanurkowanie w głąb czy choćby na mały skok w bok, w jakieś nieoczywiste kłącze czasu. Afroamerykanin Washington w roli nieustraszonego agenta uderza co prawda w stereotyp białej maści Bondów czy Bourne’ów, ale nie znajduje w scenariuszu możliwości, by przełamać gatunkowy stereotyp. Toksyczne małżeństwo miliardera i Kat, któremu patronuje duch podrobionego Goi, ekscytuje wyłącznie na poziomie smakowitego aktorstwa.
Ktoś powie: a czegóż więcej wymagać od hollywoodzkiego blockbustera, zwłaszcza w ten czas morowy? I będzie miał rację. Lecz jako czysta dystrakcja „Tenet” również nie do końca swoje zadanie spełnia. Owszem – przeczołguje, olśniewa choreografią cofniętego ruchu, to znów tumani, a na koniec dostarcza stosownej gratyfikacji moralnej, jakkolwiek czarny charakter też ma tu swoje racje. Co więcej: udało się Nolanowi przełożyć na język kina pojęcie wstecznej entropii, które reżyser przestudiował pod okiem najwyższej klasy specjalistów. Gorzej z samą opowieścią, której pod względem światotwórczym zupełnie tej powagi nie dostaje. Próżno także szukać w filmie wyszukanej ironii czy autoironii. Można zrobić właściwie tylko jedno: wsiąść na ten rozpędzony, dudniący rollercoaster i po prostu dać się ponieść na złamanie karku. Donikąd. ©
TENET – reż. Christopher Nolan. Prod. Kanada/USA/Wielka Brytania 2020. Dystryb. Warner Bros Entertainment Polska.